Reklama

Zanzibar. Bez pustyni, bez puszczy

​Woda jak lapis-lazuli, niebo obowiązkowo błękitne, słońce wschodzi i zachodzi w mgnieniu oka, upał, owoce, uprawy alg i ławice tropikalnych ryb. Zanzibar doskonale mieści się w stereotypie egzotycznej wyspy. A jednak ponad stereotyp wyrasta choćby dzięki burzliwej i ciekawej historii. Tak przynajmniej uważał... Henryk Sienkiewicz.

"Cztery godziny podróży, jedna butelka szampana i oto nad jasnobłękitną tonią poczyna się podnosić naprzód wieża z latarnią, następnie pałac sułtana, dom konsulatu angielskiego i wreszcie cały szereg budowli patrzących oknami na morze. Zanzibar! Stajemy i lądujemy. Po chwili cała czereda czarnych niesie moje pakunki do szpitala. Ogarnia mnie woń gwoździków, sandału i suszonego rekina, którą pachnie cały Zanzibar. (...) To miasto i ta wyspa, pokryta mangami, wydały mi się szczytem egzotyczności" - notuje Henryk Sienkiewicz, który dobiwszy lat czterdziestu czterech, ruszył w podróż po Afryce. Za główną kwaterę obrał właśnie Zanzibar. 

Reklama

Trochę przypadkiem, po rejsie z Afryki Północnej, wylądował na korzennej wyspie przed wyprawą w głąb kontynentu. Nic dziwnego, że po Kairze, Suezie i morskiej podróży pierwsza wyspa czarnej Afryki wydała mu się "szczytem egzotyczności". Pisarz dopływa tam w lutym 1891 roku, marzy o polowaniu na południu kontynentu. Jest zaopatrzony w listy polecające do "prymasa Afryki", ale utknie na Zanzibarze i spędzi tam na tyle dużo czasu, by gruntownie go poznać i opisać. Jest literackim celebrytą. Do sławy reportera dołącza nimb autora Trylogii. A noblowskie "Quo vadis", "Krzyżacy" oraz afrykańskie "W pustyni i w puszczy" jeszcze przed nim. W podzielonej między zaborców Polsce trwa sienkiewiczowskie zaczadzenie. A przecież tę sławę przyniosły mu nie powieści, ale znacznie wcześniejsze reportaże, "Listy z podróży do Ameryki", dziennikarskie arcydziełka. Sienkiewicz w sile wieku postanawia odświeżyć dziennikarski warsztat, który 15 lat wcześniej przyniósł mu sławę. Rusza do Afryki. Stać go. 

"Jadąc do Zanzibaru nie wiedziałem, czy znajdę tam jakąś gospodę, czy też przyjdzie nam rozbić namiot na płaskości morskiej lub pod pierwszym lepszym drzewem i zamieszkać w nim. (...) Ale Zanzibar to... M’buanam kuba, czyli pan wielki, w porównaniu do miast podzwrotnikowej Afryki. Hotelów jest w nim kilka - jeden wprawdzie gorszy od drugiego, ale wszystkie paradne, jak na piąty stopień szerokości południowej". Reporterski nos nie zawiódł Sienkiewicza. Niedawna "wyspa przypraw" wkrótce miała się okazać "wyspą hoteli". Bardzo paradnych. 

Strzeż się wampira

Przeszło 120 lat po Sienkiewiczu bajeczne plantacje goździków, gałki muszkatołowej, pieprzu i wanilii zmniejszyły się znacznie i są dziś leżącymi w głębi wyspy atrakcjami dla turystów. A jest ich tu coraz więcej, bo to hotele stały się główną gałęzią gospodarki tej części Tanzanii. Wybrzeże wokół wyspy otaczają "ośrodki wypoczynkowe" - od wielkich kolonii białych bungalowów po niewielkie pensjonaty i szkółki nurkowe. Te drugie dają szansę kontaktu z miejscowymi, otarcia się o tutejszą codzienność. Z tych pierwszych właściwie można nie wychodzić, mając do dyspozycji bary, spa, zorganizowane wycieczki falukami (czy raczej łodziami dhow) na wysepki i nurkowe rejsy. Ciepła woda, rajskie ryby, żółwie morskie i kolacje ze świeżych owoców morza podawane na plaży w blasku pochodni skuszą najbardziej ascetycznego backpackera. 

Jak zwykle jednak więcej zobaczą ci, którym chce się ruszyć. Na jednej z bocznych dróg - wesele. Pstrokaty tłum we frenetycznym tańcu sunie przed siebie. Powszechna wesołość, życzliwe gesty, uśmiechy pod adresem przybyszów. Ale Polka od lat mieszkająca na Zanzibarze opowiada, jak niedawno podobny tłum w środku dnia ukamienował i spalił kogoś, kogo uznano za miejscowego wampira. "Popobawa", człowiek-nietoperz, wedle przekonania atakuje mieszkańców bez względu na płeć i... gwałci ich. Fala wampirzej histerii rozlała się po kraju w roku 1995. Popobawa pojawiał się też w roku 2000, 2007, potem jego rzekome ataki osłabły. Sposoby walki z wampirem są ograniczone. Popobawa bowiem atakuje w domostwach, wchodząc, jakżeby inaczej, przez dach. Niektórzy twierdzą, że przed atakiem chroni lektura Koranu, bo wampir, wedle tutejszej legendy, jest dżinem uwolnionym przez złego szejka, by wziąć odwet na nieprzyjaciołach. Dżin wybrał wolność i pełne przemocy życie seksualne. Kiedy? Tuż po rewolucji, która w 1964 roku obaliła sułtana. Badacze są zgodni, że legenda jest żywym echem niewolniczo-arabskiej przeszłości wyspy. 


Dom niewoli

"O Arabach nie ma co i mówić. Całe ich gospodarstwo w Zanzibarze oparte jest na pracy niewolników i bez nich pola gwoździkowe wyjałowiałyby prędko" - notował Sienkiewicz. Rdzenna, afrykańska ludność, od wieku VIII (!) po XX (ze stuletnią przerwą na panowanie Portugalczyków i kilkadziesiąt lat brytyjskiego protektoratu) stanowiła darmową siłę roboczą arabskich władców. Przemysłowe plantacje przypraw to wynalazek zaledwie XIX-wieczny, kiedy Zanzibar był perłą w koronie imperium Omanu. Wcześniej wyspa była centrum innego rodzaju przemysłu - handlu niewolnikami. W wieku XVIII stanowiła jego główny ośrodek na Oceanie Indyjskim. Arabskie wyprawy zapuszczały się na tereny dzisiejszej Kenii, Ugandy, Konga, Zambii. Ludzi łapano albo odkupywano od współplemieńców. Ciasno zapakowani w ładowniach płynęli na Zanzibar. W Stone Town, najstarszej części miasta Zanzibar, droga wśród kamiennych domów arabskich, hinduskich i portugalskich prowadzi do plaży. Dziś stoją tu hotele, ale nazwa nadmorskiego placu - Kelele Square - przypomina o przeszłości. 

"Kelele" to w suahili "krzyk" . Tu kończyła się morska podróż niewolników. Nieliczni, którzy przeżyli, w kajdanach szli przez kamienne uliczki tam, gdzie dziś stoi anglikańska katedra. Niewiele, może kilometr. Ale nie wszyscy kończyli tę drogę. Katedrę postawiono na placu, na którym odbywał się największy w tej części świata targ niewolników. Tych, którzy przeżyli marsz, zamykano na trzy dni w ciemnicy, w upale i zaduchu, bez jedzenia i wody. Jeśli przeżyli i to, wyprowadzano ich na plac i prewencyjnie batożono. Najwyższe ceny osiągali niewolnicy, którzy nie krzyczeli. Kupowali ich Arabowie, Azjaci oraz... Afrykanie, często sami będący byłymi niewolnikami, którym po latach pracy udawało się wykupić. Sienkiewicz dostrzegał to i nie miał litości: "Arab (...) aż do ostatnich czasów był (...) «panem wielkim», a Murzyni jego niewolnikami. (...) Zresztą Murzynowi wydaje się zapewne, że na zniesieniu handlu zyskał wprawdzie o tyle, że dziś sam już nie może popaść w niewolę, ale natomiast i stracił, bo dawniej mógł kupować lub zagarniać niewolników - dziś już nie może.


Poczta w Stone Town opisana w Hebanie do dzisiaj wygląda tak samo.

W Zanzibarze handel istnieje, tylko w tajemnicy i napływ świeżych niewolników jest niewielki - dawniejsi jednak nie zostali usamowolnieni i jest ich mnóstwo". Rzeczywiście, wedle różnych źródeł niewolnictwo, choć formalnie zniesione przez sułtana pod presją Anglików, trwało na wyspie do 1907-1911 roku. Ciasne piwnice na dawnym targu Mkunazini koło katedry to stały punkt zwiedzania Stone Town i jedno z najmocniejszych przeżyć, jakie czekają amatorów ciepłego morza i białego piasku. 

Polski ślad

Starówka prócz wąskich ulic, mieszanki stylów architektonicznych, budynków o przepięknie rzeźbionych drzwiach i okiennicach ma jeszcze jedną cechę - nocą zmienia się w inne miasto. Za dnia jest pełna białych - turystów, na których czatują sprzedawcy wszystkiego i od których odwracają wzrok mieszkańcy. Dzieci wracające z koranicznych szkół zasłaniają twarze przed natręctwem obiektywów, dorośli, umęczeni obecnością przybyszów bynajmniej nie uśmiechają się do zdjęć. Nocą jest czas dla miejscowych. Z turystów na ulice Stone Town trafiają tylko ci, którzy... się nie boją. 

A tam bary z tańcami, improwizowane "kluby" z płatnym wstępem, gotowanie na ulicy. Nocą zanikają role, w których miejscowi i przyjezdni występują w ciągu dnia. Atmosfera wyraźnie się oczyszcza, robi się swobodniej. Ale i - co tu kryć - mniej bezpiecznie. Namiastką prawdziwszego oblicza miasta za dnia jest miejscowy targ. Niezliczone gatunki ryb, świeżo ćwiartowane mięso, stosy owoców i donośne krzyki licytujących co lepsze kąski to świat sam w sobie. Pełen pośpiechu, bieganiny, biznesu. 

"Co za rozmaitość kolorów! - notuje Sienkiewicz. - Obok brunatnych, kosmatych kokosów (...) leżą złoto-siwe ananasy, ogromne, niemal jak głowy, (...) to wreszcie olbrzymie owoce, zwane małpim chlebem, w których ognistym wnętrzu siedzą czarne ziarnka jak potępieńcy w piekle". Od czasu podróży naszego reportera pod tym względem nic się nie zmieniło. Za parę groszy dostaniemy owoce o smaku skoncentrowanym, intensywnym, trudnym do wyobrażenia. 

Nie tylko Sienkiewicz zostawił na wyspie "polski ślad". Na Zanzibarze jest kilka pensjonatów czy szkół nurkowych prowadzonych przez tych, którzy z Polski przyjechali, zakochali się i zostali. Gdzieniegdzie jeszcze, w opowieściach, można też trafić na trop polskich mieszkańców wyspy. Snuje się duch Henryka Jabłońskiego, poety romantycznego, który jako francuski konsul mieszkał tu i tęsknił za rodzinnymi stronami. Pojawia się Helena Trembecka z Podola, która w czasie rewolucji 1964 roku prowadziła pensjonat Pigalle z jazzem na żywo i raczyła piwem przywódców rebelii, a Ryszardowi Kapuścińskiemu recytowała z pamięci Staffa. Większość z nas jednak trafia tu na chwilę. Jak Sienkiewicz, który w końcu opuścił wyspę i zakończył Listy z Afryki. Odpływając, zapisał: "Za statkiem ciągnie się szlak piany, za duszą ludzką nić pamięci. Ląd zmienia się w chmurkę, w mgłę i wreszcie ginie z oczu, a naokół jeno dwie otchłanie: wody i powietrza". 

Mateusz Łukomski
Twój STYL 12/2016

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy