Reklama

Córka wychodzi z domu

Jak wychować córkę, by poradziła sobie w dorosłym życiu, przetrwać jej młodzieńczy bunt i nie dać się ponieść emocjom, opowiadają ojciec Zuzanny - Janusz Głowacki, tata Ewy - Tadeusz Farny, i matka Natalii - Joanna Klimas.

Z ukrytych pod sufitem głośników płynie muzyka klasyczna. Wnętrze eleganckiego lobby warszawskiego Bristolu jest jeszcze dość puste, bo goście hotelu zjawią się dopiero wieczorem. Janusz Głowacki lubi tu wpadać, by napić się kawy i porozmawiać. Patrzy z dumą na wystrzałową dziewczynę z burzą blond włosów. To Zuza, jego córka.

Zuza większą część życia spędziła w Nowym Jorku. Tam zdobyła wykształcenie i pierwsze literackie szlify. Od niedawna zaczęła pracować z ojcem. Ich wspólny projekt - scenariusz filmowy dla wytwórni w Hollywood - na razie jest tajemnicą. Póki co młoda pisarka szykuje się do wydania zbioru swoich felietonów (po polsku) i kończy powieść (po angielsku).

PANI: To będzie dobra książka?

Janusz Głowacki: - Bardzo dobra. Zuzia ma naprawdę wielki talent. Rzadko mówię jej komplementy, ale sztuka to chyba jedyny temat, na który rozmawiamy szczerze. Jak coś mi się nie podoba, jestem bezlitosny.

Reklama

Pan też czeka na opinię córki?

J.G.: - Przede wszystkim czekam na to, co powiedzą wydawca, producent i najważniejsi recenzenci. Ale Zuzia ze mną trzyma. Pamiętam, że bardzo się denerwowałem, czekając na recenzję "Antygony w Nowym Jorku" w "Time Magazine". Tak się bałem porażki, że zamknąłem oczy i poprosiłem Zuzię, żeby przeczytała ją na głos. Ona też się bała, ale przeczytała. Na szczęście była dobra. Zuzia błyskawicznie "weszła" w Amerykę. Poznała nowojorskie blaski i strachy. Zresztą o to nam chodziło...

Zuzanna Głowacka przyszła na świat w przełomowym momencie życia Janusza Głowackiego. Pisarz miał już w Polsce ustaloną renomę, ale kraj stojący u progu stanu wojennego zaczynał się robić zbyt duszny. Przed 13 grudnia 1981 roku znalazł się w Londynie, skąd wyruszył do Ameryki. Tam zaczął swój emigracyjny rozdział, który przyniósł mu międzynarodową sławę i status najpopularniejszego polskiego pisarza. Zuzanna miała cztery lata, gdy wraz z matką Ewą Zadrzyńską przyjechała do Nowego Jorku.

Co narodziny córki zmieniają w życiu mężczyzny?

J.G.: - Otwierają nieznane obszary wrażliwości. Bardzo chciałem mieć córkę, bo jak wygląda dzieciństwo chłopca, wiedziałem. Kiedy pisałem książkę "Moc truchleje", to umieściłem w niej fragment o "półtoraroczniaku" - dziecku bohatera, takiego gogolewskiego biedaka. Gdybym nie miał doświadczenia jako ojciec, to by mi tak nie wyszło. Poza tą liryczną struną narodziny dziecka nie zmieniają obrazu świata.

Wyobrażał pan sobie, jaka będzie córka, gdy dorośnie?

J.G.: - Marzyłem, żeby była inteligentna, utalentowana i ładna.

Zuzanna Głowacka: - Czyli podobna do ciebie!

J.G.: - Bałem się, że Zuzia zostanie aktorką, bo ciągnęło ją w tę stronę. Bardzo się ucieszyłem, kiedy zaczęła pisać. Ale jej w ogóle wiele rzeczy łatwo przychodziło. Miała też sporo szczęścia. Udało się nam ją posłać do dobrej szkoły.

W Nowym Jorku to nie powinno być trudne.

J.G.: - Nie mieliśmy w tamtym czasie pieniędzy na szkołę prywatną, a publiczne są bardzo różne. Niektóre bywają niebezpieczne. Nam zależało, aby Zuzia miała udany start. Ale żeby mogła pójść do najlepszej publicznej szkoły na Manhattanie - PS 41 - musieliśmy sfałszować nasz adres. Już na samym początku dowiedziała się, że dzięki kłamstwu można coś osiągnąć.

Z.G.: - Czasami pytano mnie, gdzie mieszkam. Musiałam podejmować trudne decyzje: mówić prawdę czy kłamać? Wszystko mi się mieszało.

J.G.: - Następnym krokiem było znalezienie odpowiedniej szkoły średniej. Minęło parę lat, moje sztuki wystawiały amerykańskie teatry, ale żeby wysłać córkę do najlepszej szkoły prywatnej, musiałem użyć wszystkich swoich znajomości, łącznie z pisarzem Arthurem Millerem.

Z.G.: - Ze szkoły publicznej dla artystycznej bohemy, gdzie chodziło się w podartych dżinsach i martensach, trafiłam do prywatnej żeńskiej, w której obowiązywały mundurki, a uczennice podjeżdżały limuzynami.

Jak w tym towarzystwie traktowano córkę emigrantów?

J.G.: - Inne dzieci wiedziały, że nie jesteśmy milionerami, ale Zuzia była przez koleżanki akceptowana. Może dlatego, że ciekawiła je córka pisarza?

Z.G.: - W Ameryce nadawany jest serial "Gossip Girl" ("Plotkara"), którego akcja rozgrywa się w mojej szkole. Scenariusz napisała jej absolwentka Cecily von Ziegesar. Film pokazuje szkołę dla zepsutych, bogatych dzieci, gdzie każdy drugiemu zazdrości i obmawia go za plecami. To nie jest do końca prawda.

Wszystkie nastolatki muszą przejść okres buntu. Jak to wyglądało u uczennicy elitarnej prywatnej szkoły?

Z.G.: - O ile pamiętam, nie buntowałam się przeciwko rodzicom, ale chyba można uznać za rodzaj buntu moje zainteresowanie ludźmi bezdomnymi, wyklętymi. Próbowałam im pomóc. Zostałam wolontariuszką w więzieniu...

I ojciec się na to zgodził?

J.G.: - Co ja się miałem zgadzać albo nie... Poza tym jestem pisarzem. To było fascynujące. Z jednej strony jej zazdrościłem, że ma takie niesamowite dojścia do "strasznego" Nowego Jorku. Z drugiej mówiłem: "Jezus Maria, Zuziu, a co będzie, jak oni kiedyś wyjdą stamtąd?".

Z.G.: - Tata pokazał mi film "Viridiana" Luisa Bunuela, który opowiadahistorię szlachetnej damy opiekującej się biedakami z przytułku. Ci "z wdzięczności" gwałcą ją i katują.

J.G.: - I tak wolałem to, że jeździ do więzienia, niż gdyby miała biegać na pokazy mody.

Z.G.: - A pamiętasz, tato, jak poszliśmy na kawę z mordercą?

J.G.: - Spotkałem Zuzię na ulicy z jakimś facetem. Przedstawiła mi go jako więźnia, który niedawno wyszedł z Sing Singu. Nie wiedziałem, jak zareagować. Zaproponowałem: "Może napijemy się kawy?". Usiedliśmy, ale rozmowa się nie kleiła. Więc zapytałem, za co siedział. "Za morderstwo". Po chwili ciszy zadałem mu kolejne pytanie: "Jak się czułeś, kiedy zabijałeś człowieka?". A on na to: "Chciałem zabić skur...!".

Z.G.: - To twoja wina, tato, że mnie tacy ludzie interesowali. Byłam dzieckiem, gdy zabierałeś mnie na spacery do Tompkins Square Park. Poznawaliśmy świat bezdomnych. Wtedy pisałeś "Antygonę w Nowym Jorku".

J.G.: - Dobrze, niech będzie, że ponoszę pełną odpowiedzialność za niebanalne zainteresowania mojej córki. Szybko zauważyła, że klęska interesuje mnie bardziej niż sukces. Ludzie przegrani są znacznie ciekawsi od zwycięzców. Nikt nigdy nie napisał dobrej książki o szczęśliwej miłości...

Z.G.: - To tak jak w "Annie Kareninie" Lwa Tołstoja: "Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób".

J.G.: - Ciągnęło mnie do ludzi słabych, którzy nie dają sobie rady, bo życie ich przerasta. Mieszkaliśmy blisko Tompkins Square, a zwykli Amerykanie bali się tam chodzić, bo to było miejsce przepełnione biedakami, bezdomnymi, handlarzami narkotyków.

- W środku Manhattanu powstał taki obóz indiańsko-cygański. Zbierali się tam ludzie, którym droga do Nowego Jorku zabrała wszystkie siły i na więcej już ich nie było stać. A dla Zuzi to było interesujące. Chodziła do szkoły z córką Isabelli Rossellini, a tu nagle taka czarna, brudna, groźna Ameryka.

A skąd pomysł, żeby zająć się więźniami?

Z.G.: - Poznałam kiedyś dziewczynę, która została aresztowana za posiadanie narkotyków i dostała za to 75 lat. Nie mogłam w to uwierzyć. Za jeden błąd można spędzić całe życie w więzieniu! Zaczęłam pomagać więźniom. W Sing Singu nigdy się nie bałam, nikt mi niczego złego nie zrobił. Człowieka, który mnie skrzywdził, poznałam dopiero w redakcji najsłynniejszego dziennika Ameryki -"New York Timesa".

To był jeden z największych skandali w historii amerykańskiej prasy. Wiosną 2003 roku błyskotliwy reporter Jayson Blair został przyłapany na plagiacie. Pisząc swoje teksty, korzystał z materiałówukradzionych z małych lokalnych gazet. Zmyślał wywiady i reportaże. Zuzanna Głowacka pracująca w "New York Timesie" od 2001 roku przyjaźniła się z Jaysonem. Prasa okrzyknęła ich parą. Blair tego nie prostował - przydawało to jego kłamstwom awanturniczo-romantycznej otoczki. Zrujnował sobie karierę na zawsze. A Zuza rozstała się z pismem.

Żałuje pani, że odeszła z redakcji najlepszej nowojorskiej gazety?

Z.G.: - To była moja pierwsza praca po studiach i czasem myślę, że byłam za młoda, żeby przez siedem dni w tygodniu jedenaście godzin dziennie spędzać w redakcji. Spotykałam niezwykłych ludzi, którzy narzekali, że nie mają w ogóle własnego życia. Odgrażali się, że rzucą tę pracę, ale prawda jest taka, że jak się już znalazło w najlepszej gazecie Ameryki, to nie ma gdzie pójść. Więc zostawali na kolejny rok... i kolejny. I byli nieszczęśliwi.

J.G.: - Zuzia zajęła się polityką. Wzięła udział w kampanii prezydenckiej demokratycznego kontrkandydata George'a W. Busha - Johna Kerry'ego. Gdy Kerry przegrał, wpadła w depresję. Wywiesiła w oknie naszego mieszkania duży transparent "Nie! On nie jest moim prezydentem!". Kazałem jej to zdjąć, bo nasz budynek należał do zwolenników Busha. Bałem się, że nas wyrzucą.

Z.G.: - Po nieudanej kampanii znów zaczęłam pracować w więzieniach. I tam jeden gangster powiedział mi, że jeśli naprawdę chcę pomagać, to powinnam pójść do dzieci. Więc zaczęłam uczyć w szkole na Południowym Bronksie.

J.G.: - Wtedy naprawdę zacząłem się bać. Bo South Bronx to straszna dzielnica. Choć Zuzia wewnętrznie czuła się Murzynką, to na zewnątrz...

Z.G.: - Przecież nic mi nie groziło. Wszyscy wiedzieli, że jestem nauczycielką.

J.G.: - Jacy wszyscy?! Na ulicy? W metrze? Zuzia zawsze ufa ludziom, a oni nie mogą jej tego wybaczyć.

Z.G.: - Jeśli ktoś chce być pisarzem, to najpierw musi coś przeżyć, żeby miał o czym pisać.

Wspierał pan córkę?

J.G.: - Od początku nie miałem wątpliwości, że ma talent literacki. Ale było wiele osób, które talent miały i go zmarnowały. Dlatego ciągle krzyczałem: "Pisz! Pisz!". Jak opowiadała mi coś fascynującego, to przerywałem jej i kazałem notować. Szantażowałem ją: "Jak ty tego nie napiszesz, to ja to zrobię". Parę razy zresztą tak się stało.

Z.G.: - Już niczego ci nie opowiem.

J.G.: - Pisząc o Nowym Jorku, czasem korzystałem z jej opowieści i doświadczeń. Teraz pracujemy razem i to jest świetne. Podobnie myślimy, mamy ten sam rodzaj wrażliwości i słuchu na literaturę. Podobają nam się te same filmy i książki. Taka zgoda międzypokoleniowa nie zdarza się często.

Zuza jest już dorosła.

J.G.: - Ja tego nie czuję. Dla mnie jest wciąż córeczką. I tak już chyba zostanie.

Miasteczko Třinec otaczają łagodne wzgórza. W październikowym słońcu mienią się kolorowe liście. Ewa wygrzewa się jeszcze na werandzie hotelu, ale Tadeusz Farny, jej ojciec i menedżer, znaczącym gestem stuka w przegub lewej dłoni.

Czas ucieka, a za parę godzin trzeba jechać do Pragi, skąd Ewa wylatuje do Nowego Jorku, Chicago i Miami na cykl koncertów dla Polonii i czeskich ekspatów. Pięcioletnia Magda nie lubi tych ciągłych wyjazdów starszej siostry. Odrywa wzrok od telewizora, na którym Myszka Miki goni Kaczora Donalda, i dopytuje, kiedy Ewa wróci. Piosenkarka uspokajającym tonem obiecuje, że to tylko kilka dni. W końcu ma za pół roku maturę i musi pouczyć się do egzaminów na wymarzone studia prawnicze.

Chciałaby przynosić ze szkoły same jedynki (w Czechach, odwrotnie niż w Polsce, jedynka jest najlepszą oceną - przyp. red.), ale to trudne. Ma tyle propozycji, że gdyby tylko chciała, mogłaby grać koncerty codziennie. Mimo zaledwie osiemnastu lat jest jedną z najpopularniejszych wokalistek po obu stronach Karpat. Może nawet bardziej znaną i cenioną w Czechach, chociaż trudniej było jej tu zrobić karierę. Bo jest Polką.

Dla Tadeusza Farnego, Polaka z dziada pradziada mieszkającego na Zaolziu, muzyka w domu jest czymś tak oczywistym jak szacunek dla ciężkiej pracy i niedzielne nabożeństwa w kościele ewangelickim. Żonę Karin poznał w ludowym zespole (grał w nim na skrzypcach i śpiewał). Gdy ich najstarsza córka Ewa kończy sześć lat, idzie do szkoły muzycznej, w której uczy się grać na fortepianie ("Ze zmiennym szczęściem", jak sama przyznaje z uśmiechem). Jako uczennica polskiej podstawówki bierze udział w popularnych tu lokalnych konkursach.

- To nic nadzwyczajnego - bagatelizuje Ewa. - Nauczycielka wyznaczała niektórych uczniów do olimpiady matematycznej, a innych, tak jak mnie, do śpiewania. Na jeden z takich konkursów przyjeżdża jako gość specjalny Maryla Rodowicz. Jedenastoletnia Ewa zdobywa główną nagrodę. W koncercie finałowym występuje u boku gwiazdy. Wieczorem, po pełnym emocji dniu, rodzina Farnych siada przy kuchennym stole i po raz pierwszy pada pytanie: co zrobić z tak utalentowaną córką?

Postanawiają pozostawić sprawę losowi, bo sama Ewa jeszcze nie może się zdecydować, czy chce śpiewać, czy jeździć na nartach. Decyzja zapada po kolejnym konkursie. Młodziutka Polka z Zaolzia o uroczym uśmiechu i dojrzałym jak na swój wiek, donośnym, czystym głosie robi wrażenie na człowieku, który w Czechach ma dar kreowania gwiazd - Leszku Wronce.

Znów rodzina spotyka się przy kuchennym stole, ale tym razem w towarzystwie menedżera, którego piosenki śpiewali Helena Vondráčková i Karel Gott. Pada zasadnicze pytanie: czy rodzice są gotowi, by poświęcić część życia na wsparcie kariery córki? To nie żarty. Podpisanie kontraktu zobowiązuje. Trzeba nagrać płytę, a potem zacząć jeździć z koncertami. Nie ma mowy, by nastolatkę puścić samą. A w domu jeszcze dwójka dzieci, no i rodzinna firma zajmująca się płatnościami walutowymi.

Ewa jest podekscytowana. Oczywiście, że chce śpiewać! Tata stawia jednak warunek: najpierw nauka, potem kariera. Z tym zastrzeżeniem podpisują kontrakt. Praca nad albumem "Měls mě vůbec rád" (w polskiej wersji "Sam na sam") zajmuje rok. Trzynastoletnia Ewa pierwszy raz musi śpiewać po czesku. Okazuje się, że to nie takie proste. Choć od dziecka jest dwujęzyczna, słychać naleciałości śląskiej gwary. Na ulicy nikomu to nie przeszkadza, ale podczas nagrania wokalistka zwraca na to uwagę.

Płyta wychodzi w 2006 roku i podbija radiowe listy przebojów. Ewa koncertuje, ale gdy po zejściu ze sceny jej zespół idzie świętować, na nią czeka już tata w samochodzie. Posłusznie wraca z nim do domu - rano trzeba wstać do szkoły. Ewa zaciska zęby i obiecuje sobie, że gdy odbierze dowód osobisty (w Czechach dostają go piętnastolatki), przesiądzie się do busa i będzie jeździła w towarzystwie przyjaciół. Ale ojciec pozbawia ją złudzeń. Dopóki nie będzie dorosła, dopóty on będzie jej kierowcą i ochroniarzem. Nie puści córki samej w trasę koncertową.

Wraz z rosnącą popularnością przybywa przesyconych nienawiścią listów. Rodzice, jak tylko mogą, "filtrują" informacje docierające do dziecka. Ale Ewa gnana ciekawością i tak zagląda do Internetu i gazet. Czyta, że jest "gwiazdką jednego sezonu", niektórzy śmieją się z jej polskich korzeni. To trudne chwile.

To, co dla niektórych czeskich fanów Ewy jest jej wadą, po północnej stronie Olzy stanowi zaletę. Szlak przetarła Halinka Mlynkova. Ewa idzie w Polsce znaną już drogą - bierze udział w konkursie, bez trudu wygrywa "Szansę na sukces". Wydaje się, że karierę można tu zrobić łatwiej niż w Czechach. Jednak mimo spektakularnego początku album "Sam na sam" przechodzi niemal bez echa.

Fani mieszkający przy południowej granicy mobilizują się. Znają Ewę z czeskiego radia i telewizji - tam jest już gwiazdą. To właśnie ich głosy zapewnią jej wygraną w konkursie Superjedynek w Opolu. Kolejne dwa lata to wysyp krajowych nagród. Następna płyta po czesku i jeszcze jedna po polsku.

- Rzadko to mówię, ale podziwiam Ewę, że jest w stanie żyć na tak wysokich obrotach - mówi Tadeusz Farny. Coraz częściej przypomina jednak córce, że jest nie tylko piosenkarką, ale i uczennicą. Nie da się przygotować do matury "przy okazji". To ojciec ma ostatnie słowo przy podpisywaniu kontraktów i wykreśla z kalendarza projekty, które kolidują z nauką. Nie boi się, że córka coś przez to straci. W ciągu pięciu lat została jedną z najpopularniejszych artystek w Czechach.

Sierpień, 18. urodziny Ewy. Tadeusz Farny daje córce kopertę, w której są wyciągi z konta bankowego opiewające na okrągłe sumy. - Uważam, że w dniu, w którym stała się dorosła, powinna zdawać sobie sprawę ze stanu swoich finansów - podkreśla. Do tej pory jako zwykłej nastolatce wystarczała jej wypłacana przez rodziców tygodniówka. Ewa go nie zawodzi. Oddaje kopertę i prosi, by dalej zajmował się jej sprawami. Dużo bardziej cieszy się z innego urodzinowego prezentu - ludowego stroju cieszyńskiego.

- Jestem stąd i zawsze będę o tym pamiętać - zaznacza. - Nie wiem, gdzie kiedyś zamieszkam, ale mój dom jest na Zaolziu i żadne pieniądze tego nie zmienią.

W warszawskiej pracowni Joanny Klimasprzy ulicy Nowolipki można się napić świetnej kawy w odjazdowych kubkach. Jest wczesny wieczór. Ostatnia klientka wpada, by odebrać zamówioną sukienkę. Projektantka kończy rozmowę z eleganckim biznesmenem, a siedząca obok niej córka Natalia zapisuje ustalenia w notesie.

Natalia, zwana przez mamę Tunią, po siedmiu latach spędzonych w Nowym Jorku wróciła do Warszawy. Od miesiąca odkrywa na nowo Polskę i przygotowuje się do pracy w rodzinnej firmie. Joanna i Natalia są pełne entuzjazmu i nadziei.

Joanna Klimas: - Wiem, że jestem specyficzną projektantką i wciąż szukam swojego miejsca na rynku, ale czuję się bezpieczniej, gdy moje pomysły ci się podobają.

Natalia Klimas: - Jesteś minimalistką. Ja mam praktyczne podejście do ubrań, a jednocześnie rozumiem cię jak nikt na świecie.

J.K.: - Dziesięć lat - co ja mówię - nawet pięć lat temu nie mogłybyśmy ze sobą pracować. Ja miałam zbyt silną osobowość, a ty robiłaś wszystko, żeby mi udowodnić, że jesteś kompletnie inna ode mnie. Gdy patrzyłam na moją nastoletnią córeczkę, która malowała paznokcie i wkładała buciki na obcasie, wyrywałam sobie włosy z głowy.

N.K.: - A gdy ty przychodziłaś na zebrania do szkoły w podartych dżinsach, to myślałam, że zapadnę się pod ziemię. Marzyłam o tym, by mieć zwykłą, mieszczańską mamę. A miałam wegetariankę, buddystkę w męskich butach, która nosiła jakieś dziwne czapki, jeden kolczyk... Nikt na naszym osiedlu tak się nie ubierał. Było mi wstyd. Dlatego buntowałam się, wkładając szpilki, i patrzyłam z satysfakcją, jak cię to boli. A wtedy mówiłaś mi, że ubieram się "panienkowato".

J.K.: - Patrząc na twój bunt, który objawiał się strojami księżniczki, czułam podwójny ból. Wiedziałaś, że tego nie akceptuję, i potrafiłaś być bardzo okrutna. Nie akceptowałaś wtedy moich wyborów osobistych - faktu, że związałam się z młodszym mężczyzną. Nie widziałaś we mnie znanej projektantki. Może dlatego, że w domu rozmawialiśmy raczej o porażkach niż o sukcesach. O tym, że coś nie wyszło. A gdy chciałaś mi dogryźć i wywołać we mnie poczucie winy, mówiłaś: "Mamo, ty jesteś ciągle zmęczona". Pewnie miałaś rację...

N.K.: - Ale moje koleżanki cię uwielbiały. To od nich dowiadywałam się, kogo ubierasz, w jakim piśmie pojawił się wywiad z tobą i że jesteś kobietą sukcesu. Zwierzały ci się z prywatnych spraw. Powtarzały mi, że z nikim nie mają takiego kontaktu jak z tobą. I musiałam się z nimi zgodzić. Mimo tych nieporozumień zawsze byłyśmy ze sobą mocno związane. Nigdy nie kłamałam. Powiedziałam ci od razu o tym, kiedy pierwszy raz wypiłam piwo albo pocałowałam się z chłopakiem...

J.K.: - Wiedziałaś, że cokolwiek by się wydarzyło, to zawsze będę przy tobie. I że nie wolno oszukiwać, bo gdyby coś ci się stało i nie wiedziałabym o tym, to nie mogłabym ci pomóc.

N.K.: - Tylko raz uciekłam z domu, gdy miałam czternaście lat. Wytrzymałam dwanaście godzin i zadzwoniłam, żebyś mnie zabrała.

J.K.: - Pamiętasz, co ci wtedy powiedziałam?

N.K.: - Mówiłaś: "Życie jest długie. Zobaczysz, że jeszcze będziesz szczęśliwa". Mój problem polegał na tym, że ty zawsze miałaś rację. Żeby odnaleźć siebie, musiałam wyjechać. Wybrałam studia aktorskie w Nowym Jorku, a ty się zgodziłaś...

J.K.: - Martwiłam się o ciebie, ale chciałam, żebyś poszła swoją drogą. Podświadomie ci zazdrościłam tego Nowego Jorku i odwagi. To było kiedyś moje marzenie. Ale jak byłam w twoim wieku, to nie wierzyłam w siebie i nie zdecydowałam się na wyśnione studia - reżyserię.

N.K.: - Zapaliłaś się do tego pomysłu, choć wyleciałam do Ameryki 11 września 2001 roku.

J.K.: - Wyjeżdżałaś w strasznym zamieszaniu, dygocie. Wśród naszych znajomych sporo młodych ludzi pojechało do Nowego Jorku, ale większość wróciła przed upływem roku.

N.K.: - Wspieraliście mnie z tatą. Nigdy od was nie usłyszałam: "A kiedy będziesz z powrotem? Tęsknimy. Cierpimy!".

J.K.: - Jak mogłabym ci coś takiego powiedzieć?!

N.K.: - Nie manipulowałaś mną emocjonalnie. Może dlatego, że choć byłam dla ciebie najważniejsza, walczyłaś także o własne przetrwanie.

J.K.: - Ale nie udałoby się nam tego znieść bez ciągłych rozmów przez telefon, a później Skype'a. Gdy mogłam już zobaczyć twoją buzię, uspokoiłam się. Bałam się tylko, że zostaniesz tam na zawsze.

N.K.: - Po studiach pracowałam trochę w zawodzie. Miałam agenta, menedżera, grywałam role w serialach, reklamówkach, ale...

J.K.: - To powiedz, dlaczego wróciłaś?

N.K.: - Nie ma prostej odpowiedzi.

J.K.: - Jest. Wróciłaś, bo kogoś poznałaś...

N.K.: - Pewnie nie przyjechałabym, gdyby nie ten "ktoś", ale wydaje mi się też, że nie wyobrażałam sobie moich dzieci, które będą mówiły tylko po angielsku, i że każda Wigilia ma oznaczać jakieś dramatyczne wybory. Jak myślałam o świętach z dala od ciebie i taty...

J.K.: - Decydująca była ostatnia Wielkanoc. Dojrzałyśmy do tego, by stwierdzić, że jesteśmy szczęśliwe, będąc blisko siebie.

N.K.: - Do Nowego Jorku wyjechałam jak rozpieszczone dziecko, z kartą kredytową taty. Ale nauczyłam się tam szanować pracę. Chcę pomagać w naszej firmie. Na razie głównie patrzę, uczę się, a jednocześnie zastanawiam się, jak kontynuować karierę aktorską.

J.K.: - A ja cieszę się, że ktoś mi pomoże, zaopiekuje się mną, zajmie sprawami, do których nigdy nie miałam głowy. Pilnujesz mnie...

N.K.: - Mamo, zrób manikiur, umaluj się, bo wieczorem wychodzimy!

J.K.: - Pogodziłam się też z tym, że mamy trochę inny gust. Sama cię namawiałam na te szpilki Sergio Rossi...

N.K.: - A jakie mam na sobie buty? Męskie, na płaskim obcasie. Wiem, że wolisz mnie w takiej wersji. Ale teraz ubieram się tak dlatego, że lubię. Już nie muszę się przeciwko tobie buntować, mamo...

Sergiusz Pinkwart

PANI 11/2011

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy