Reklama

Wystrzeleni w kosmos

Grzegorz Skawiński i Waldemar Tkaczyk KOMBII-nują wspólnie od 35 lat. - Nie jesteśmy święci. Wszystko było. I seks, i drugs, i rock'n'roll, i alkohol… I może to teraz nam daje ten luz, że nie musimy się napinać, żeby coś udowodnić - wyznają muzycy.

Karolina Siudeja, Styl.pl: Wasza ostatnia płyta nosi tytuł: "O miłości"… O niej podobno napisano już wszystko. Co wy macie na jej temat do przekazania?

Grzegorz Skawiński: Wszystko! Przecież ilu ludzi, tyle sposobów odczuwania miłości. W tym tkwi zaklęte piękno tego uczucia. I choćbyśmy nie wiem którą już piosenkę o miłości napisali, ona zawsze będzie aktualna i wniesie coś nowego. Miłość jest pojęciem bardzo szerokim. Jest przecież nie tylko miłość kobiety do mężczyzny, ale też kobiety do kobiety, faceta do faceta, a nawet idąc dalej miłość to także uczucie dziecka do matki, do rodziców... Na ten temat zawsze będzie coś do śpiewania.

Reklama

Na smutno czy bardziej na wesoło? Jak wolicie śpiewać o miłości?

G.S.: Niestety z miłością jest tak, że są zarówno te radosne momenty, jak i cierpienie. Bywają przecież miłości niespełnione czy skryte. Na naszej płycie staraliśmy się pokazać różne jej aspekty. Są kawałki smutniejsze, ale też radosne. Jak nasz najnowszy singiel - "Kolory tańczą w twoich oczach".

Przyznam, że przed wywiadem przesłuchałam kawałek dwukrotnie i już prawie znam go na pamięć. To będzie hit tych wakacji?

G.S.: Mamy nadzieję. Tworzymy repertuar po to, aby stał się hitem. Nie zawsze to się udaje. Ale już widzimy, że jest bardzo dobra reakcja na ten utwór. Gdy tylko go zagramy na koncercie, zaraz publika podrywa się do gibania.

To dla muzyka jest to chyba najważniejsze. Reakcja publiczności.

Waldemar Tkaczyk: Oczywiście. Po to tworzymy, po to działamy na scenie, żeby zdobywać uznanie publiczności. Bez niej nie ma już takiego poczucia spełnienia i radości. Nie działamy w oderwaniu od widza.

Jak odpieracie zarzuty, że to, co tworzycie, to disco polo? Że to żadna sztuka, śpiewanie piosenek lekkich, łatwych i przyjemnych.

W.T.: Ilu ludzi, tyle jest gustów muzycznych i podejścia do tematu. Muzyka popowa z natury musi być popularna. Ma być prosta, co jednak nie znaczy, że prostacka. Granica jest bardzo cienka i dla każdego leży gdzie indziej. Są różne rodzaje publiczności i nie każda jest naszą.

G.S.: Nie ma takich utworów, które byłyby wielkimi hitami, a które jednocześnie byłyby skomplikowane. Coś takiego w przyrodzie nie istnieje. Zaczynając od Elvisa, przez Beatlesów po Eltona Johna, wszystkie piosenki-hity były banalne. Jak ktoś nie chce nas słuchać, czy w ogóle nie podoba mu się muzyka popularna, to w dobie internetu, mp3 i milionów rozgłośni radiowych, na pewno może znaleźć dla siebie coś innego.

Jesteście pogodzeni z krytyką?

G. S.: Dziś rynek muzyczny jest tak skonstruowany. Krytyka i ocena jest wszędzie. Na playlistę masowego radia nie trafia coś, co nie będzie się podobać większości. Przed wypuszczeniem piosenki są prowadzone badania utworu, puszczają to ludziom i sprawdzają ich reakcję. Tej surowej ocenie masowego gustu podlegamy wszyscy.

To musi być trudne dla artysty. Bo co jeśli kawałek, nad którym długo pracowaliście, nie spodoba się?

W.T.: To jest wpisane w naszą pracę. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni i nie ma co się na tym rozczulać.

Siedzi przede mną dwóch muzyków z krwi i kości, z tatuażami, w ciemnych okularach. Za wami 35 lat wspólnej pracy na scenie, w życiorysie: zespół Kombi, ostre klimaty O.N.A., następnie Kombii. Tymczasem mam tu dwóch spokojnych, wyważonych facetów, zero przekleństw, zero skandalu…

(śmiech)

W.T.: Znamy różne języki, i zachodnie, i polski. Potrafimy się nimi posługiwać stosownie do sytuacji. Jak trzeba mówić po niemiecku, to się mówi po niemiecku, jak po angielsku, to po angielsku, a jak trzeba przeklinać, to się przeklina. Ale jak to ktoś to robi nagminnie, to chyba ma za mały zasób słów, żeby się wypowiedzieć.

G.S.: Owszem, zdarza nam się polecieć jakąś wiązaną, zwłaszcza gdy jesteśmy w swoim środowisku. Ale na wszystko musi być czas i miejsce.

Wiele gwiazd polskiej sceny usiłuje pokazać, że ich życie - jak na prawdziwych muzyków przystało - to głównie "seks, drugs i rock'n'roll". Dzięki temu chcą być na topie.

W. T.: Ależ to nie dzięki temu jest się na topie. To może być efekt bycia na topie, a nie o to chodzi, żeby zaczynać od końca. Poza tym… Seksu skosztował w życiu każdy, dragów już tylko nieliczni, a rock'n'roll…

G. S.: Rock'n'roll to już w ogóle jest tylko dla wybranych!

W.T.: Najpierw trzeba zrobić muzykę, a potem dopiero się manierować. My swoje już przeszliśmy.

G. S.: Na pewno nie jesteśmy święci, niejednej rzeczy spróbowaliśmy. Wszystko było: i seks, i drugs, i rock'n'roll, i alkohol… I może to nam daje teraz ten luz, że nie musimy się napinać jak baranie jaja, żeby coś udowodnić. Że niby jak siądziemy z nogami na stole, będziemy przeklinać i wyciągniemy wódkę, jak w jakiejś spelunie, to będziemy fajniejsi?

W. T.: Takie zachowanie to jest oznaka słabości i kompleksów. Jak ktoś ma coś do pokazania, to niech to pokaże na scenie.

G. S.: Jesteśmy rockandrollowi. Wszystko jest z nami OK. Ale najważniejsza dla nas jest muzyka. Jak wychodzimy na scenę to robimy show, jak mamy ochotę się po tym napić, to to robimy, ale nic na pokaz. Kultura osobista jest dla nas bardzo ważna.

KOMBII o pierwszych sukcesach i cenzurze PRL - czytaj na następnej stronie.

Wróćmy do początku waszej współpracy. Pamiętacie jak się poznaliście?

G. S.: Jasne, że pamiętamy, ale to może Waldek niech powie, on tak barwnie to opowiada…

W.T.: Nie, ty opowiedz.

Panowie, kłócicie się jak stare małżeństwo…

G. S.: Poznaliśmy się w ogólniaku, w pierwszej klasie .

Chodziliście razem do klasy?

G. S.: Nie. Byliśmy w równoległych klasach i poznaliśmy się na apelu na 1 września. Staliśmy gdzieś w tylnych rzędach i zaczęliśmy rozmawiać. I tak od słowa do słowa się okazało, że słuchamy podobnych rzeczy, że mamy podobne zainteresowania. Głównie muzyczne.

W. T.: W przyzakładowym domu kultury, obok fabryki obuwia w Mławie, założyliśmy zespół i graliśmy tam razem przez cały okres liceum.

Rodzicie nie mówili, że się wam w głowach poprzewracało z tym graniem?

W. T.: Rodzicie to zawsze mówią. To normalne. Zwłaszcza, że my nie mieliśmy tam żadnej szkoły muzycznej i zajmowaliśmy się tą naszą muzyką w ramach hobby. A rodzice na wszelkie hobby zawsze dziwnie patrzą, że to niby nie będzie twój zawód, że ci przejdzie.

G. S.: "Synku, ty z tej muzyki nie wyżyjesz" - mówili. Tym bardziej z perspektywy małego miasteczka, wydawało im się to niemożliwe.

W. T.: My natomiast dawaliśmy sobie radę. Graliśmy na komercyjnych imprezach, na weselach się zdarzyło zagrać ze dwa razy.

G. S.: Ale nie jakieś tam brzdękolenie z akordeonem, tylko lecieliśmy z coverami Hendriksa czy Deep Purple. Nasze historie. Ale ludziom to się podobało. Panna młoda zadzierała suknię i też do tego tańczyła.

W. T.: Graliśmy też na wieczorkach tanecznych, na tzw. fajfach. To były takie dzisiejsze dyskoteki, z tym, że nie było muzyki elektronicznej, tylko zespoły grały. Ludzie przychodzili potańczyć.

Czemu fajfy?

G. S.: Bo o piątej godzinie się zaczynały. Inne czasy były. O dziesiątej całe życie zamierało.

W. T.: Tam, żeby wejść, trzeba było zapłacić bilet wstępu, więc nawet jakieś pieniądze z tego były. Więc w sumie rodzice dość spokojnie podchodzili do tematu, bo przecież lepiej, że syn gra niż, że stoi pod budką z piwem. No i na porządną gitarę można było zarobić. O elektrycznej gitarze to jeszcze mało kto wtedy słyszał.

Dlatego w Polsce nie było rozwalania gitar na scenie…

G. S.: Nie było o tym mowy. Na profesjonalną gitarę trzeba było nawet 2 lata pracować.

A kiedy Waldek i Grzesiek byli mali, to kim chcieli zostać w przyszłości?

W. T.: Różne pomysły były. Ja chciałem zostać pilotem.

G. S.: No zobacz, ja też! (śmiech)

W.T.: No właśnie, obaj chcieliśmy zostać pilotami a wyszło na to, że jesteśmy wystrzeleni w kosmos. Ale tak naprawdę to od zawsze wszystko kręciło się wokół muzyki. Po liceum poszliśmy na studia do Trójmiasta. Tam też założyliśmy kapelę, pod nazwą Horoskop.

Co studiowaliście?

W. T.: Pedagogikę specjalną.

Znów razem.

W. T.: Tak się złożyło. Nie mogliśmy studiować na akademii muzycznej, bo nie mieliśmy podstawowego przygotowania i musielibyśmy dużo nadrabiać. Ale nam głównie chodziło wtedy o to, żeby zaczepić się w dużym mieście i zawalczyć dalej o coś większego.

G. S.: Zawalczyć o bycie kimś. Z perspektywy Mławy, z całym szacunkiem dla naszego pięknego miasteczka, w tamtych czasach nie dało się za wiele zdziałać. Pojechaliśmy do wielkiego miasta szukać upragnionego sukcesu.

- Jak zaczęliśmy penetrować ten rynek trójmiejski, to się okazało, że jest całkiem spora szansa, że jesteśmy się w stanie zmieścić. Chodziliśmy na jamy, poznawaliśmy muzyków i okazało się, że te nasze umiejętności, mówiąc skromnie, wcale nie są takie małe. Więc był Horoskop, potem Akcenty, aż w końcu Kombi.

Pierwszy wielki sukces?

W. T.: Z perspektywy lat ciężko uznać, co było pierwszym sukcesem. Wyglądało to raczej linearnie, po prostu cały czas pięliśmy się w górę. Chociaż pewnie pierwszy kontrakt płytowy był przełomem…

G.S.: Tak. Pierwsza płyta Kombi, pierwszy większy szał. To było coś. Pamiętam, to była taka srebrna okładka, na niej czerwony napis "Kombi" i na tym napisie taka mała mucha siedziała. Zaczęli nas puszczać wtedy w radiu. Jeździliśmy na festiwale.

- Przebiliśmy barierę marzeń i poczuliśmy, że się udało. Jak potem życie pokazało, mieć pełne sale na koncertach i odnieść pierwszy sukces, to jest pestka. Najtrudniej jest utrzymać się na szczycie.

Tworzyliście w trudnych czasach. Doskwierała wam cenzura?

G. S.: Jasne. Weźmy chociażby nasz największy przebój "Słodkiego, miłego życia". W pierwszej wersji w tekście było "bez chłodu, głodu i bicia". A to były czasy Solidarności. Cenzor kazał nam zostawić "bez chłodu, głodu i picia". Ale pamiętam, że jak nagrywałem pierwszą wersję, to tak to zaśpiewałem, że tam do końca nie wiadomo, czy śpiewam "picia" czy "bicia".

- Każdy zespół coś tam wtedy próbował przemycić w piosenkach, jakieś drugie dno. Paradoksalnie, "Słodkiego, miłego życia" zostało odebrane przez publikę jako pogodny utwór, a tymczasem tekst jest bardzo smutny, obnażający trudne czasy, w jakich żyliśmy.

Kombii o młodych polskich muzykach i stylu - czytaj na następnej stronie.

Przez te lata zespoły się rozpadały, zmieniały się składy, wy tymczasem gracie razem nieprzerwanie 35 lat. Nigdy się nie poróżniliście?

W.T.: Jasne, wiele razy. Ale trzeba umieć rozwiązywać konflikty.

G. S.: Spędzamy ze sobą średnio sześć miesięcy w roku. Dlatego, żeby zachować zdrowy dystans, każdy z nas ma własne życie, chodzi swoimi drogami. Nawet jak jesteśmy razem w trasie i jedziemy jednym samochodem, to nie prowadzimy jakichś poważnych dyskusji, żeby się nie zamęczać sobą nawzajem.

W.T.: Chodzi o zachowanie pewnej higieny umysłu w relacjach. To się sprawdza też w życiu, nie tylko w zespole czy w pracy zawodowej.

Który z was jest większym nerwusem?

G.S.: Ja!

Rozumiem, że Waldek, jest stroną łagodzącą.

G.S.: Z tym łagodzącym to też bym nie przesadzał. Ja po prostu jestem bardziej choleryczny i mam bardziej rockandrollowe reakcje na wszystko. Waldek dużo spokojniej wszystko przyjmuje, ale jak trzeba, to też potrafi niezłą szpilę wbić.

Często?

W.T.: Codziennie. (śmiech)

Na koncertach też?

G.S.: Nie, na koncercie jesteśmy w zupełnie innej rzeczywistości. Awantura na scenie to byłaby gówniarzerka i brak profesjonalizmu. Nasze sprzeczki rozwiązujemy po cichu. Z dala od tabloidów. Dla naszej publiczności jesteśmy dostępni tylko na występach.

Cały czas jesteście w trasie. Ostatnio zagraliście też na festiwalu TOPtrendy…

G. S.: Nasza płyta znalazła się dziesiątce najlepiej sprzedających się krążków w Polsce i dlatego zaproszono nas na galę TOP. Jesteśmy z tego bardzo dumni, zwłaszcza, że żyjemy w czasach gdy ludzie kupują coraz mniej płyt. Przy okazji też świętujemy 35-lecie założenia zespołu KOMBII i naszej wspólnej pracy zawodowej z Waldkiem. Zaplanowaliśmy mały recital. Dla naszych fanów przygotowaliśmy niespodziankę - w pigułce przypomnieliśmy większość naszych przebojów.

Festiwal TOPtrendy to zestawianie wykonawców topowych - często dinozaurów polskiej sceny, a także zupełnie nowych, dobrze rokujących twórców. Czujecie oddech konkurencji na plecach?

W.T.: Zawsze bierzemy pod uwagę, że są nowi, młodzi, zdolni, ale właśnie o to chodzi, żeby się nie dać. To nie jest konkurencja, tylko współzawodnictwo. I to nas nakręca do dalszego działania.

G.S.: Jak nagrają coś dobrego, popularnego to proszę bardzo. Miejsca jest wiele. Nie zazdrościmy nikomu, cieszymy się wręcz, że im się udaje.

Dostrzegacie godnych siebie następców?

W.T.: Co chwilę się ktoś pojawia. Ostatnio wywindował się mocno Feel, który właśnie na TOPtrendach zaczynał. Może trochę za mocno poszli na początku, a teraz jest cisza. Choć z naszej perspektywy to jest normalne. Czasem lepiej, jeśli przez chwilę zespół da sobie odpocząć, żeby potem wrócić z czymś naprawdę dobrym.

G.S.: Ja przez grzeczność nie wymienię żadnego nazwiska, ale przeżyliśmy już wiele gwiazd czy zespołów jednego sezonu. Nie raz już mówiono że "o, ten to zaraz zawojuje świat". I ich dawno już nie ma, a Kombii ciągle gra, i to z sukcesami.

- W tym tkwi cała sztuka, żeby umieć iść z duchem czasu i nie oglądać się za siebie. Nie chcemy być tym zespołem, który kiedyś nagrał "Słodkiego, miłego życia" czy "Black and white" i już potem nic nie zrobił. Ciągle staramy się tworzyć coś nowego.

A propos czegoś nowego - wrócimy jeszcze na chwilę do waszego teledysku. Klip do "Kolory tańczą w twoich oczach" nagrywaliście na słonecznym Cyprze.

G.S.: Tak. Kręciliśmy go w lutym, więc musieliśmy poszukać ciepłego klimatu i słońca. Bo ze słońcem najbardziej kojarzy nam się ten kawałek. Jest typowo wakacyjny, taneczny, kolorowy, nieco erotyzujący.

Powiem wam, że z tymi kolorami to trafiliście w sedno. Tego lata w modzie dominują mocne, soczyste kolory.

W.T.: O, to miło. Ale nawet nie wiedzieliśmy. My lubimy nosić wszystkie kolory, pod warunkiem, że są czarne.

Korzystacie z porad stylistów?

G.S.: Nie… Naszym ulubionym stylistą jest Hugo Boss albo Versace. Lubimy ciemne kolory. Luźną klasykę. I to, w czym dobrze się czujemy. Kiedy zaczynaliśmy grać, było ciężko o jeansy. Teraz rynek wymaga od nas, żebyśmy zwracali uwagę na to, jak wyglądamy. Więc gdy pracujemy przy klipach, to owszem, korzystamy z porad specjalistów.

- Żaden stylista nie namówi mnie na jakieś spodnie sułtanki z obniżanym krokiem, czy coś w tym rodzaju. Ufam swojemu gustowi i nie daję się przebierać.

W. T. : Dla nas nadal najbardziej istotne jest to, co gramy, a nie jak wyglądamy. Nie gonimy za modą, ale nie jesteśmy też na nią obojętni.

Styl Grzegorza Skawińskiego to przede wszystkim ciemne okulary. Ile ich masz?

G. S.: Pozbywam się tych, których już nie używam, nie tworzę żadnej kolekcji, ale ze trzydzieści par by się znalazło. Moja ulubiona marka to Prada. Wszyscy mnie z tymi okularami kojarzą, a ja po prostu jakiś czas temu wymyśliłem sobie taki image i tego się trzymam.

- Jest też tego praktyczna strona. Kiedy wokalista występuje na scenie, skupia się na nim ogromna ilość światła z reflektorów. Śpiewanie bez okularów jest męczące. Poza tym w okularach człowiek jest bardziej tajemniczy. I potem się ludzie zastanawiają, jak ten Skawiński naprawdę wygląda...

Zobacz teledyski Kombii

Rozmawiała: Karolina Siudeja

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy