Reklama

Pod szczęśliwą gwiazdą

Gdy inne dzieci bawiły się na podwórku, oni byli już gwiazdami. Kiedy dorośli, zrezygnowali z popularności, żeby robić to, co naprawdę daje im satysfakcję.

Rok 2003, Manhattan, upalny lipiec. 14-letnia Julia Pietrucha idzie z mamą na róg 379. West Broadway, gdzie mieści się prestiżowa nowojorska agencja modelek i aktorek. Eleganckie wnętrza, na ścianach portrety gwiazd, które Julia zna tylko z filmów i gazet. W drzwiach pojawia się 60-letnia kobieta z długimi blond włosami, pełna energii. To Paulines, właścicielka firmy. Na przywitanie całuje Julię w policzek. Rozmawia z nią jak z dzieckiem, ale jest konkretna. Po kilku dniach Pietrucha leci z powrotem do Polski. Wtedy jeszcze nie wie, że agencja od pięciu lat nie przyjęła pod swoje skrzydła nikogo nowego i że to właśnie ona, dziewczynka z Warszawy, dostała tę szansę.

Reklama

Biorę, co dostaję

Siedem lat później Julię Pietruchę, znaną z serialu "Blondynka" emitowanego w TVP, spotykam w knajpce na warszawskiej Ochocie. Ubrana w szerokie spodnie z krokiem do kolan i wielką bluzę wygląda bardziej na zbuntowaną nastolatkę niż wschodzącą gwiazdę show-biznesu. - Dlaczego nie zostałam modelką? - uśmiecha się. - Dla mnie najważniejsza była nauka, uczyłam się w Batorym (jednym z najlepszych liceów w Warszawie - przyp. red.). Pracowałam tylko w wakacje. Cieszyłam się, że mogę podróżować, chodzić po wybiegach, poznawać ludzi. Ale gdzieś z tyłu głowy coś mi mówiło: "Jesteś tylko manekinem, wieszakiem na ciuchy". Tak naprawdę nigdy nie marzyłam o karierze modelki - opowiada.

W tamtym czasie pasjonowała się poezją, sama również dużo pisała. Jej wiersz "Blokowisko" został wyróżniony na konkursie poetyckim. Wydaje się, że 20-letnia Julia jest stworzona do tego, żeby osiągnąć sukces. Gdyby nie to, że jako 11-latka zobaczyła wiszące w szkole ogłoszenie, że teatr Syrena poszukuje odtwórczyni do roli Gerdy w "Królowej śniegu" według Andersena, nigdy nie zostałaby aktorką. Julia pokonała kilkadziesiąt rywalek i znalazła się w ścisłym finale. Współpraca z teatrem otwierała jej kolejne drzwi.

Ktoś ją zauważył w spektaklu, zaprosił na casting. Tak, między innymi, dostała się na plan seriali "Na Wspólnej" i "Kochaj mnie, kochaj". Znajoma z teatru namówiła ją na to, żeby wzięła udział w konkursie Miss Nastolatek. Pietrucha zrobiła to dla zabawy. Niedługo po wygranych wyborach odebrała telefon od agentki z Nowego Jorku.

Filip Łobodziński, dziś 51-letni dziennikarz "Newsweeka", był również dzieckiem, o którym mówiono: "Czego się nie dotknie, zamienia to w złoto". Czytał i pisał, gdy miał cztery lata, świetnie się uczył. Być może dlatego został zauważony przez ekipę ze Studia Opracowań Filmów, która przyszła do szkoły szukać talentów.

- Zapytali, czy są uczniowie, którzy ładnie czytają, wybrali jakąś grupkę, w tym mnie - wspomina Łobodziński. Wtedy dostał trzecioplanową rólkę w filmie wojennym. - Szczęśliwy przypadek pociąga za sobą drugi, potem trzeci - mówi. Gdy miał dziesięć lat, znana reżyserka uznała, że Filip da sobie radę z trudniejszą rolą. Zaprosiła go na zdjęcia próbne do filmu "Abel, twój brat" Janusza Nasfetera.

- Spodobałem się reżyserowi i tak rozpoczęła się moja tzw. aktorska kariera. Potem były seriale w reżyserii Stanisława Jędryki: "Podróż za jeden uśmiech" i "Stawiam na Tolka Banana". Łobodziński opowiada o tym, jak to jest być złotym dzieckiem: - W dzieciństwie nie było tak, że to mi przynosiło tylko profity. Owszem, to było zabawne, jak kumple śmiali się, że moją twarz znają wszyscy. Fajnie było poznać artystów i smakować świata dorosłych. Ale nie byłem specjalnie lubiany przez nauczycielki, bo zawsze na każdy temat miałem swoje zdanie, poza tym, od kiedy zostałem aktorem, miałem pełno nieobecności, zaliczałem więc duże partie materiału naraz. A ponieważ miałem małpią zdolność uczenia się, więc zwykle nadrabiałem wszystko bez problemu. Niektóre nauczycielki nie mogąc "upupić" mnie ocenami, żartowały: "O, ten artysta ze spalonego teatru".

Julia Pietrucha przyznaje, że nauka w gimnazjum była dla niej ciężkim przeżyciem. - Mnie interesowały książki, a moi rodzice nie bardzo wiedzieli, kto to jest Bułhakow, Miller, Hesse. Oczywiście, dużo opuszczałam i byłam na celowniku. Nie jestem typem rozpamiętującym złe wydarzenia, ale tamten czas naprawdę dał mi w kość.

Rodzice, dziękuję wam

- Chodziłem do zwyczajnej podstawówki, w klasie było prawie czterdziestu uczniów. Ani mama, ani ojciec nigdy nie wpadli na pomysł, żeby posłać mnie chociażby do prywatnej amerykańskiej szkoły, jak robili niektórzy ludzie z tzw. artystycznego środowiska. Uczyłem się przeciętnie - opowiada Jan Holoubek, syn aktora Gustawa Holoubka i aktorki Magdaleny Zawadzkiej.

Nigdy nie czuł się lepszy od innych, nigdy też nikt przy nim nie mówił: "Ty to masz fajnie". - Miałem kilka lat, gdy wychodziłem sam bawić się na podwórku. Poznawałem świat dzieci, których rodzice wykonywali zwyczajne zawody. To mnie pionowało. W domu też nigdy nie było typowo artystycznej atmosfery kojarzonej z rozgardiaszem, chaosem czy dziwnym stanem uniesienia domowników. Rodzice lubili moich przyjaciół, tata był bardzo towarzyski, wielu moich kumpli najzwyczajniej mu się zwierzało - wspomina. Ale przyznaje, że to dzięki rodzicom jest tym, kim jest. Było mu o tyle łatwiej wybrać przyszły zawód, że obracał się w takim, a nie innym środowisku.

Początek lat 90., Holoubkowie, jak wiele innych rodzin, kupują kamerę, żeby kręcić rodzinne wydarzenia. Ich syn "przechwytuje" sprzęt i od tej chwili to on rejestruje codzienne życie. - Nie dało się tego oglądać, ponieważ ekscytowałem się wszystkim. Potrafiłem przez dwie godziny nagrywać, jak ktoś je obiad, wstaje, odkłada naczynia, zmywa - mówi. - Potem zamęczałem rodzinę, puszczając swoje arcydzieła. I dodaje: - Pewnie rodzicom, nieświadomym faktu, że bezpowrotnie utracili swoją pierwszą kamerę, zawdzięczam możliwość przeżycia tego fantastycznego doznania, olśnienia, gdy poznajemy coś, co staje się naszą pasją. Od tego momentu poczuł, że chce być filmowcem.

Samo aktorstwo go nie interesowało i to nie dlatego, że musiałby się nieustannie mierzyć z mitem słynnego ojca. Miał 17 lat, gdy dostał rolę w telewizyjnym serialu "Chłopcy z placu Broni" w reżyserii Macieja Dejczera. To ostatecznie go przekonało, że granie nie jest dla niego. - Aktorstwo wymaga pewnej otwartości, której nie miałem. Dużo bardziej interesowało go zaplecze. - Uwielbiałem podglądać pracę reżysera i operatora Grzegorza Kuczeriszki. Rodzicom zawdzięcza rzeczy dużo ważniejsze: - Miałem od nich wsparcie. Nie przenosili na mnie swoich ambicji, frustracji, nie musieli tego robić. Byli udanym małżeństwem, spełnieni zawodowo.

- To, że byłem taki wszechstronny, zawdzięczam matce i ojcu - uśmiecha się Filip Łobodziński. - Ona była plastyczką, on - inżynierem z intelektualnymi ambicjami. Zainteresowali mnie filozofią, literaturą piękną. Pokazali amerykańską i francuską prozę, poezję. Stałem pod półką z książkami i czytałem dziwne tytuły na grzbietach, np. "W poszukiwaniu straconego czasu". Miałem kilka lat, gdy nuciłem Edith Piaf, pasja do muzyki pozostała, co później zaowocowało tym, że założyłem Zespół Reprezentacyjny.

Mimo że mama Julii Pietruchy wychowywała swoje trzy córki (Natalię, Julię, Gabrysię) sama, od dzieciństwa zaszczepiała im zamiłowanie do świata artystycznego, muzyki, opery. - Do tej pory oglądamy z siostrami nagrania wideo, gdy nieudolnie próbujemy naśladować taniec mamy, która była tancerką baletu. "Obciągnij stopę", instruowała mama, a my nic - śmieje się Julia. I dodaje: - Przez długie lata moim mentorem była też starsza siostra Natalia. Ona pisała poezję, więc i ja zaczęłam, Ona czytała "Paragraf 22" Josepha Hellera czy "Zwrotnik Raka" Henry'ego Millera, to ja też sięgałam po takie lektury. Julia przyznaje, że zawsze interesowała się wieloma rzeczami, bo gdzieś w środku nie chciała zawieść mamy. - Wiedziałam, że jest jej ciężko. Chciałam, żeby była ze mnie dumna.

Miałam wszystko, co chciałam

Jak się okazuje, bycie "złotym" dzieckiem zobowiązuje. Bo skoro od najmłodszych lat masz szczęście albo talent, powinieneś również je mieć jako człowiek dorosły. Znajomi zastanawiają się: "A co on będzie robił? Kim będzie?". Poprzeczka zawieszona jest wysoko. Łobodziński od razu zastrzega, że nie będzie opowiadał anegdot z planu ("Przepraszam, pamięć naprawdę szwankuje") i odpowiadał na pytania, na co wydał pierwsze pieniądze ("Nie było ich wcale dużo, bo gaże grających dzieci amatorów były niskie"). Drażni go, że ludzie do tej pory potrafią krzyknąć za nim "Duduś", a on z karierą aktorską skończył w wieku 20 lat.

- Od tego czasu przetłumaczyłem kilka książek, przepracowałem kilkanaście lat w telewizji, napisałem mnóstwo tekstów. Może o tym porozmawiamy? - proponuje. Od lat prawie każdy dziennikarz zadaje mu pytanie: "Dlaczego nie został aktorem?". A odpowiedź jest banalna: nigdy nie chciał nim być. Dużo bardziej pociągała go nauka języków obcych (dlatego poszedł na iberystykę), matematyka, muzyka. Aktorstwo było rodzajem zabawy, chociaż też przydało się w dorosłym życiu. - W sumie trudno oceniać mi to samemu, bo tak naprawdę nie wiem, w ilu przypadkach moja "gęba" pomogła. Może dzięki znanej twarzy wygrałem casting do telewizji publicznej? Z kolei posadę w dużym towarzystwie ubezpieczeniowym jako dyrektor PR dostałem, choć nie miałem bladego pojęcia o tej robocie. Może więc rzeczywiście częściej jestem przez to pozytywnie postrzegany.

Jan Holoubek na spotkaniu wyraźnie zachowuje dystans. - Po prostu jestem zmęczony ciągłymi próbami wpasowania mnie w szufladkę: dziecko znanych rodziców - przyznaje. I tłumaczy, że wszystkim się wydaje, że jak się ma takie nazwisko jak on, to już życie jest proste. - Mam wrażenie, że czasem rzeczywiście to pomaga, ale w większości przypadków jest raczej odwrotnie - mówi.

- Nie chciałbym wygłaszać bardzo kategorycznych sądów, ale nieraz miałem poczucie, że ludzie dwa razy uważniej patrzą na to, co robię, a to bywa męczące. Jedną z pierwszych osób, która wyciągnęła do mnie rękę w sensie zawodowym, był Edward Kłosiński. Przez kilka lat pracowałem jako operator kamery przy filmach i dla Teatru Telewizji, dla którego robił zdjęcia. Potem, kiedy już się usamodzielniłem i pracowałem na własny rachunek, pan Edward zadzwonił do mnie i zaproponował pracę przy "Wyzwoleniu" w reżyserii Macieja Prusa. Okazało się, że już był ciężko chory i potrzebował zastępstwa. Jestem mu bardzo wdzięczny za zaufanie, jakim mnie obdarzył.

- Do pewnego momentu dostawałam od życia wszystko, co chciałam, nawet to, o czym nie zdążyłam zamarzyć - mówi Aleksandra Nieśpielak, aktorka. Jako sześciolatka sama poszła do sekretariatu w szkole muzycznej i powiedziała: "Chcę się tu uczyć". Pani cierpliwie tłumaczyła, że dziewczynka musi przyjść z mamą i to ona musi ją zapisać.

"Mama przyjdzie, potwierdzi", mówiła twardo Ola. Na początek uczyła się gry na fortepianie, kilka lat później przeniosła się na wydział wokalny. Profesorowie o jej głosie mówili, że ma ciekawy, niski tembr, wróżyli karierę. Chciała zdawać do akademii muzycznej, ale wtedy - dziś się z tego śmieje - pomyślała: "To już potrafię, teraz chyba czas na aktorstwo. Coś pokrewnego muzyce, inny sposób wyrażania emocji".

Do łódzkiej szkoły filmowej dostała się za pierwszym razem, zdobyła największą liczbę punktów. - Znów przyszło mi do głowy, że to znak, dowód, że aktorstwo to moje przeznaczenie - wyznaje. Na trzecim roku studiów zagrała we francuskim filmie "Gunblast Vodka" Jeana-Louisa Daniela. W tym samym roku wygrała casting na rolę w "Demonach wojny" Władysława Pasikowskiego, pokonując znaną z "Kochanka" (reż. Jean-Jacques Annaud) francuską aktorkę Jane March. Rok później wystąpiła m.in. w "Wielkich rzeczach" Krzysztofa Krauzego. W 2000 roku otrzymała nagrodę magazynu "Cinema" dla najlepiej zapowiadającej się aktorki młodego pokolenia. Co się więc stało, że dziś to nie ona gra główne role?

Jeszcze dziesięć lat temu Aleksandra Nieśpielak pracowała od rana do nocy. Występowała w kilku serialach jednocześnie, do tego brała udział w kilku niskobudżetowych projektach artystycznych. Kiedyś skończyła zdjęcia, wpadła do taksówki, która miała zawieźć ją na plan innego filmu. Z torby wyciągnęła kilka plików tekstów. Nie miała pojęcia, którego ma się uczyć. "Przepraszam, na jaki plan jedziemy?", spytała kierowcę. "Odwożę panią na Centralny", odpowiedział. Dopiero wtedy uświadomiła sobie, że tym razem jedzie do Gdyni, gdzie mają odbywać się zdjęcia do "Reichu" Pasikowskiego. To zdarzenie podziałało na nią jak kubeł zimnej wody.

- Zrozumiałam, że to wszystko idzie nie w tę stronę, w którą bym chciała. Nagle stałam się maskotką kolorowych gazet, grywałam role "ozdobników". Z dnia na dzień wszystko rzuciła, zamarzyła o dzieciach, rodzinie. Przez kilka lat, gdy postanowiła odpocząć od show-biznesu, obce jej były lęki o to, że telefon przestanie dzwonić. - Bo w sumie zawsze ktoś z propozycjami dzwonił. Tylko że mówiłam: "Dziękuję, w tej chwili nie jestem zainteresowana". To budziło ogromne zdziwienie, jakby aktorzy nigdy nie odmawiali i było oczywiste, że muszą grać. Chciałam pracować w zawodzie, ale nie za wszelką cenę. Chciałam się rozwijać i, paradoksalnie, dlatego musiałam powiedzieć: "Stop".

Ja też przegrywam

Jan Holoubek chciał szybko uniezależnić się od rodziców. Zdał do łódzkiej szkoły filmowej na wydział operatorski. - Pierwszy rok był dla mnie cholernie trudny. Trafiłem na uczelnię, która skupia mnóstwo indywidualności. Miałem dziecinne wyobrażenia, że będziemy grupą, która ma jeden cel, okazało się, że tak naprawdę każdy idzie swoją drogą. Potem przychodzi czas egzaminów, zbiera się komisja, komentuje twoje filmy. Nagle zdałem sobie sprawę, że muszę się naprawdę dużo nauczyć, żeby "doszusować" do kolegów i koleżanek, którzy często mieli ode mnie większe doświadczenie i umiejętności. Teraz wiem, że była to miniaturowa wersja świata, w którym obracam się na co dzień.

Później praca nauczyła go solidności i punktualności. - Kiedyś bywało z tym różnie, dziś wiem, że rynek bardzo szybko pozbywa się ludzi, którzy nie spełniają tych warunków. Holoubek odbiera przy mnie kilka telefonów: "Propozycje zawodowe?" - pytam. Wreszcie się uśmiecha: - Dostaję różne propozycje: filmowe, telewizyjne, reklamowe, ale nie ma co o tym mówić. Wiele z nich nie dojdzie do skutku, albo po drodze pojawiają się inne problemy. Do tego trzeba się po prostu przyzwyczaić, nie ekscytować każdym telefonem. Na początku te rozczarowania były dla mnie bolesne, ale kiedyś Edward Kłosiński, powiedział: "Więcej w swoim życiu filmów nie zrobiłem, niż zrobiłem, a propozycji było mnóstwo, podchodź więc do tego spokojnie".

Poniedziałkowy poranek 2004 roku. Łobodziński trafia do gabinetu naczelnego "Przekroju". Zastępca mówi: "Musimy się rozstać". Wiadomość spada na niego jak grom z jasnego nieba, choć przecież wie, że od jakiegoś czasu coraz rzadziej publikują jego teksty, bo naczelnemu zawsze "coś" się nie podoba. - Załamanie trwało 15 minut, popłakałem się, zadzwoniłem do żony. Chwilę później złapałem za telefon i obdzwoniłem kilka miejsc. Jeszcze w tym samym tygodniu miałem spotkanie w "Newsweeku", gdzie pracuję do dziś.

- Myślę, że właśnie tę siłę do znoszenia porażek dało mi to "złote" dzieciństwo. Tak czy siak, wiem, że sobie poradzę. Potrafiłem rzucić pracę w towarzystwie ubezpieczeniowym, mimo że już nigdy potem nie miałem takiej pensji, tylko dlatego, że nie pasowało mi to, co tam robię. Ciągle nie wiem, co tak naprawdę chciałbym robić w życiu. Napisałem trzy scenariusze filmów fabularnych, z których dwa zostały kupione przez studia produkcyjne, a pierwszy ("Dumka", o młodej Polce, która na Kaukazie zakłada ośrodek pomocy dla ofiar wojny rosyjsko-czeczeńskiej - przyp. red.) ma reżyserować Kasia Adamik. Niedawno reaktywowałem kapelę założoną na studiach iberystycznych. Ta ilość rzeczy, które robię, wynika chyba z tego, że wciąż chciałbym wychodzić poza własną przestrzeń - mówi Łobodziński.

Moja siła

Julia Pietrucha twierdzi: - Naprawdę nie mam potrzeby osiągnięcia czegoś, nie lubię słowa "ambicja". Z rozbawieniem opowiada, jak kilka lat temu jej kolega, Amerykanin, tłumaczył swoją wizję sukcesu: "Każdego dnia musisz pokonywać kolejny szczebel zbliżający cię do celu". Nie mógł zrozumieć Julii, która rozbrajająco mówiła: "Ale ja nie mam celu, po prostu biorę to, co dostaję, i cieszę się tym". Julia Pietrucha nie boi się, że dobra passa się skończy, bo w ogóle się nad tym nie zastanawia, nikt nie wie, co będzie jutro.

- Czy wiesz, że dwa lata temu w czerwcu zdawałam do akademii teatralnej i się nie dostałam? - uśmiecha się. - A w lipcu dowiedziałam się, że wygrałam casting do serialu "Blondynka". Poszłam więc na psychologię, z czego bardzo się cieszę, a studia aktorskie na razie odpuszczam.

Jan Holoubek kilka razy powtarza: - Cały czas mam poczucie, że jestem dopiero na początku drogi zawodowej.

W niedzielne popołudnie Aleksandra Nieśpielak w herbaciarni na warszawskiej Saskiej Kępie obok swojego domu zamawia zieloną herbatę plus sok ze świeżych pomarańczy i grejpfruta. Biją od niej spokój i radość życia. - Dopiero teraz czuję, że chciałabym wrócić do show-biznesu, ale na swoich warunkach.

Robić rzeczy, które pozwolą jej się rozwijać, przekraczać własne granice. W swoim najnowszym filmie, do którego zdjęcia rozpoczynają się jesienią, gra główną rolę - matkę dorastającego chłopca. A w najnowszym projekcie muzycznym "Dzień dobry dniu" śpiewa nastrojowe bossa novy o miłości w aranżacjach Krzysztofa Herdzina.

- Ta płyta to taki powrót do samej siebie, może również do marzeń z dzieciństwa. Pamiętam, jak po okresie intensywnej pracy przygotowałam recital z piosenkami Jeremiego Przybory i jeździłam z nim po całym kraju, czułam, że robię coś, co sprawia mi ogromną przyjemność. Wiesz, co uważam za swoją największą siłę? To, że w dorosłym życiu nie przejmuję się tym, jak mój sukces widzą inni. Po prostu nie chce mi się dostosowywać do czyichś wyobrażeń na mój temat. I to jest mój kapitał.

Katarzyna Troszczyńska

PANI 10/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Julia Pietrucha | Jan Holoubek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy