Reklama

Jej czerwona sukienka

Na wakacje jeździła pod Żyrardów. Gdy wyrastała z dziecięcych ubrań, nowe organizowała sobie sama. Miłość do mody i wyniesione z domu przekonanie, że szczęście daje ciężka praca, zaprowadziły Annę B. Sheppard na sam szczyt świata filmu. Do Hollywood.

Sama o sobie mówi: "Jestem obowiązkowa aż do bólu". Chwilę później dodaje miękkim głosem: "To, co się stało ze mną w tym roku, było o tyle piękne, że wreszcie przestałam konkurować sama ze sobą". Co prawda w wyścigu do Oscara "Czarownica" Roberta Stromberga z Angeliną Jolie, do której Sheppard zaprojektowała kostiumy, przegrała z "Grand Budapest Hotel" w reż. Wesa Andersona, ale Anna i tak z optymizmem patrzy w przyszłość, bo zna swoją wartość. Dla niej to już trzecia oscarowa nominacja.

Ciężko pracowała na swój sukces. Dlatego teraz chciałaby odpocząć. Przyznaje jednak, że nie ma kiedy: za moment wsiada w samolot do Hongkongu, gdzie trwają zdjęcia do kolejnego filmu.

Reklama

- Dwanaście godzin tylko dla mnie, bez telefonów i rozmów. To dobra strona tej podróży - mówi. - Zamierzam ją w całości przespać.

Dla mnie ma kwadrans. Wieczorem, o 21, kiedy wraca ze swojej pracowni. Ostatnio była zajęta po 14 godzin na dobę. Prawie tak jak wtedy, gdy przygotowywała kostiumy do "Listy Schindlera" Stevena Spielberga i "Pianisty" Romana Polańskiego, za które dostała nominacje do Oscara. Pytam ją, czy teraz nie chciałaby porozmawiać po prostu o... życiu.

Jej wybory nie były łatwe. Miała trzydzieści lat i była już cenioną kostiumografką, kiedy spakowała walizkę i wyjechała z Polski. Była połowa lat 70. XX w., ale jej decyzja nie miała żadnego związku z polityką. Jako dziewczyna z dobrego domu wciąż mieszkała z rodzicami, a tęskniła za wolnością i swobodą. Postarała się o paszport konsularny i kupiła bilet do Londynu - oficjalnie na kurs angielskiego - i już tam została. W dzień uczyła się języka, wieczorami pracowała w knajpce, żeby móc się utrzymać. Najpierw jako pomoc kuchenna, potem awansowała na kelnerkę. Musiała zaczynać wszystko od nowa.

Gdyby teraz spotkała siebie młodszą o 40 lat, co by powiedziała Annie, która wtedy nosiła nazwisko Biedrzycka?

- Decyzja, którą podjęłam, była trudna. Dopiero później zdałam sobie sprawę z tego, że to prawie niemożliwe, abym w Londynie mogła robić to samo, co w Polsce. I ogarnął mnie wielki smutek, bo uwielbiałam swój zawód. Nie chciałam nawet myśleć o tym, żeby zająć się czymś innym. Ale na początku musiałam zarobić na życie - mówi Sheppard. - Dziś myślę, że jednak nie zmieniłabym niczego. I że w życiu warto ryzykować.

Osy w kompocie

Historia Anny B. Sheppard zaczyna się w mieszkaniu na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, naprzeciwko kina Kultura. Mama, stomatolog, zapalona czytelniczka, oraz tata, inżynier i wynalazca, dyrektor techniczny w Komitecie Kinematografii, od małego uczyli Annę i jej o pięć lat młodszą siostrę Magdę miłości do filmu. W domu wciąż dyskutowano o nowych produkcjach, mieszkanie tonęło w książkach.

O rodzinie rozmawiam z Magdą Biedrzycką. - Wychowałyśmy się w klasycznym domu o zdecydowanych zasadach, w którym nigdy nie mówiło się o pieniądzach. Mama powtarzała: "Po co nam one? Wszystko można stracić w jednej chwili, a tego, co się przeczyta i zobaczy, nikt nam nie zabierze" - wspomina.

Pokoik sióstr Biedrzyckich wyposażył ojciec, złota rączka. Sam zrobił meble i pomalował je białą żeglarską farbą. Magda i Anna żyły w różnych światach. Starsza obracała się w kręgu złotej młodzieży warszawskiej.

- Ja jeździłam na obozy harcerskie, a ona ze znajomymi do Jastarni. Ja szłam do kina, ona na prywatkę. Ale zapamiętam ją z tamtych czasów jako niedościgły dla mnie wzór: modna, pięknie ubrana, zawsze "en vogue". A ja ciągle w tych pepegach. I do tej pory tak jest - śmieje się Magda.

Miały dobre dzieciństwo. Wakacje spędzały pod Żyrardowem, gdzie rodzina wypoczywała w starym domu z warzywnikiem, ogrodem, końmi i królikami. Kiedy były starsze, ojciec, wielbiciel kempingów, woził je po Polsce i Bułgarii. Przygotowywali się całymi tygodniami: jedzenie, gotowanie, pakowanie, by potem nocować w malutkich namiotach.

Anna zawsze była oczkiem w głowie taty: pierwsze dziecko, blondyneczka. Od małego lubiła sobie sama "organizować" ciuchy. Raz dostała od kogoś cynk, że gdzieś są płaszcze Kory z odrzutu. Innym razem - rzeczy z paczek zagranicznych. Wokół zgrzebny PRL, a ona żyła kolorowo. Otaczała się absolwentami uczelni artystycznych, muzykami, reżyserami, chodziła do Hybryd, Stodoły, Ścieku na Trębackiej.

Gdy skończyła żeńską szkołę dla architektów, ojciec załatwił jej praktyki w pracowni budowy dekoracji w wytwórni filmowej. Potem Anna była jeszcze asystentką scenografa. Wtedy postanowiła: żadna architektura, chce ubierać aktorów. Poszła na staż do cenionej kostiumografki Hanki Morawieckiej. Pomagała jej podczas pracy przy serialu "Kolumbowie" (1970).

Tam zdobyła pierwsze doświadczenie z kostiumami wojennymi, do których później wiele razy wracała - przy "Pianiście" Polańskiego, "Liście Schindlera" Spielberga, "Bękartach wojny" Tarantino. Jej samodzielny debiut to "Trzeba zabić tę miłość" Morgensterna z 1970 r. Anna nie musiała wtedy wypożyczać ani szyć kostiumów. Jej prywatna szafa była tak bogata i oryginalna, że Jadwiga Jankowska na planie chodziła głównie w jej ubraniach.

Potem przyszła pani Sheppard współpracowała z najlepszymi: Bareją, Krauzem. Stała się ulubienicą Zanussiego i aż do wyjazdu na Wyspy robiła kostiumy do niemal każdego jego filmu.

Sen o Hollywood

Z Londynu do kraju przyjechała dopiero w 1978 r. na ślub siostry. W ciągu tygodnia przygotowała dla Magdy kilka wspaniałych kreacji.

- Och, gdybym wiedziała, że robi je osoba, która później dostanie trzy nominacje do Oscarów! - uśmiecha się Biedrzycka.

Ale Sheppard mówi też o ciemnej stronie tamtych lat.

- Było mi bardzo ciężko. Teraz myślę o tym, co w moim życiu było na plus, a co na minus... - zastanawia się. - Minusem były strach i obawa o przyszłość. Z drugiej strony, gdybym została w Polsce, nie osiągnęłabym tyle, co w Londynie. A na pewno nie zrobiłabym kariery w Hollywood. Myślę, że tamten moment bolał, ale był dla mnie bardzo ważny. Był po coś.

W Londynie mieszkała skromnie, w Notting Hill, a wtedy nie była to dzielnica tak modna jak dzisiaj. W szkole językowej poznała swojego późniejszego męża. Leo, mierzący metr dziewięćdziesiąt rudzielec, był jej nauczycielem. Zabawny, czarujący i szarmancki, błyskawicznie się oświadczył, a ona zgodziła się na szybki ślub. Anna do dziś nosi jego nazwisko - Sheppard - chociaż ten związek nie przetrwał.

Kiedy przeżywała kryzys i miała już dość Londynu, spotkała Krzysztofa Zanussiego, który zaproponował, żeby przyjechała na plan do Polski. W tym czasie Leo dostał propozycję prowadzenia szkoły w RPA i wyjechał. A ona spotkała swojego dawnego kolegę, sąsiada z Krakowskiego Przedmieścia, Krzysztofa. Dla niego rozwiodła się z Sheppardem. Miała wtedy 36 lat.

Dwa lata później na świat przyszła ich córka Antonia i cała rodzina przeprowadziła się do dużej willi w stylu Tudorów. Przez rok Anna sama zajmowała się dzieckiem, nie skorzystała z pomocy niani. Mówi, że wtedy po raz pierwszy poczuła, że Londyn to jej miejsce na Ziemi.

Razem z nimi zamieszkał... angielski emeryt Cecil, który był lokatorem w ich poprzednim mieszkaniu, a z czasem stał się niemal członkiem rodziny. Był też świadkiem na ślubie Anny i Krzysztofa.

- To sporo mówi o jej hojności i charakterze - opowiada Magda. - Ania pomaga innym, działając. Organizuje, przyjeżdża, załatwia. Bez słów. Ludzie są dla niej piekielnie ważni.

Po roku siedzenia w domu i niańczenia Antonii dostała telefon od Krzysztofa Zanussiego z propozycją: "Przyjeżdżaj do Francji, chcę cię na planie". Nie miała wątpliwości, co zrobić: córkę zawiozła do siostry, a sama pojechała na trzy miesiące do Nancy. Dzisiaj śmieje się, że niemal całą pensję wydała wtedy na telefony do Polski, tak tęskniła za dzieckiem.

Ale kiedy przyjechała po Antonię, a mała nie poznała jej i przykleiła się do nogi cioci Magdy, odmawiając wyjścia z "tą panią", nie było jej wesoło. Postanowiła, że dopóki córka nie podrośnie, nie zostawi jej więcej na tak długo. Na plan filmowy wróciła, gdy Antonia poszła do szkoły. Ale potem córka wielokrotnie wypominała jej, że nie była obecna w ważnych dla niej momentach. Dopiero teraz, kiedy sama jest dorosłą kobietą i robi karierę, zaczyna rozumieć wybory życiowe swojej mamy.

Z Zanussim Anna pracowała przy takich filmach jak "Imperatyw", "Pokuszenie" czy "Paradygmat, czyli potęga zła". Potem zwróciła się do niej z propozycją Agnieszka Holland, która ściągnęła ją do Paryża na plan "Zabić księdza" (1988). Anna zabrała ze sobą do Francji rodzinę i na piąte urodziny córki podarowała jej sukienkę z czarnego welwetu od Sonii Rykiel. Z Holland spotkały się już wcześniej - podczas kręcenia "Iluminacji" Krzysztofa Zanussiego (1972).

- Zapamiętałam ją wtedy jako osobę twórczą, kompetentną, oddaną pracy, taką, która dba o najmniejszy szczegół i nie odpuszcza. To spowodowało, że pomyślałam o niej przy kręceniu filmu o Popiełuszce - mówi Holland. I śmieje się, że mają pewne cechy wspólne. - Obie jesteśmy niskie. I obie mamy w sobie ciekawość ludzi. Ona pomaga, żeby w tym filmowym świecie funkcjonować w pełni i z zaangażowaniem. Upór, wytrwałość i pracowitość to główne cechy, które przydały się Ani w Hollywood - uważa Holland. - Po wyjeździe do Londynu musiała zacząć od nowa. Przebijała się, nie mając praktycznie żadnych kontaktów w tamtym środowisku - podkreśla reżyserka.

Dzięki współpracy przy zagranicznych filmach Zanussiego i Holland w latach 80. Sheppard nawiązała liczne kontakty w świecie kina. Gdy Steven Spielberg kompletował ekipę "Listy Schindlera", ktoś ze studia Columbia zarekomendował ją słynnemu reżyserowi. Wtedy miał się spełnić jej złoty sen o Hollywood.

Wybory Anny

Z wybitnym scenografem Allanem Starskim znają się od czasów licealnych. Zawodowo zetknęli się po raz pierwszy na planie "Sam na sam" (1977) Andrzeja Kostenki. A w 1993 r. oboje dostali angaż do "Listy Schindlera". Starski mówi o Annie krótko: - To osoba bardzo odważna zawodowo. Robi film za filmem i to jest fantastyczne, rozpoznawalne na całym świecie kino. Podejmuje się ciężkich produkcji. Nie boi się żadnych tematów ani żadnej epoki. Interesuje ją praca z najwybitniejszymi reżyserami. I ja się tej jej ambicji nie dziwię.

Sheppard cieszyła się jak dziecko z nominacji do Oscara za "Listę...".

- Oscar to... Elizabeth Taylor! To coś wielkiego, niewyobrażalnego. Czułam, że "Lista..." może popchnąć albo zakończyć moją karierę, ale nigdy nie myślałam, że zmieni całe moje życie. 

- To było niezwykłe, że Spielberg nam, Polakom, tak zaufał - opowiada Starski. - Musieliśmy konkurować z setkami innych filmów o wojnie, żeby stworzyć na planie świat daleki reżyserowi. Anka to potrafiła. Ba, potem zdobyła też podziw i uznanie Quentina Tarantino, który jest bardzo wymagającym reżyserem. Zauroczyła go swoimi pomysłami i inwencją. I uważam, że film, za który powinna dostać na pewno Oscara, to właśnie "Bękarty wojny" Tarantino. Żałuję, że tak się nie stało. Zaprojektowała fantastyczne kostiumy, które pokazały pełnię jej możliwości. Są wyraziste i rozpoznawalne, oryginalne i pełne fantazji. Za sukces zawodowy zapłaciła wysoką cenę.

Po 17 latach rozstała się z Krzysztofem, który miał dość tego, że praca zawsze była u niej na pierwszym miejscu. Została sama z córką w wielkim domu, który wydawał się pusty. Na głowie miała kredyt i czesne za prywatną szkołę. Na dodatek Antonia wkroczyła w wiek dojrzewania i buntowała się, nie chciała z matką rozmawiać. Ale Sheppard wierzyła, że sobie poradzi, i jeszcze ostrzej wzięła się do pracy.

- Jedyną osobą, z którą mogłam szczerze porozmawiać, była moja siostra. Zaczęłyśmy się zbliżać do siebie. Po śmierci rodziców mamy już chyba tylko siebie - wspomina Sheppard.

Magda Biedrzycka: - To londyńskie życie ją zahartowało. Teraz mocno stoi na ziemi.

- Nie, to ambicja utwardziła mi charakter! - śmieje się przekornie Sheppard. - Jak to tak? Wyjeżdżam z Polski i nie robię nic? Samozaparcie nie pozwoliło mi się poddać bez walki. A walczyłam bardzo ostro. Kocham swój zawód szaleńczo i nie wyobrażałam sobie życia bez filmu. Tu jest tak wielka konkurencja, że w pewnym momencie, jak już miałam tę pracę przy filmach, zachłysnęłam się nią. Poczułam się, jakbym ze stawu wypłynęła na wielkie morze. Musiałam bardzo ciężko pracować, żeby się utrzymać w show-biznesie. Byłam wtedy zupełnie sama. Wszystkie wybory pozostawiono mnie i tylko mnie. Dlatego za wszelką cenę nie chciałam się poddać. Nie chciałam też nigdy zawieść mojego taty, który tak we mnie wierzył i tak mnie kochał. Byłoby mi źle ze sobą, gdybym się wtedy poddała i odeszła z zawodu.Nie tylko w sprawach zawodowych nie ustępuje.

Półtora roku temu sprzedała swój ukochany dom, o którego remont tak bardzo walczyła. - To też utwardziło mi charakter, nie powiem - śmieje się na wspomnienie kłótni z robotnikami. Magda Biedrzycka potwierdza, że Anna nie przeoczy ani jednej źle położonej deski czy krzywo przyklejonego kafelka.

- Skąd w tym małym ciele tyle energii? - dziwi się siostra. - Ja bym nie wytrzymała. A ona ma taki charakter, że jeśli coś chce osiągnąć, to to osiągnie. I jest w tym przeszczęśliwa. Po chwili dodaje: - Nas uczono w domu, że po pierwsze, największym szczęściem człowieka jest praca, która jest jego pasją. Po drugie, że jak coś się robi, to się to robi do końca. Odpuszczenie czegoś, zrobienie tego lewą ręką - to się nie mieści w naszym dekalogu zawodowym. Dzięki temu Anka wygrywa na starcie, bo filmowcy od razu widzą, jak ona pracuje. Na planie wszyscy ją kochają już po dwóch tygodniach.

Nazywam się czerwień

Dla Sheppard jest jasne, że praca nad filmem to nie spijanie sobie z dzióbków. Są krew, pot i łzy. Są negocjacje z kapryśnymi gwiazdami jak choćby Angeliną Jolie. Anna potrafi udźwignąć tę presję. Można się tego nauczyć?

Agnieszka Holland uchyla rąbka tajemnicy: - Kostiumograf jest jednym z głównych współpracowników reżysera. W zasadzie wymaga to ciągłego bycia na planie. Ma rozpisany cały dzień, kto w czym gra i kiedy występuje, więc nie może go zabraknąć. Istotny jest także czynnik psychologiczny, ponieważ kostium w bardzo dużym stopniu kreuje postać. Czasem jego wybór może się też stać wskazówką dla reżysera. W tym zawodzie liczą się talent i doświadczenie. Anna ma również duże wyczucie prawdy, aktualności, szczegółu. Kiedy patrzy na ulice, to widzi kostiumy, ale i ludzi, którzy tworzą pewną prawdę psychologiczną.

Allan Starski, z którym Sheppard spotkała się na planie "Placu Waszyngtona", mówi, że oboje nie lubią dopisywać niepotrzebnej filozofii do swojego zawodu. - Szukamy dobrych reżyserów. Współpraca z Zanussim, Wajdą została w nas. Może stąd później biorą się takie pomysły jak te z "Placu Waszyngtona". Na monochromatycznym tle wyróżniały się pojedyncze, ostre akcenty kolorów, np. czerwona parasolka głównej bohaterki. I dodaje, wspominając czerwone sukienki z "Listy Schindlera" i "Bękartów wojny": - Ta czerwień stała się też znakiem rozpoznawczym Ani.

Motyw sukienki Sheppard "pożyczyła" z filmu "Lampart" Luchina Viscontiego, który zobaczyła w warszawskim kinie Skarpa, gdy miała 16 lat. Sukienkę w tym kolorze nosiła tam Claudia Cardinale. Po latach ta czerwień wróciła do Anny.

Jaka jest naprawdę? Skromna czy taka, że można się przestraszyć? Mówią przecież o niej "dziewczyna pitbul"... Anna macha rękami: - Jestem ambitna i pracowita, ale nie mam wcale ostrych zębów! Nie walczę z ludźmi, ja ich lubię. Ale zawsze mam cel i rzadko zmieniam zdanie. A jeśli miałabym wyróżnić cechy, które pozwoliły mi w życiu do czegoś dojść, to byłyby to obowiązkowość i dążenie do celu - do końca.

Anna Gromnicka

PANI 4/2015

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy