Reklama

Znajomych katuję piosenkami mamy

Silna po mamie, wybitnej wokalistce Maryli Rodowicz, nieco tajemnicza po ojcu, świetnym aktorze i reżyserze Krzysztofie Jasińskim. Niezależna po nich obojgu, wybrała więc własną drogę. Katarzyna Jasińska jest jednym z najlepszych w Europie ekspertów w dziedzinie psychologii koni.

Wszystko jest możliwe! To najważniejsza lekcja na życie, jaką odebrałam od swojej mamy. Między nami bywało różnie, nie zawsze się dogadywałyśmy, ale od lat podziwiam jej siłę, upór, konsekwencję. Mama jest pewna, że jeśli tylko czegoś bardzo się chce, można to osiągnąć - bez względu na trudności czy okoliczności.

Być może to także pomogło mi wytrwać w zawodzie, który w Polsce jest właściwie nieznany i często bagatelizowany. Zajmuję się bowiem behawiorystyką koni i ich relacjami z ludźmi. Wydaje mi się, że rodzice akceptują to, czym się zajmuję, mimo że robię coś kompletnie innego niż oni! Choć pewnie nadal do końca nie wiedzą, na czym to polega. (śmiech)

Reklama

Mimo wszystko nawet kiedy sama miewałam chwile zwątpienia, wiedziałam, że mogę liczyć na ich wsparcie. Ta pewność towarzyszyła mi przez wszystkie lata. Mama wciąż zapomina, że trójka jej dzieci dawno dorosła. Potrafi dzwonić do nas kilka razy dziennie, bywa nadopiekuńcza. Zimą pyta, czy noszę czapkę, czy mam ciepłe majtki i czy w domu nie jest za zimno. Ale te jej telefony już mnie nie irytują, raczej bawią i rozczulają.

Buntowniczka z wyboru

 Geny, które dostałam od rodziców, musiały stworzyć mieszankę wybuchową. To dwie silne, skrajnie różne osobowości, więc i ja nie jestem "letnia". Byłam trudnym dzieckiem. Walczyłam o niezależność, sama chciałam o sobie decydować. Buntowałam się wobec szkoły, nauczycieli, norm, zasad.

Mam świadomość, że bywałam rodzinną terrorystką. Nie mieli ze mną łatwo. Jako nastolatka uciekłam z domu, buntowałam się i w wyniku tego studiowałam przez dziewięć lat.
 W międzyczasie chorowałam na depresję, długo szukałam swojej drogi. Dziś w dużej mierze wszyscy nabraliśmy do tych wydarzeń zdrowego dystansu. Na studiach mama zlitowała się nade mną i kupiła mi mieszkanie. Nasze relacje od razu się polepszyły - co nie zmienia faktu, że nadal jestem upartą buntowniczką. Mam to właśnie po mamie i w ogóle po żeńskiej linii jej rodziny. Babcia, która zmarła dwa lata temu, też była silna, apodyktyczna. Moje motto brzmi: "Jeśli mi czegoś zakażecie, zrobię to z podwójną satysfakcją".

Teatralna rodzina

 Czasami mam poczucie, że obie z mamą jeszcze dojrzewamy! Ostatnio mnie rozbawiła, kiedy rozmawiałyśmy o moim nowym projekcie zawodowym. Powiedziała, że z przyjemnością mi w nim pomoże, ale muszę poczekać jeszcze trochę, aż jej kariera się... rozwinie! Mówiła to z pełnym przekonaniem. Ona wciąż ma nowe pomysły, jest głodna sukcesów i wyzwań artystycznych.

Zawsze podziwiałam jej talent, charyzmę i dokonania. Nigdy nie próbowałam tego umniejszyć, wyprzeć. Znam bardzo dobrze wszystkie piosenki mamy. Jest wiele fenomenalnych utworów szerzej nieznanych. Który cenię szczególnie? Nie ma szans, nie powiem, bo tyle ich jest. Na imprezach od lat katuję znajomych właśnie tymi mniej znanymi utworami. Na szczęście są wyrozumiali.

Zwykle się ukrywam z tym, czyją jestem córką, ale prędzej czy później ktoś się dowiaduje. Reakcje są różne. Wolę, kiedy ludzie traktują mnie zwyczajnie i gdy czuję, że lubią mnie dla mnie samej. Niekiedy próbują wykorzystać w jakiś sposób fakt, że jestem dzieckiem "tej Rodowicz". Albo mają negatywne zdanie o twórczości mojej mamy i też dają mi to odczuć.

Z tatą widuję się częściej, bo oboje mieszkamy w Krakowie. Chodzę regularnie do jego Teatru STU, mam ulubione spektakle, które widziałam po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt razy! Najwięcej "Hamleta", granego do dzisiaj, w reżyserii taty. Uwielbiam też jego "Biesy".

Po tacie przejęłam olbrzymią miłość do przyrody, najlepiej wypoczywamy na łonie natury. Po nim odziedziczyłam również zamiłowanie do mistycyzmu. Lubimy prowadzić długie rozmowy na tego typu tematy. I dla niego, i dla mnie niezwykle istotna jest sfera duchowa.

Pewnie dlatego świetnie czuję się w Teatrze STU, który tata stworzył. To miejsce, w którym czas przestaje istnieć. Poza tym przyjaźnię się z aktorami z zespołu. Tworzymy wszyscy jedną teatralną rodzinę. Latem spotykamy się na Mazurach, gdzie odbywają się artystyczne warsztaty. Staram się spędzać tam chociaż jeden miesiąc w roku w ramach urlopu. Nie ma tam zasięgu, nie działa internet. W głębokim lesie nad krystalicznie czystym jeziorem obcuję z przyrodą na innym poziomie. Chłonę ją każdym centymetrem ciała, bez pośpiechu oddając się w jej władanie. To jest prawdziwy odpoczynek.

Jak najbliżej koni

 Mam wiele zdjęć z końmi, jeszcze z dzieciństwa. Widać, że ciągnęło mnie do nich już od najmłodszych lat. Rodzinna legenda głosi, że kiedyś wróciłam z przedszkola z obciętą do skóry grzywką. Mama  z przerażeniem zapytała, co mi się stało, a ja odparłam, że robiliśmy zwierzątka z plasteliny i mój koń potrzebował grzywy oraz ogona.

Końmi interesuję się od zawsze. To rodzice zaszczepili we mnie pasję do jeździectwa, choć nikt nie pamięta mojej pierwszej wizyty w stajni. Od dziecka zbierałam plakaty, pocztówki i zdjęcia z końmi. Mój pierwszy własny wierzchowiec, Partagon, którego podarował mi ojciec, okazał się nie lada wyzwaniem. Piekielnie inteligentny i trudny, skrzywdzony przez ludzi. 

Wierzę w to, że każde zwierzę, które spotykamy na swojej drodze, ma nas czegoś nauczyć. Zaczęłam wtedy szukać alternatywnych metod. Nie chciałam używać siły i kar, bo stąd brały się jego problemy i negatywne nastawienie do ludzi. Dorastając, nie miałam wątpliwości: chcę być jak najbliżej koni.

Wylądowałam na zootechnice na Akademii Rolniczej z idealistyczną wizją zgłębienia tajników hodowli. Biłam głową w mur, bo okazało się, że wiedza dotyczyła hodowli przemysłowej. W międzyczasie (lubię żartować, że studia nie przeszkodziły mi w rozwoju) coraz bardziej skupiałam się na psychologii koni, a także na nowoczesnych oraz klasycznych metodach treningu.

Jeździłam na szkolenia w Polsce i za granicą, aż trafiłam do Kolorado. Tam uczyłam się w szkole Parelli Natural Horsemanship. Miałam zaszczyt zdobywać wiedzę bezpośrednio od swoich mistrzów. Jestem za to ogromnie wdzięczna. Po kilku wyprawach do Stanów wróciłam do Polski jako pierwszy instruktor tej metody. Zaczęłam uczyć i tym zajmuję się do dzisiaj.

Nie przestaję jednak poszerzać swojej wiedzy i umiejętności na licznych szkoleniach (w różnych metodach). Jest takie powiedzenie: "Istnieje tylko jeden sposób, aby zostać milionerem w świecie koni. Najpierw trzeba być miliarderem". Ja na szczęście nie robię tego, żeby się wzbogacić.

Pani życia i czasu

 Mama chyba skrycie marzyła, że skończę Akademię Sztuk Pięknych i będę malować obrazy albo chociaż zostanę architektem, jednak na to nie było szans.
 Doceniam, że ani ona, ani ojciec nie próbowali mnie odwieść od pomysłu na życie. Rozumieli, że przecieram szlaki w trudnej branży, więc nie jest mi łatwo. W Polsce kilkanaście lat temu to była egzotyka. Uczyłam się z materiałów sprowadzanych z USA, szukałam informacji na własną rękę.

Budowanie pozytywnych relacji koń-człowiek jest z góry skazane na trudności. W naturze jesteśmy bowiem przeciwnikami. Dlaczego? Bo konie uciekają, a ludzie to "drapieżnicy". One próbują nieustająco przechytrzyć nas, a my chcemy je ujarzmić. Stąd ciągła walka i nieporozumienia. 

Moja praca bywa ciężka fizycznie. Sama prowadzę stajnię w Kocmyrzowie pod Krakowem. Mój starszy brat Jasiek pomógł mi ją wyremontować: zdzieraliśmy farby, malowaliśmy ściany itd. Mieliśmy wielką satysfakcję. Cieszę się, że jestem panią swojego życia i czasu. Mam kilku pracowników do pomocy, ale w dużej mierze robię wszystko sama. Opiekuję się teraz 18 końmi. Oporządzam je, sprzątam stajnię, prowadzę szkolenia, treningi, wykłady i lekcje indywidualne. Żyję
w kieracie: pobudka o świcie, praca do wieczora. Jeśli tylko mogę komuś pomóc rozwiązać problem z koniem lub jego własny, który się przy okazji ujawnił, to dla mnie największa nagroda.

Śmiech przez łzy

Z mamą najczęściej widujemy się u niej w domu. W ciągu roku jeżdżę po Polsce, współpracuję ze stajniami i ośrodkami jeździeckimi, więc staram się po drodze wpadać do niej. Ona wciąż dużo koncertuje, więc zwykle czekam na jej powrót nad ranem.

Kiedy odeśpimy noc, zaczynamy rozmawiać. Uwielbiam się z nią śmiać, poczucie humoru to silne spoiwo łączące całą naszą czwórkę. Mama, moi bracia i ja często tak się wzajemnie nakręcamy, że płaczemy ze śmiechu. Bawią nas absurdalne, proste rzeczy: przejęzyczenia, proste sytuacje. Kiedy zaczniemy, nie potrafimy przestać.

Raz przez pół godziny nie byliśmy w stanie złożyć zamówienia w restauracji, bo co podchodziła do nas kelnerka, to my na nowo zaczynaliśmy ryczeć ze śmiechu. Ale obie z mamą rzadko wychodzimy do restauracji czy kawiarni, wolimy posiedzieć w pięknym ogrodzie przy jej domu. Tam jest tak cudnie i spokojnie, że nie ma sensu jechać gdzie indziej.

Wieczorami oglądamy filmy lub seriale. Nie robimy nic nadzwyczajnego, po prostu cieszymy się z własnej obecności. Uwielbiam chodzić na jej koncerty. Chętnie zabieram znajomych: obserwuję ich reakcje, kiedy zderzają się z potężną ścianą dźwięku i skalą głosu. Występy Maryli Rodowicz to zawsze wydarzenia - wielkie show z rockowym pazurem, aż buty spadają. Jestem z niej dumna.

Mama bardzo chciałaby, abym jeździła z nią na zakupy, które ją relaksują, ale dla mnie to męczarnia. Uwielbia latać do Londynu i buszować w tamtejszych sklepach. Namawia mnie i moich braci, aby jej towarzyszyć. Chłopaki czasami dołączają, a ja się migam. Kiedy w końcu polecę, wymykam się do muzeów, galerii i teatru. Czasem zajrzę z mamą do dwóch, trzech sklepów tylko po to, żeby jej było miło.

Na pewno mama wolałaby, żebyśmy razem szukały superciuchów i śledziły nowe trendy w modzie, tymczasem ja chodzę całe dnie w gumiakach i polarze. I jest mi z tym dobrze!

Mama generał

 Czy jeździmy razem konno? Teraz mama nie ma czasu, ale niedawno kupiła pięknego konia, który zamieszkał w mojej stajni. To było jej wielkie marzenie, od kiedy w Nowym Jorku przed laty poszła do wróżki. Tam dowiedziała się, że w poprzednim wcieleniu była... generałem armii u Aleksandra Wielkiego! Wróżka dodała też, że "widzi" ją w galopie. Potem mama zobaczyła film "Aleksander", gdzie grany przez Colina Farrella władca pędzi na potężnym czarnym rumaku rasy fryzyjskiej. Koń miał na imię Bucefał. Mama uznała, że skoro Aleksander jeździł na takim, to jego generałowie też. Zapragnęła mieć "fryza". Od niedawna młodziutki Aleksander, zwany przez nas pieszczotliwie Olkiem, dołączył do rodziny. Dogaduję się z nim doskonale. Gdy tylko skończy pięć lat, mama będzie mogła na niego wsiąść i pognać niczym generał.

Wysłuchała Magdalena Kuszewska

PANI 11/2019

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama