Reklama

Ku chwale tyrana

Czy despocie wolno kochać się w Beyonce, a reżyserowi hollywoodzkich hitów gloryfikować dyktatora? Na styku polityki i show-biznesu ostro dziś iskrzy.

Milion dolarów od ekscentrycznego libijskiego dyktatora zaczął nieprzyjemnie ciążyć kanadyjskiej piosenkarce Nelly Furtado. Choć od 45-minutowego koncertu, z którego honorarium tak obficie zasiliło jej konto, minęły już cztery lata, to dopiero gdy nad Trypolisem pojawiły się amerykańskie F-16 i francuskie samoloty myśliwskie Mirage, Furtado zdecydowała się przekazać kłopotliwe pieniądze na cele charytatywne.

Nie ona jedna musi się tłumaczyć. Dzięki miłości synów Muammara Kaddafiego do popu i pobłażliwości starego despoty wobec zachcianek swoich dzieci na sylwestrowy ekskluzywny koncert w 2009 roku przyleciała do Libii Beyoncé. Dziś tego żałuje i przysięga, że całą gażę wpłaciła na konto fundacji wspierającej mieszkańców Haiti – karaibskiej wyspy, na której w styczniu 2010 roku trzęsienie ziemi zabiło 300 tysięcy ludzi.

Reklama

Inna diwa popu – Mariah Carey – przez krótki czas starała się zaprzeczać, że wystąpiła we Włoszech przed przebywającym na krótkim urlopie dyktatorem. Jednak gdy okazało się, że organizatorem prywatnego koncertu dla arabskich notabli był syn Kaddafi ego – Mutassim – poddała się: w specjalnym oświadczeniu przeprosiła swoich fanów i obiecała wpłacić odpowiednią sumę na cele charytatywne. Czego wstydzą się gwiazdy?

Dla pieniędzy i wolności

Z punktu widzenia specjalistów od PR flirt władzy z artystkami show-biznesu nie ma większego sensu. Spełnianie zachcianek dyktatorów, którzy mają krew na rękach, nie jest mile widziane przez fanów piosenkarek. Dlatego wabik musi być dostatecznie mocny – i stąd idące w miliony honoraria. Granica jest tu bardzo cienka.

Trzy miliony dolarów dla Kylie Minogue za występ podczas otwarcia nowego hotelu w Dubaju światowa prasa uznała za doskonałą promocję zarówno gwiazdy, jak i małego państwa nad Zatoką Perską. Ale gdy rosyjski oligarcha Andriej Mielniczenko za milion dolarów ściągnął na urodziny żony Jennifer Lopez, na piosenkarkę spadły gromy, że „chałturzy”, zamiast uczciwie pracować.

W przypadku Kaddafiego mieliśmy do czynienia ze zwykłą zachcianką multimiliardera, który szasta pieniędzmi. Jego synowie chcieli usłyszeć na żywo gwiazdy popu, więc dyktator sięgnął do kieszeni. Nikt poza biorącymi udział w tym wydarzeniu oficjelami się o tym nie dowiedział, a dla przeciętnego Libijczyka występ Mariah Carey czy Beyoncé to całkowita egzotyka.

Zupełnie inaczej tłumaczy się Sting, który w 2009 roku wystąpił na koncercie uświetniającym urodziny córki dyktatora Uzbekistanu Islama Karimowa. Brytyjski muzyk zainkasował za niego dwa miliony funtów, ale jak twierdzi, to nie pieniądze były dla niego ważne, tylko możliwość dania zamkniętemu przed zachodnią kulturą krajowi odrobiny wolności. Może tak, może nie. A zarobionymi milionami dzielić się nie zamierza.

Choć o tym, jak takie koncerty są istotne dla ludzi żyjących w niedemokratycznym ustroju, wiedzą i Polacy. Występ Rolling Stonesów w warszawskiej Sali Kongresowej w 1967 roku był dla całego pokolenia wydarzeniem epokowym. Muzycy nie zarobili wówczas nic, bo pieniędzy, które dostali od organizatorów, nie można było legalnie wymienić na funty, więc kupili za nie wagon polskiej wódki. Ale cło okazało się tak gigantyczne, że transport wrócił w całości do kraju i został wypity przez naszych rodzimych rockmanów.

Tylko jedna płyta

Nawet najokrutniejsi dyktatorzy miewają słabość do artystów. W pamiętnikach rosyjskiego kompozytora Dymitra Szostakowicza można przeczytać o wydarzeniu, które rzuca całkiem nowe światło na postać uznawaną za największego zbrodniarza XX wieku. Pewnego wieczoru Stalin usłyszał w radiu koncert fortepianowy A-dur nr 23 Wolfganga Amadeusza Mozarta w wykonaniu rosyjskiej pianistki Marii Judiny. Przywódcy ten utwór nadzwyczajnie się spodobał i następnego popołudnia osobiście zatelefonował do rozgłośni radiowej, prosząc o przesłanie płyty z nagraniem. Dyrektor obiecał dostarczyć ją następnego ranka.

Problem polegał jednak na tym, że nagrania nie było. Radio transmitowało koncert na żywo. Ale nikt nie odważył się tego powiedzieć Stalinowi. Chciał mieć płytę, musiał ją dostać i kropka. W trybie pilnym ściągnięto do studia orkiestrę i Marię Judinę. Nagranie trwało aż do świtu. W jego trakcie dwukrotnie zmieniano dyrygentów, bo napięcie psychiczne było dla muzyków nie do wytrzymania.

Przy porannej kawie Józef Stalin mógł już słuchać płyty, którą wytłoczono specjalnie dla niego – w jedynym egzemplarzu. A Maria Judina rok później została uhonorowana nagrodą państwową w wysokości 20 tysięcy rubli. Całą sumę (ten gest przypomina dylematy współczesnych gwiazd popu) przeznaczyła na remont cerkwi.

Krwawy diament

Niespodziewany dowód łaski dyktatora może być poważnym problemem dla gwiazdy show-biznesu, bo takie rzeczy rzadko udaje się utrzymać w tajemnicy. Naomi Campbell pochwaliła się aktorce Mii Farrow, że po kolacji, na której była w 1997 roku w towarzystwie Nelsona Mandeli i prezydenta Liberii Charlesa Taylora, dwóch mężczyzn w imieniu tego ostatniego wręczyło jej torebkę z kilkoma „brudnymi kamieniami”. Modelka szybko zorientowała się, że została obdarowana diamentami, które wojska wierne dyktatorowi Liberii zrabowały w kopalniach Sierra Leone.

Naomi pozbyła się „prezentu” (twierdzi, że kamienie oddała pierwszej osobie, którą spotkała w biurze fundacji pomagającej ubogim dzieciom w RPA), ale kiedy obalonego dyktatora Charlesa Taylora sądzono za zbrodnie wojenne w Hadze, Mia Farrow przypomniała sobie o rozmowie z Naomi Campbell i Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości wezwał top modelkę, by złożyła zeznania obciążające Taylora. Podarowane jej diamenty były dowodem na to, że liberyjski despota czerpał osobiste korzyści z wojny prowadzonej przez dwa najbiedniejsze kraje Afryki.

Fatalne zauroczenie

We wrześniu 2009 roku publiczność festiwalu filmowego w Wenecji przecierała oczy ze zdumienia, patrząc na amerykańskiego reżysera Olivera Stone’a („Pluton”, „Wall Street”), który wpadł w objęcia znanego z brutalnych rozpraw z opozycją prezydenta Wenezueli Hugo Cháveza. Hollywoodzki reżyser prezentował swój film dokumentalny „South of the border” (Na południe od granicy) opowiadający o sytuacji gospodarczej i politycznej krajów Ameryki Łacińskiej. Dokument był pozbawioną jakichkolwiek światłocieni laurką socjalistycznego dyktatora wenezuelskiego.

Brytyjski „The Times” recenzję tego filmu zamieścił pod jednoznacznym tytułem: „Oliver Stone and Hugo Chávez: A Love Story”. Czemu reżyser znany ze swojego krytycznego stosunku do rodzinnego kraju dał się omamić przywódcy, który czerpie korzyści z wysokich cen ropy naftowej (Wenezuela jest trzecim pod względem wielkości jej producentem na świecie), aby wspierać finansowo partie socjalistyczne i rewolucyjne na całym świecie?

Podobnie trudno zrozumieć trwającą ponad pół wieku przyjaźń łączącą comandante Fidela Castro i kolumbijskiego pisarza Gabriela Garcíę Márqueza. Kubański despota i najwybitniejszy pisarz Ameryki Łacińskiej, noblista znany i ceniony na całym świecie, są od lat niemal nierozłączni. Márquez podziwia Fidela Castro i otwarcie głosi, że ten typ przywództwa idealnie pasuje do mentalności ludzi z Karaibów i powinien się przyjąć w całej Ameryce Łacińskiej. Nie chce wypowiadać się na temat kolejnych doniesień o szykanach spotykających niezależnych od reżimu pisarzy czy o tajnej policji, która w imieniu komendanta prześladuje opozycję.

Socjalistyczni przywódcy zawsze cieszyli się dobrą opinią wśród lewicowych intelektualistów w bogatych krajach. Szczególnie w latach 60. XX wieku. Gdy oficjalna propaganda straszyła nadejściem atomowej zagłady, socjalizm za żelazną kurtyną miał posmak zakazanego owocu. Hipisom wydawało się, że głosząc hasło „Make peace not war”, można będzie zmusić ludzkość do zaprowadzenia równości i powszechnego szczęścia. Sporo było w tym zwykłej przekory i ignorancji. Buntowali się przeciwko państwu, które z mieszczańską mentalnością piętnowało „inność”.

Ale wiedza o tym, jak naprawdę wygląda wolność w krajach „demokracji ludowej”, była znikoma. Gdy w Chinach zaczęła się tragiczna w skutkach rewolucja kulturalna, przewodniczący Mao Tse-tung, przedstawiany w zachodnich mediach jako krwawy potwór, stał się idolem nonkonformistycznej bohemy. To wtedy Andy Warhol namalował słynny cykl wielkich portretów chińskiego przywódcy, a na wystawę w paryskim Musée Galliera, gdzie je pokazano, przybyły tłumy.

U tysięcy Francuzów i Amerykanów podziw dla sztuki Warhola zamienił się w sympatię dla nieznanego im bliżej komunistycznego satrapy. Tak sztuka nowojorskiego outsidera wsparła kompletnie obcy sobie reżim. Dziś portret Mao z serii namalowanej przez Warhola znalazł nabywcę za rekordową sumę 17 milionów dolarów i nie niesie ze sobą już żadnej ideologii. Jest po prostu luksusowym towarem, który można kupić lub sprzedać. Płótno jest cenne nie z tego powodu, że artysta namalował na nim przywódcę, ale dlatego, że wyszło spod pędzla Andy’ego Warhola.

Można je powiesić obok równie drogiego portretu Marilyn Monroe czy wizerunku puszki z zupą pomidorową Campbell – dzieł tego samego artysty. Co na to wielki Mao? Zapewne przewraca się w grobie.

Sergwiusz Pinkwart

PANI 6/2011

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy