Reklama

Zrób to inaczej

Film „Jak zostać królem?" Toma Hoopera to opowieść o jąkającym się władcy Wielkiej Brytanii Jerzym VI. W pokonywaniu tej ułomności pomaga mu niekonwencjonalny logopeda. Ta historia poruszyła widzów, bo wszyscy szukamy sposobu na własne ograniczenia. jeśli je pokonamy, stajemy się silniejsi, a tym samym szczęśliwsi.

Dyslektyków bardzo często pakuje się do jednego worka, a tymczasem każdy przypadek jest inny. Jacek Żakowski wspomina największego dyslektyka, jakiego miał okazję spotkać, Jacka Kuronia: – Mało kto o tym wiedział. To była jego wstydliwie skrywana słabość. Zwłaszcza gdy zdecydował się kandydować na urząd prezydenta. On, taki nieustraszony, bał się, że ludzie go odrzucą, gdy zorientują się, że nie potrafi poprawnie pisać. W tamtych latach niewiele jeszcze wiedziano o dysleksji i dysgrafii, o których dziś mówi się powszechnie i traktuje jako przypadłość cywilizacyjną. Dawniej jednak w odczuciu nauczycieli i rodziców, co przenosiło się również na dzieci, ktoś, kto nie potrafił narysować kółka ani napisać literki, był po prostu głupkiem.

Reklama

Po chwili Żakowski dodaje: – Mój problem zdiagnozowano na etapie badań przedszkolnych, w wyniku których zostałem zakwalifikowany do szkoły specjalnej jako osoba upośledzona. Sugerowano, że powinienem zdobyć jakiś prosty fach, na przykład przyuczyć się do kaletnictwa. Moja mama musiała toczyć batalię z oświatową biurokracją, bym w końcu dostał się do zwykłej podstawówki. Tak zaczęła się moja szkolna gehenna.

Dziennikarz uważa, że gdyby nie ta bariera, którą pokonywał latami, dziś z pewnością nie byłby tym, kim jest. Przyznaje, że wiele zawdzięcza mamie. Walczyła o niego. I nie chodzi tu tylko o pełne mozołu i udręki godziny, jakie spędzała, ćwicząc z nim pisanie, co i tak w rezultacie nie przyniosło oczekiwanych efektów. Bardziej liczyło się to, że w niego wierzyła, tłumaczyła, że wcale nie jest gorszy, tylko inny i na swój sposób wyjątkowy.

– Takie nastawienie pomogło mi przetrwać – podkreśla Żakowski. – Instynktownie zacząłem szukać swojej przewagi. Może nie umiał nauczyć się ortografii, za to miał coś do powiedzenia. Nie rysował, nie śpiewał, ale rozwijał inteligencję. Pisząc wypracowanie, wybierał te słowa, w których unikał ryzyka błędu. To go nauczyło też kreatywności w pozostałych sferach życia. I nowego sposobu myślenia: „Nie możesz czegoś zrobić w jakiś sposób, zrób to inaczej”.

Kupiłam niebieską harfę

Dysleksja należy do ułomności, których nie widać. Podobnie jak paraliżująca trema, z którą zmagała się grająca na harfie Anna Faber. – W szkole muzycznej zauważyłam, że kiedy ćwiczę w domu sama, to wszystko wspaniale mi wychodzi, a na egzaminach przy audytorium nie potrafię pokazać, na co mnie stać. Radziłam sobie w ten sposób, że dużo więcej czasu przeznaczałam na przygotowania. Jak chciałam zagrać na sto procent, to musiałam umieć na sto pięćdziesiąt – wspomina.

Najtrudniejszy okres nastąpił, kiedy skończyła akademię i rozpoczęła intensywne koncertowanie jako solistka. – Na samą myśl o występie kołatało mi serce. Wychodząc na scenę, drętwiałam psychicznie. Opanowywał mnie potworny strach. Odczucia były głównie fizyczne. Oblewałam się zimnym potem, nogi miałam jak z waty, całą energię skupiałam na tym, żeby opanować drżenie rąk. W świetle jupiterów moje lęki i kompleksy były wystawione na widok publiczny, bezwzględnie obnażone. Nie mogłam tego znieść. Chociaż moja kariera zapowiadała się naprawdę obiecująco, coraz częściej myślałam o tym, żeby zmienić zawód. Nie poddała się jednak, wiedziała, że musi być na to jakiś sposób.

Szukała go sama, trochę po omacku, w końcu znalazła. Wykonywała ćwiczenia, które pomogły jej odzyskać wewnętrzny spokój i ukształtowały nowe podejście do sztuki. Po kilku latach występowania w repertuarze klasycznym poczuła, że nie wystarcza jej już granie cudzych kompozycji, sama zapragnęła tworzyć. Kupiła więc niebieską harfę elektroniczną. – I to był symboliczny przełom – wspomina artystka. – Odtąd wyzwalałam się z nawyków, przekraczałam granice – w muzyce i w życiu.

- Bawiłam się nowymi możliwościami, odkrywałam siebie. Spokojnym dźwiękom harfy dodała bardziej dynamicznego brzmienia. Komponowała, improwizowała. Po pewnym czasie zapragnęła także śpiewać. – Moja mama jest śpiewaczką. Ja nie mam tak dobrego głosu, ale poprzez ćwiczenia doszłam do całkiem zadowalających rezultatów – mówi Anna Faber. – Teraz gram, śpiewam, komponuję. Mam własny zespół "Faber Blue".

Harfistka pokonując barierę, jaką była trema, odkryła w sobie twórczy potencjał, którego wcześniej nie była świadoma. Nagrała wiele płyt, koncertuje (występowała razem z Michałem Urbaniakiem, Deep Purple i Goranem Bregoviciem), a każdy występ to teraz dla niej ogromna przyjemność. Dziś już nie wpada w panikę, gdy na scenie obcas utknie jej w szparze podłogi. Nie denerwuje się, kiedy facet na widowni w pierwszym rzędzie macha uporczywie nogą. Potrafi nawiązywać kontakt z publicznością, wymieniać z nią dobrą energię.

Doświadczeniami w pozbywaniu się „lęku ekspozycyjnego” dzieli z tymi, którzy źle sobie radzą z wystąpieniami publicznymi. Prowadzi też szkolenia z autoprezentacji. Obecnie pracuje nad książką „Jak zamienić tremę w siłę twórczą”. Opisuje w niej metody pomagające pokonać własne słabości. – Tak naprawdę nie wymagają one długich treningów, tylko systematycznego stosowania – wyjaśnia.

– Są proste, uczą, jak rozluźniać ciało i pozbywać się negatywnych nawyków myślowych. Ale podstawą jest uśmiech. Uśmiechajmy się nawet do siebie w lustrze – apeluje Anna Faber. – Do wielkich rezultatów dochodzi się nie tylko przez pełną wyrzeczeń katorżniczą pracę. Potrzeba też trochę szaleństwa i zabawy, radości z tego, co się robi.

Z energią bomby atomowej

– Bariery? Tak naprawdę istnieją w naszych głowach, sami je tworzymy – mówi Dorota Wellman. – Prawdziwym ograniczeniem są myśli, że coś nie wyjdzie, że to niemożliwe. I rezygnacja jeszcze zanim spróbujemy zmierzyć się z problemem. Dziennikarka TVN przywołuje własne doświadczenia. W jej wypadku przeszkodą był – jak się wydawało – brak „standardowej telewizyjnej urody”.

Moment krytyczny przeżyła, gdy przechodziła z telewizji publicznej do komercyjnej. – Wiedziałam, że stacja TVN dużą wagę przywiązuje nie tylko do wiarygodności, ale też do aparycji prezenterów – opowiada. – Na zdjęcia próbne poszłam bardzo dobrze przygotowana, ale gdzieś tam z tyłu głowy kołatała mi się myśl: „A jeśli mnie odrzucą, powiedzą, że do nich nie pasuję?”. Egzamin przed kamerami zdała celująco. Na temat jej tuszy ani wieku w ogóle nie było mowy.

Poczuła ulgę, że jednak liczą się nie centymetry w talii, ale profesjonalizm i wyniki oglądalności. – Cóż z tego, kiedy do dziś wiele osób patrzy na mnie ze zdziwieniem i zastanawia się, jak to możliwe, że osiągnęłam sukces w telewizji. Dorota Wellman zapewnia, że nie stoją za tym żadne układy ani kariera przez łóżko, tylko pracowitość i twardy charakter.

– Mam w sobie energię bomby atomowej, mogę pracować bez wytchnienia. A przeszkody tylko mnie mobilizują – zapewnia. W telewizji lubiana i doceniana, tylko raz usłyszała od jednej z szefowych, że nie nadaje się do programu, bo jest gruba i brzydka. – Zajmowałam się wtedy tematami społecznymi i publicystyką – wspomina. – Nie rozumiałam, jak mój wygląd mógł przeszkadzać w rozmowach z więźniami czy bezdomnymi.

Uzbrojona w dystans do siebie i poczucie humoru dziennikarka potrafi żartować ze swoich gabarytów. Przecież nie będzie wszystkim dookoła tłumaczyć, że kiedyś była szczupła, a kilogramów przybyło jej po terapii hormonalnej jaką przeszła, by móc urodzić syna. – Mężczyznom jest łatwiej – zauważa. – Bo im w telewizji wybacza się, kiedy są na przykład grubi, łysi, źle ubrani, ale za to ciekawi jako rozmówcy. A nas, kobiety, mierzy się inną miarą. Musimy być przede wszystkim ładne, cała reszta jest tylko dodatkiem do urody. Mam nadzieję, że udało mi się coś zmienić w tej sprawie.

Rzeczywiście, swoim przykładem udowodniła, że dziennikarka nie musi być modelką, a wiedza merytoryczna i osobowość bronią się same. Za osobisty sukces uważa też udany duet, jaki stworzyli z Marcinem Prokopem w programie „Dzień dobry TVN”. – Oboje jesteśmy na swój sposób „ponadnormatywni” – wyjaśnia. – Marcin jest „za wysoki”, ma dwa metry wzrostu, ja z kolei „za gruba”, bo noszę rozmiary 42-44. A jednak to nas nie wyklucza, wręcz przeciwnie! W dodatku on jest o piętnaście lat młodszy. I co? I nic! Tworzymy zgraną zawodową parę.

Moja prawa ręka

– Ludziom zdarza się powiedzieć przy mnie: „bez tego czuję się jak bez ręki”, a potem nagle orientują się, że palnęli gafę, i razem się śmiejemy – opowiada Natalia Partyka. Urodziła się bez prawego przedramienia. Rodzice od początku uczyli ją samodzielności. Nie wyręczali, nie użalali się nad jej ułomnością, nie próbowali niczego rekompensować. Była traktowana bez taryfy ulgowej, normalnie. Nawet wtedy, gdy jako mała dziewczynka niezdarnie próbowała zawiązać sobie buty.

– Starsza siostra grała w tenisa stołowego. Chciałam robić to samo, co ona – wspomina Natalia. Kiedy pierwszy raz przyszła na salę treningową, trener spojrzał na nią i powiedział, że musi jeszcze urosnąć, żeby wystawać znad stołu. Gdy tak się stało, usłyszała, że jak nauczy się dobrze grać, to może za trzy lata pojedzie na paraolimpiadę do Sydney. Uczepiła się tego marzenia i w błyskawicznym tempie osiągnęła poziom, który pozwolił jej się zakwalifikować.

Zawsze była bardzo ambitna. Na początku Natalia krępowała się z powodu swojej inności. Jej kalectwo rzucało się w oczy. Wokół stołu, przy którym grała, gromadziła się zwykle spora grupa gapiów. Z czasem przyzwyczaiła się, że tam, gdzie jej nie znają, wzbudza sensację. – Najgorsze jest użalanie się, mówienie, że powinnam sobie coś odpuścić. Po prostu nie znoszę tego, wiem, że mogę zrobić wszystko. Może pewne rzeczy przyjdą mi z większym trudem, ale znajdę jakiś skuteczny sposób, żeby sobie z nimi poradzić.

Występowała zarówno z zawodnikami niepełnosprawnymi, jak i pełnosprawnymi. Na paraolimpiadach poznała ludzi dużo bardziej doświadczonych przez los, którzy świetnie grali, a przy tym byli zadowoleni z życia i osiągali sukcesy. – Pomyślałam, że ja przecież też mogę być taka jak oni. Pierwsze zwycięstwa bardzo podbudowały moje poczucie wartości. Pamiętam, że na początku cieszył mnie każdy wygrany set.

Od tamtej pory rozegrała już setki meczów, niektóre pamięta do dziś, piłka po piłce. – Jak miałam piętnaście lat, pojechałam na mistrzostwa Europy – wspomina. – Grałam już całkiem nieźle, ale nikt się nie spodziewał, że zdobędę jakikolwiek medal. A ja wróciłam z czterema! Najważniejszy był dla mnie ten złoty, wywalczony indywidualnie. To był przełomowy moment, wielkie przeżycie. Utwierdziłam się w przekonaniu, że potrafię być lepsza od moich pełnosprawnych przeciwników. W tej dyscyplinie ważna jest koordynacja.

Natalia Partyka miała silnie rozbudowaną lewą stronę ciała, bo wszystko robiła lewą ręką. Trenując, rozwijała mięśnie po prawej stronie. – Przez to, że brak mi jednej ręki, mam trochę gorszy balans niż ludzie pełnosprawni – wyjaśnia. – Ale jakoś uporałam się z tym problemem. W tenisie stołowym jest też przepis dotyczący serwowania z drugiej ręki. Ludzie często pytają mnie, jak sobie z tym radzę. Wyrzucam piłeczkę prawym ramieniem. Wszystko robię tak jak inni zawodnicy. Dobrze się poruszam, mam dobrą kondycję.

Właśnie przyjechała ze srebrnym medalem z mistrzostw Polski. – Ktoś inny by się cieszył, a dla mnie to porażka. Ale porażki są potrzebne, dają kopa do jeszcze intensywniejszej pracy. Teraz już wiem, że muszę poprawić nie tylko swoją grę, ale także przygotowanie taktyczne. W maju weźmie udział w mistrzostwach świata, a w październiku w mistrzostwach Europy. W najbliższym czasie czekają ją jeszcze dwa mecze ligowe.

– Przez 365 dni w roku trzymam rakietkę w ręce – śmieje się zawodniczka. – W jednej ręce. Oczywiście przynależność do mistrzowskiej ligi ma swoją cenę. Natalia trenuje od rana do wieczora, treningi łączy ze studiami w AWF w Gdańsku. Utrzymanie się w doskonałej formie pochłania cały jej czas i energię. Na razie wszystko postawiła w życiu na jedną kartę. Nie ma chłopaka, a jej znajomi to głównie tenisiści stołowi.

– Jest między nami rywalizacja – wyznaje. – Ale czy wszyscy cieszą się z moich sukcesów? Tak naprawdę nie wiem. Natalia Partyka ma dwadzieścia dwa lata, jest dwukrotną mistrzynią olimpijską paraolimpiad w Atenach i Pekinie, przed nią jeszcze wiele lat sportowej kariery. Powoli myśli o założeniu własnej fundacji. – Jest dużo rzeczy do zrobienia. O sportowcach niepełnosprawnych mówi się tylko przy okazji igrzysk paraolimpijskich, czyli raz na cztery lata. Fajnie byłoby to zmienić.

Nie chowam się w stadzie

Większość ludzi uważa dzieciństwo za swój najszczęśliwszy okres w życiu, Jacek Żakowski odwrotnie. – Pierwsze lata w szkole były dla mnie koszmarem – wspomina. – Od trzeciej klasy podstawówki było mi już tylko lepiej. Często zmieniał szkoły. Czuł się napiętnowany. – Kiedy jesteś odmieńcem, masz taki odruch, żeby schować się w stadzie – opowiada. – A jeśli stado cię odrzuca, w późniejszym życiu nie masz już takiej pokusy. To pozwala ci zachować odrębność. Zyskujesz odwagę wypowiadania i bronienia własnych poglądów bez oglądania się na innych. Po prostu akceptujesz fakt, że zawsze byłeś i będziesz inny. Ceną za to jest poczucie „osobności”. To w człowieku zostaje.

- Choć mam rodzinę i przyjaciół, jestem typem samotnika chodzącego własnymi ścieżkami. Tym, którzy znają mnie z publicznych wystąpień, trudno uwierzyć, że prywatnie jestem osobą dość nieśmiałą. Nigdy nie brałem udziału w szkolnych akademiach. Na początku miałem trudności z pokazywaniem się przed telewizyjną kamerą. Stresowałem się tym, że jestem wystawiony na widok publiczny, poddawany ocenie.

Jacek Żakowski podsumowuje: – Jak dziś patrzę na swoje życie, saldo zysków i strat jest jednak pozytywne. Problem z dysleksją przygotował mnie do pracy, jaką wykonuję. W dyskusjach czy polemikach jestem odporny na ataki moich przeciwników. Nie przejmuję się, gdy ktoś powie mi coś niemiłego, bo od małego to słyszałem. Żeby obronić się przed odrzuceniem, trzeba było je unieważnić – na zasadzie: „Mówisz, że jestem głupi, to znaczy, że sam jesteś głupi”. Dziecko nie ma innego mechanizmu obrony – wyjaśnia Żakowski.

W komputerze korzysta z edytora tekstów, a gdy pisze ręcznie – z ołówka i żółtego papieru (ta metoda pomaga mu sprawniej stawiać i odczytywać litery). Gdy zaczynał pracę w redakcji „Na przełaj”, maszynistki i korektorki, które przepisywały jego teksty, narzekały, że od błędów miesza im się w głowie. – Trzeba było być odpornym na te przytyki – śmieje się dziennikarz.

Ostatnio zdarzyło mu się popełnić błąd w telewizji. Przeprowadzając wywiad z premierem, przytoczył rozmowę z prezydentem. Źle przeczytał jedno słowo, co zdarza się dyslektykom. Zamiast „tajemnica tragedii smoleńskiej jest arcyboleśnie prosta”, wyszło „tajemnica tragedii smoleńskiej jest arcybanalnie prosta”. Wybuchła afera. – Przeprosiłem, wyjaśniłem, świat się nie zawalił – opowiada Żakowski.

– Dysleksja to upośledzenie funkcji manualnych i postrzegania. Mój umysł nie odwzorowuje kształtów. Mam też problem z zapamiętywaniem twarzy. Dlatego przepraszam wszystkich, których nie poznaję na ulicy. I proszę, by traktować mnie raczej jak niewidomego, a nie impertynenta.

Odrzucić sztywny gorset

W odniesieniu do słabości używamy zwykle słów o zabarwieniu militarnym: „walczyć”, „pokonywać”, „przezwyciężać” – tłumaczy Anna Faber. – Słysząc to, nasze ciało od razu się spina, zamienia w zbroję, tak jakbyśmy szli na wojnę. „Walka z tremą” brzmi poważnie, a mnie bardziej chodzi o zamianę tej energii w inną. Kodujemy w sobie obawy, tworzymy w głowach czarne scenariusze. Sami się blokujemy. Sami się też odblokujmy – proponuje harfistka.

W pracy nad własnym ograniczeniem używała wielu niekonwencjonalnych metod. – Trzeba zacząć od małych rzeczy – wyjaśnia. Raz na jakiś czas zróbmy coś nowego, innego, czego jeszcze nie robiliśmy. To, co wykonujemy nawykowo, staje się żmudne i mozolne, warto więc przełamywać schematy. Pomagają w tym ćwiczenia oddechowe, taniec, zabawa. Zróbmy czasem głupią minę, stańmy na jednej nodze, nie bójmy się oceny i krytyki – podpowiada Faber. – Pozwólmy, by pod wpływem tych działań niewygodne lęki „rozpuściły się” w nas jak cukier w herbacie.

Dorota Wellman też postawiła na autentyczność. Nikogo nie udaje, nie próbuje dostrajać się do cudzych oczekiwań. Był taki moment, że w telewizji ubierano ją „na poważnie”. Musiała nosić sztywne garsonki i garnitury. Źle się z tym czuła, jak w obcej skórze. Zdecydowanie woli luźniejszy styl, tak w strojach, jak w rozmowie. I okazało się, że można innych do tego przekonać. Nawet z własnej tuszy potrafiła uczynić telewizyjny atut.

– Nie cierpiałam, nie robiłam z siebie Jezusa Grubasów. Słabe punkty obracałam na swoją korzyść. I jak widać, to mi się udało. W internecie oprócz licznych dowodów sympatii pod jej adresem można też znaleźć obelżywe anonimy nazywające ją „prosiakiem”, „krową”, „spaślakiem”. – Do telewizora jest dołączone takie urządzenie, które nazywa się pilot – mówi Wellman. – Jeśli komuś nie podoba się program albo prowadzący, może wcisnąć guzik i oglądać coś innego. Nie przejmuję się tymi inwektywami – zapewnia dziennikarka. – Zastanawiam się tylko, co ci ludzie mają w głowach. Czy inność budzi w nich taki wielki lęk, że reagują nienawiścią? Czasami naprawdę żałuję, że nie jestem grubą Murzynką z żydowskimi korzeniami. To by dopiero było!

Magda Rozmarynowska

PANI 4/2011

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy