Reklama

Wielozadaniowa

To się powinno udać! Robić karierę, rozwijać się i stale być do dyspozycji dziecka: gdy ma teatrzyk w przedszkolu albo jest chore. Podróżować, bywać w kinie, ale też prasować kaftaniki i gotować zupki jarzynowe.

Przecież świat tego oczekuje! O tym, czy da się być tradycyjną mamą i ambitną nowoczesną kobietą, opowiadają te, które... próbowały

Mama Alfa

Zuzanna ma 40 lat. Przez pięć lat próbowała pogodzić miłość do pracy i do dziecka. Nie da się - twierdzi.

Rzucam palenie - Zuzanna, zgniata paczkę vogue'ów. Dwa lata temu słyszy w radiu: "średnio palimy papierosa 13 minut". Pół paczki to ponad dwie godziny dziennie, które mogę spędzić z dzieckiem - liczy. - Było ciężko - wspomina. Nikotyna pomagała skupić się w pracy. Nakręcała. - Paliłam także z nerwów, wtedy gdy moja trzyletnia córeczka przestała mówić do mnie "mamo". Tak zwracała się do niani.

Reklama

Gabinet Zuzanny w siedzibie międzynarodowego funduszu inwestycyjnego: menedżer roku, Grand Prix dla najlepszego stratega - trofea stoją obok zdjęć rudej dziewczynki. Włosy ma po ojcu, Irlandczyku, którego Zuzanna poznała w firmie. Przetrwali półtora roku. Brennan uciekł "podbijać rynki azjatyckie", kiedy Kaja miała trzy miesiące. Zuzanna została z niemowlęciem w bliźniaku na kredyt. Bez pomocy, rodzice byli daleko.

- W tydzień schudłam pięć kilogramów - opowiada. Dziecko wyło, czując mój niepokój. Puszczałam głośno muzykę, żeby zagłuszyć płacz córeczki. Tej wyczekanej, która miała dopełnić udane życie: dyplom MBA, praca w korporacji, wakacje w dalekich krajach. "Farciara", mówili o Zuzannie znajomi, gdy w 35. urodziny świętowała z Brennanem pozytywny wynik testu ciążowego i jednocześnie awans.

- Były plany: zatrudnimy nianię, zabierzemy dziecko na narty, a w fiołkowej sypialni stanie drewniana kołyska - wspomina Zuza. "Nie będzie płakać, przecież oboje jesteśmy spokojni", przekonywał ukochany. Po trzech nocach krzyku wyniósł się do salonu, potem uciekał w delegacje. "Może nie mam instynktu, żeby być daddy? - tłumaczył się. - Dla kobiety macierzyństwo to naturalny stan".

Przepraszam

Ostatnie lata. Wojskowa dyscyplina: Alarm w komórce o 5.45. Zuzanna włącza ekspres do kawy i gotuje owsiankę. Lodowaty prysznic, potem kładzie się obok córki. Przytulanie, łaskotki. Czas na czułość maksymalnie dziesięć minut. O 6.30, gdy Kaja zjada śniadanie, Zuza sprawdza mail i zagaduje córkę: Powtórzymy rolę na jasełka? "W dzień Bożego Narodzenia przyjmij Jezu mały..." - recytują.

Wyjazd z garażu punkt 7.25. Nie może utknąć w korkach, bo o 10 startuje samolot do Poznania Zuza ma spotkanie z klientem. W drodze do przedszkola włącza audiobook "Mały książę". - "Czemu róża ma kolce? - dopytuje się Kaja. - Ciii" - syczy Zuzanna, bo dzwoni szef. Widząc smutną minę córki, obiecuje: "Dziś wieczorem nie dam ci się ograć w jengę". Jeszcze sms do opiekunki: "Odbierzesz Kaję o 17? Będę o 19".

Prezentacja w Poznaniu wypada znakomicie. "Mam cię", Zuzanna triumfuje w myślach, kiedy klient ją chwali. Uwielbia ten moment: zatrzaskuje laptopa z poczuciem: byłam najlepsza. Wtedy nie ma trosk, niezapłaconego ubezpieczenia za samochód. Musi być nagroda, postanawia. Wpada do pobliskiego fryzjera. - "Odrobina pieszczot, czyli tylko czesanie" - żartuje i zasypia podczas masażu głowy. Na lotnisku w Poznaniu mgła. Lot się opóźnia. Córka nie chce rozmawiać z mamą, gdy Zuzanna dzwoni o 20.

Po powrocie próbuje przytulić naburmuszoną dziewczynkę. Kaja zasypia. Opiekunka mówi "dobranoc" i znika. Dzień trwa nadal. Stały rytuał: kanał NBC biznes, kieliszek wina. Zuzanna przegląda rachunki. Ścisk żołądka. Więcej wina. Z powodu kursu franka rata za dom jest dużo wyższa. "Wezmę dodatkowy projekt", już zapomina o pomyśle dnia z dzieckiem. Pierwsza w nocy. "Cholera! Strój aniołka na występ Kajusi". Zapomniała o wypożyczalni. Wybebesza poduszkę, żeby obkleić puchem wycięte z kartonu skrzydła. Przedszkolanki nie pomyślą o niej "nieodpowiedzialna matka".

Zasypia na sofie w salonie. Kiedy rano córka rozlewa przy śniadaniu nesquick, Zuza warczy: "Nie wierć się tak!", zbyt gwałtownie ściąga jej poplamioną bluzkę. Wyrzut sumienia. - "Słoneczko, przepraszam", kładzie sobie dłoń Kai na sercu. Tak samo robiła jej mama. Niedościgniony ideał.

Zuza: - Tata, notariusz, utrzymywał dom. Mama, sobowtór Jackie Kennedy, miała "pachnieć" i dbać o mnie i brata. Żadnego pośpiechu, czuła, uważna. Wieczorny seans czytania trwał godzinę. Ja przysypiam po drugiej stronie bajek Chotomskiej. Dom pachniał ciastem. Z Kają też pieczemy babeczki. Z proszku. To znaczy ja ślęczę przy piekarniku nocą. Obiecałam, że zrobimy to razem, ale po południu wpadła znajoma. Nie widziałyśmy się dawno. Rozmowa się nie kleiła, Kaja cały czas żądała uwagi, koleżanka z wyrzutem powiedziała: spotkajmy się na kawę w mieście. Zawiodłam przyjaciółkę. Siebie. Nie mogłam zawieść Kai. Upiekłam babeczki.

Ile żyje rzęsa?

Jest taka reklama z Dorotą Zawadzką "Poświęć dziecku czas", namawia słynna superniania. Na ekranie roześmiani rodzice bawią się z pociechami. Ilekroć Zuzanna trafia na ten spot, rozdrażniona przełącza kanał. Kiedy? No kiedy ma układać puzzle, śpiewać piosenki po angielsku, odpowiadać dziecku na pytania: "Ile żyje rzęsa?".

Koleżanki z biura wpędzają Zuzannę w skrajne emocje - od poczucia winy do triumfalnego: "potrafię być egoistką". Rozmowa z Magdą: "Lepiłyśmy z córeczką bałwana, upiekłyśmy bezy, a potem bawiłyśmy się w teatrzyk. - Zuzanna prowokuje: - A odrobina egoizmu? Może wybierzemy się na "Anioły w Ameryce" do teatru, a potem na drinka? - Zwariowałaś? Mężowi byłoby przykro...".

Ale Zuzanna stawia na swoim. - Kupiłam bilety i zaprosiłam kolegę z liceum - opowiada. - "Nareszcie coś dla siebie", myślałam, ale tego wieczoru nic nie grało. Kaja chciała obejrzeć ze mną, a nie z nianią "Epokę lodowcową". Obrażona trzasnęła drzwiami, a ja w taksówce powtarzałam sobie: "cieszę się, że jadę do teatru... cieszę się...".

Spektakl był nudny. Drink z kolegą jeszcze gorszy. W domu wzięłam kąpiel i obejrzałam "Dr House'a". Ale i tak największą rekompensatą był widok rumianych policzków Kai, która przez sen wczepiła się we mnie. Bilans tego wieczoru: radość kontra poczucie winy - jeden do zera.

Degradacja

- Coraz bardziej lubię być mamą, bo kiedy Kaja była maleńka, karałam się za myśli: "córka przeszkadza mi być sobą!" - opowiada Zuzanna. - Zazdrościłam przyjaciółce singielce, że właśnie jedzie nurkować do Malezji. Czułam, że głupieję, bo książka Andy Rottenberg leżała otwarta na 34. stronie przez pół roku. Z przyjemności zostało mi co wieczór pół butelki wina. Nadużywałam alkoholu, żeby zmniejszyć napięcie i przekonanie: zaraz coś zawalę. Rano chodziłam na palcach, żeby nie obudzić Kai. Może będę mogła spokojnie wypić kawę. O 19 ordynowałam: "Do łóżka, jeśli mamy jeszcze poczytać!". Córka ma spać o 20.30, bo to mój czas na pseudorozrywki.

Prawdziwy luksus? Zakupy na Allegro, bo przecież córka w centrum handlowym dostaje szału. Albo czytanie recenzji filmowych zamiast oglądania filmów. Czasem późnym wieczorem prosiłam sąsiadkę: "Popilnujesz małej? Śpi, a ja muszę jechać do apteki". Głupio było mi się przyznać, że chcę wpaść do całodobowego supermarketu, albo jechałam o 23 na kawę do centrum. Relaks za cenę kłamstwa, braku snu, poczucia winy - miałam odrobinę czasu na zapomniane przyjemności. Tłumaczyłam się przed sobą wypowiedzią pewnej psycholog: "Dzieci dają spełnienie tylko w sferze uczuć. A co z samorealizacją?". "Tyle w życiu osiągnęłam. I nagle z wartościowej osoby mam stać się dodatkiem do innej istoty. A moje ambicje?", buntowałam się.

Czego chcę? - to pytanie dręczyło mnie przez pierwsze trzy lata z Kają. Być mamą? Nie wystarczy. Robić karierę? Za mało. Znaleźć mężczyznę? Jeszcze się taki nie urodził. Wieczne niespełnienie. Bo wszędzie chciałam 200 procent. Przegięłam. Zuzanna wspomina przełom: Kaja ma dwa i pół roku. Szef proponuje: "Otworzy pani oddział na Wschodzie? To wiąże się z wyjazdami za granicę" - ostrzega. Zgadza się.

Zatrudnia drugą nianię, awaryjną. Lubi to życie. Lubi spojrzenia mężczyzn, kiedy wsiada do business class i z premedytacją czyta "Kieszonkowy poradnik dla rodziców". Rozdział o złości i histeriach kilkakrotnie, bo córka jest rozedrgana. Przy niani podobno nigdy nie płacze. Przy mamie jęczy, szantażuje emocjonalnie.

Zuzanna: - Dziś wiem, Kaja miała być dowodem, że nie tylko Matka Poświęcająca Siebie potrafi wychować harmonijne dziecko. Po pół roku widywania córki nocą i w niedzielę usłyszałam, jak woła do opiekunki "mamo". Przekonanie: jestem kobietą sukcesu - wydało mi się żałośnie śmieszne i dramatyczne.

Zuzanna już nie rewolucjonizuje rynków na Wschodzie. Jest teraz członkiem zespołu, którym kiedyś zarządzała. Zamiast awansu degradacja na życzenie. Pensja o 30 procent niższa. Nie wraca do domu później niż o 17.30. - Nie musiałam iść na terapię czy czytać poradników, żeby w końcu zadziałał instynkt macierzyński. Gdy Kaja powiedziała do niani "mamo", poczułam się jak chory, który słyszy werdykt: "To rak", i zaczyna inaczej żyć. Nie jest tak, że liczy się tylko córka - tłumaczy.

- Mam czas na znajomych, siłownię, znowu czytam. Nadal jeżdżę do "apteki" i w Tesco wolno robię zakupy. Czasem wyleguję się na kanapie z gazetą, a Kaja ogląda kreskówki. Pozwalam sobie na zły humor i słowa: "Córeczko, dziś mi się nie chce bawić w chowanego". Bez wyrzutu sumienia. Ale nie ma już pustych obietnic, zniecierpliwienia. Wolę być statystycznie przeciętną mamą i mieć statystycznie przeciętną karierę. Dopuszczam też myśl o związku ze statystycznym mężczyzną.

Czy Kaja jest szczęśliwa? - zastanawia się Zuza. - Często mówi "Mamo, ajlowiu", bo właśnie uczy się angielskiego. Ostatnio odbierałam ją z kinderbalu: "Ona wciąż o pani opowiada. I nie pozwala innym mówić: mama - usłyszałam - tylko: mamunia, mamusia, mamcia". Zaledwie przeciętna mamcia - uśmiecha się Zuzanna. Albo aż przeciętna.

Mama w chmurach

Iwona, 36-letnia szefowa pokładu w dużej linii lotniczej. Kocha latanie. Tak jak swojego synka.

"Antek! Antek? Już biegnę!", Iwona po omacku szuka włącznika światła. Słyszała płacz synka? Niemożliwe, to hałas za oknem. - Czasem zrywam się i dopiero po chwili dociera do mnie, że jestem w hotelowym pokoju - opowiada. - W Nowym Jorku albo Tbilisi. Zasypiam z poczuciem winy. Kiedy na śniadaniu koleżanka stewardesa proponuje: Chodźmy do Central Parku. niepokój mija. Zobaczę synka za 24 godziny. Teraz czas na przygodę.

W połowie drogi - "Wita państwa szefowa pokładu. Lot do Nowego Jorku potrwa dziewięć godzin...", Iwona uwielbia ten moment. - Kiedy koła się odrywają, zostawiam problemy na ziemi - wyznaje. - "Atlantyki", czyli rejsy transatlantyckie, to mój oddech. Nad chmurami jestem singielką. Mam synka, męża, ale jeśli coś się stanie, nie pomogę, nie przylecę od razu. Moje dziecko jest otoczone miłością dziadków, którzy mieszkają piętro niżej. I taty, który nauczył się też roli mamy - uśmiecha się Iwona.

- Paweł zrezygnował z części ambicji, już nie prowadzi szkoleń w korporacjach w całej Polsce. W tygodniu jest z Antkiem. W sytuacjach awaryjnych pomagają rodzice - opowiada Iwona. - I nie dam sobie wmówić, że ich opieka jest gorsza od matczynej troski. Moja bywa wybiórcza. Jak wtedy, gdy brakowało mnie na ślubowaniu pierwszoklasistów albo podczas stawiania baniek Antkowi, który miał anginę, pakowałam bikini, bo leciałam na Teneryfę. Życiowy balans znalazłam w połowie drogi: między naszym poddaszem na Starówce a hotelami na całym świecie. Miała być praca w MSZ.

Iwona trzyma w szufladzie dyplom z wydziału stosunków międzynarodowych. Obok certyfikat kursu w amerykańskich liniach lotniczych. W 1996 roku zgłosiła się na nabór stewardes, żeby odciążyć budżet rodziców. Wkrótce latała regularnie. - Konspekt pracy magisterskiej powstawał między innymi na plaży w Dubaju - opowiada. - To były czasy, kiedy ze względów bezpieczeństwa załoga nie wracała tego samego dnia do kraju, tylko czekała na kolejny lot. Na koszt firmy miałam niekończące się wakacje. Praca uzależniała. W ciąży czułam się tak rewelacyjnie, że przez trzy miesiące - wbrew prawu - ukrywałam swój stan. Latanie jest wtedy zabronione, a my z Antkiem "byliśmy" w Kairze, San Diego. W Vancouverze na wyprzedażach kupiliśmy niemal całą wyprawkę.

"Najkohańsza"

Na lodówce w domu dwa grafiki. Plan lekcji Antka. I rozkład lotów. Przy zaznaczonych na zielono dniach wolnych dopiski: teatr Guliwer, łyżwy, Centrum Kopernika. - Dobry plan to podstawa - uśmiecha się Iwona. Kiedy cztery miesiące po porodzie zostawiała synka dla "Atlantyka", zaplanowała wszystko szczegółowo. W lodówce mleko od mamy. Rysunkowa instrukcja ubierania dziecka. Body, śpioszki, kaftanik ze strzałkami do odpowiedniej części ciała.

- Drżałam, że Paweł nie da rady - opowiada. - Po powrocie dziecko miało dwie różne skarpetki, ale było przewinięte, wykąpane i nakarmione. Mąż szybko się uczył. Teraz codzienność jest jeszcze prostsza. - Kiedy mam tzw. shorthall, czyli loty w Europie, wiem, że wieczorem ucałuję synka na dobranoc. Gdy znikam na dłużej, a mąż wyjeżdża służbowo, babcia śpi u nas na kanapie. Paweł dzwoni do Antka na dobranoc, a ja piszę sms-y albo, o ile różnica czasu na to pozwala, pojawiam się na Skypie.

Iwona nie uważa się za mamę weekendową. Po krótkich lotach ma czas, żeby odebrać synka ze szkoły, wyskoczyć z nim na sernik, a wieczorem szukać ulubionych piosenek na YouTube, bo chłopiec kocha muzykę. - Mój syn staje się didżejem, a ja mam chwilę dla siebie - opowiada. - Biegam z maseczką na twarzy i sprawdzam na Facebooku, co słychać u znajomych. Mój czas na ziemi nie należy tylko do Antka. Choć przestałam wychodzić do restauracji z przyjaciółkami, zapraszam je do siebie. Odpuściłam też zajęcia jogi, ale próbuję ćwiczyć w domu. Odprowadzam synka do szkoły, kopię w kąt porozrzucane zabawki i rozkładam matę. Frajda większa niż na kursie. Bo wytęskniona.

Na mikołajki Iwona spełniła życzenie synka: "Mamo, chcę zabrać klasę do samolotu". Umówiła się z zaprzyjaźnionym pilotem i razem wprowadzili siedmiolatków na pokład boeinga. - "Mama, ty koło mnie", syn nie puszczał mojej ręki, nawet kiedy pilot posadził go za wolantem - mówi Iwona. - W takich chwilach albo gdy dostaję koślawy rysunek z napisem: "Jesteś najkohańsza", czuję, że jestem "najkohańsza". Zanim jednak dostałam pierwszą laurkę, miałam kryzys. Przestawałam wierzyć, że da się być mamą na pół etatu.

Mundur straszy

Trzy lata temu. - "Chcesz posłuchać piosenki? Nie, ja wybiorę! - Iwona słyszy głos synka. - Z kim rozmawiasz? - pyta. - Z barankiem Kuleczką. Mieszka w szafie". Zajrzałam do wnętrza. Nie było tam nic poza ubraniami: - Mama, on jest niewidzialny! "Wyimaginowany towarzysz to normalny etap rozwoju, choć zdarza się, że to reakcja obronna dziecka, gdy czuje się samotne", powiedziała psycholog z przedszkola.

Iwona zamartwia się sytuacją i słowami teściów: "Przestań latać. Wybieraj między pracą a dzieckiem". - Odsuwałam tę decyzję. Aż pękłam. Rejs do Frankfurtu. Antek blednie, widząc, jak mama wyciąga z szafy uniform. Dostaje histerii. Wymiotuje. - Zostawiałam go przerażona pod opieką babci - opowiada Iwona. - Objawy ustąpiły. I wróciły, gdy dwa dni później prasowałam garnitur. "To nie zatrucie, ale reakcja psychosomatyczna - usłyszałam u lekarza. - Dziecko czuje się zagrożone".

- "Przeniosę się do obsługi naziemnej. Ktoś z nas musi być z Antkiem na stałe" - Iwonie łamie się głos, gdy rozmawia z mężem. Na kartce podliczenia: jej pensja. Jego dochody - ostatnimi miesiącami nieregularne i mniejsze. Biznes się nie kręci. - "Nie chcę żyć obok sfrustrowanej kobiety - Paweł obejmuje żonę. - Pamiętasz, jak cię nosiło na urlopie macierzyńskim? Nie dotrwałaś do końca. Ale dziecko potrzebuje matki... Szczęśliwej matki. Znajomy otwiera szkołę liderów. Chce, żebym tam uczył. Mniejsze pieniądze, regularny etat." - mówi.

- "Tylko przez rok. A potem się zamienimy" - Iwona wcale nie protestuje. - Minęły trzy lata. Awansowałam na szefową pokładu - opowiada. - Zamiast 100 biorę góra 60 godzin lotów w miesiącu. W daleką podróż zabieram laptopa. Antek odkrył Skype'a. W zeszłym tygodniu razem rozwiązywaliśmy rebusy w zeszycie ćwiczeń. Ja w kafejce na lotnisku w Los Angeles, syn w domu.

Pan Kuleczka zniknął równie nagle, jak się pojawił. W sieci zalogowałam się na forum matek. Znalazłam tam wiele wątków o tym, jak trudno zrezygnować z własnego życia. Wsparcie: "Nie daj sobie wmówić, że nie poświęcając się, hodujesz dziecko, a nie wychowujesz". Czym różnię się od mamy, która jest lekarką i ma nocne dyżury, aktorką na wielotygodniowych planach albo właścicielką biznesu? - zastanawia się Iwona.

- Prasuję garnitur, całuję śpiącego Antka, stukam szpilkami w hali odlotów i czuję się szczęśliwa. Dzięki biletom pracowniczym zabrałam męża do Pekinu, synka do Disneylandu. A z przyjaciółkami planujemy w tym roku sylwestra w Pradze. Po tym, jak wrócę z Antkiem i Pawłem z wyjazdu do chatki w Bieszczadach. Dziesięć dni z dwutygodniowego świątecznego urlopu będę mamą i żoną. Mam nadzieję - "najkohańszą". Przez pozostałe singielką. Wierzę, że to zdrowe proporcje.

Mama na szczycie

32-letnia Anna od 16 lat jeździ na ekstremalne wyprawy w góry. Udowadnia sobie, że narodziny córki nie zabrały jej pasji.

Grudzień 2009. - "Mania, zostaw gogle!", Anka bierze na ręce córkę, która skacze po rozłożonym na podłodze sprzęcie alpinistycznym. Obie, chichocząc, lądują wśród lin, haków, raków. O świcie Anka leci do Chamonix. - Mont Blanc mnie kiedyś pokonało - mówi. - Rok temu wróciłam się odegrać. To były kolejne święta, gdy nie widziałam zachwytu córki na widok Mikołaja. Mania była z czwórką dziadków i tatą.

Anka znika regularnie. Umowa jest taka: dwa razy w roku w lipcu, kiedy ma urodziny, i w okolicach Bożego Narodzenia robi sobie prezent: wyjazd. Jej klub wysokogórski organizuje wtedy wyprawy. 31 grudnia 2008 roku weszła na Kilimandżaro. Lekko odmrożoną ręką 10 stycznia 2009 podała Mariance tort ze świeczką. Zdążyła na pierwsze urodziny córki. Na monitorze laptopa Anka długo miała panoramę Andów. Teraz jest tam zdjęcie umorusanej lodami córeczki. Czekan, raki leżą w kartonie.

- Większość roku jestem nauczycielką angielskiego, mamą Mani, żoną Marcina. Nie zawsze poukładaną. Rodzice - tata inżynier i namiętny alpinista, mama skrzypaczka filharmonii - zafundowali mi dzieciństwo improwizowane. Kiedy ojciec był na wyprawie, mama koncertowała za granicą. Nocowałam wtedy u babci, u koleżanek. Cygańskie dziecko - wiecznie między treningami gimnastyki, żeglarstwa, potem wspinaczki, którą zaczęłam uprawiać w podstawówce. Jako szesnastolatka, w sekrecie przed rodzicami, z partnerem, dziś moim mężem, weszłam na Mnicha w Tatrach. Pomyślałam: "Mogę zginąć jak Wanda Rutkiewicz, ale będę się wspinać do końca życia".

Jesień 2007 roku. Test ciążowy pozytywny. - Decyzję o dziecku odkładaliśmy - opowiada Anka. - Jeszcze pojedźmy do wąwozu Todra w Turcji. Jeszcze Elbrus, marzyliśmy. W ciąży odpuściłam wspinanie, ale jednocześnie snułam plan: "Dwa miesiące w domu. Potem razem z małą i rodzicami do pomocy jedziemy w Tatry. Wracam na ścianę".

Śmierć kobiety

- Ten cud. Boskie macierzyństwo... dało w kość jak niejedna góra. - wspomina Ania. - Boże jak ja marzyłam o głupim wyjściu do fryzjera. Nie tak dawno przeczytała w wywiadzie z pisarką Rachel Cusk zdanie: "Niektóre z nas są bardziej matkami niż kobietami". I kolejne: "Kiedy stajemy się matkami, umieramy. Ale decydujemy, że nie będziemy na ten temat mówić".

Przez dwa miesiące czułam się zakneblowana, próbując przestrzegać katechizmu wzorowej mamy. Chciałam, żeby Marianka dostała to, czego mnie brakowało - bezpieczeństwo, uwagę na każde żądanie. Nawet kosztem rezygnacji z siebie. Już wiem, chciałam za dużo. Pamięta nieprzespane noce. Kołysanie. Śpiewanie. Kołysanie. Śpiewanie.

Anka: - Kiedy Mania krzyczała, przypominałam sobie monotonny rytm wspinaczki po lodowej ścianie: raki, dziabaki, raki, dziabaki. Masz dość. Chcesz to rzucić w cholerę. A potem, na górze, jest szczęście. Tak samo, gdy dziecko słodko sapie przez sen, rozczulasz się. Marianna cierpiała na silny refluks, wymiotowała kilka razy dziennie. Bałam się ją gdziekolwiek zabrać. Mąż znikał często - jest handlowcem, jeździ po kraju. Gdy był, namawiał: idź na siłownię, na zakupy. Ale ja byłam niezastąpiona.

Mamie nie pozwalałam opiekować się niemowlakiem, choć narzucała się z pomocą. Niania? "Obca baba ma się zajmować Marianką?", ucinałam rozmowę. Przestałam się uśmiechać. Największą atrakcją był wypad do sklepu na osiedlu albo manikiur robiony przez przyjaciółkę. I wieczorne obżarstwo. Zamknięta w domu, tyłam, ale wmawiałam sobie: zmęczenie, chandry to huśtawka emocjonalna. Choć coraz częściej pojawiała się myśl: macierzyństwo mnie ubezwłasnowolniło.

Odciąć się

- "Przejmujemy dowodzenie. - Marcin z teściem sadzają Ankę na krześle, kiedy Mania ma cztery miesiące. - Wracasz do życia albo pozbawię cię praw rodzicielskich - żartuje mąż. - Zwariowaliście. Nic z tego, ona jest chora. - Ty zaraz będziesz chora - oponuje ojciec. - Idziesz na ścianę, na razie sztuczną. Bierz się za siebie. Chyba że nie interesuje cię miejsce w ekipie, atakujemy w lecie Alpamayo w Peru".

Anka "bierze się za siebie". Najpierw 30 minut, potem godzina. Jogging wokół osiedla z myślą: "Na pewno mąż sobie nie radzi". - Z pierwszej wyprawy na ściankę wróciłam przepocona, ubrudzona magnezją, bo szkoda mi było czasu na prysznic - opowiada. - W domu zastałam Manię śpiącą na brzuchu taty. Ulga. Uczyłam się temperować moje poczucie obowiązku. Nadal zrywałam się w nocy jak automat, zanim Marcin się obudził. Ale w dzień dopuszczałam pomoc męża, potem mamy. Wreszcie dałam ogłoszenie: "szukam niani".

Powrót do pracy był mniej stresujący niż pierwsza wyprawa na siłownię - śmieje się Anka. - Mania pokochała opiekunkę. Z czasem zaczęłam sobie pozwalać nawet na wypad do kosmetyczki, kiedy kończyłam wcześniej zajęcia w szkole. Odzyskując minuty, godziny, odzyskiwałam siebie. Im mniej obsesyjnie myślałam: "muszę być wzorową mamą", tym lepszą mamą byłam.

Pierwsza wyprawa. Wypad na weekend majowy w skałki Jury Krakowsko-Częstochowskiej. Mania ma pięć miesięcy, kiedy jej mama robi jedną z trudniejszych dróg. "Masełko", czyli "łatwizna" - cieszy się już na dole. - Nie przeszkodził mi płacz dziecka - wspomina. - Przylepiona do ściany, odcięłam się od świata. Zobaczyłam, że można choć na chwilę wyjść z roli mamy. Małe rzeczy stawały się największą frajdą. Jak jazda autem po pustych ulicach i słuchanie z maksymalną głośnością Nelly Furtado.

"Porzucam dziecko, bo zachciało mi się przygody - w dniu wylotu do Peru Anka usiłuje żartem pokryć zdenerwowanie. - Boże. Nie zobaczę, jak Mani wyrzynają się kolejne mleczaki! A jak zacznie siadać beze mnie?" - dręczy męża lękami. - Pracowałam nad formą fizyczną, ale chyba za mało nad poczuciem winy - tłumaczy Anka. - Jednak po dwóch dniach przestałam z Peru pisać dziesięć sms-ów dziennie. Skupiłam się na "zaprzyjaźnianiu" z górą. Dziś mam w sobie spokój. Bo wiem, że gdzieś czeka na mnie kolejna góra, bo nauczyłam się nie rezygnować z siebie. Znalazłam balans - jestem szczęśliwą mamą, która marzy o kolejnej ścianie. I kolejnym dziecku.

Mam na dyżurze

Maria ma 35 lat i wiele dzieci - jak mówi o swoich pacjentach. Między dyżurami walczy o czas dla własnej dwójki.

- "Jest dobrze. Bleomycyna działa, nie trzeba usuwać jajników. Będzie pani mogła starać się o dziecko", blondynka w zielonym kitlu pociesza pacjentkę w peruce. Dziewczyna rozkleja się. "Zabieram panią na kawę", zarządza lekarka. Nie potrafi odejść, zbyć. Zaraz zadzwoni do opiekunki syna i córki. Poprosi: "Zostaniesz dwie godziny dłużej? Mam nagły przypadek". Kolejny w tym tygodniu - mówi sama do siebie. Setny w tym roku. Tysięczny, odkąd jest lekarzem.

- Tak jak nauczyłam się godzić z odchodzeniem pacjentów, tak uporałam się z poczuciem winy wobec dzieci. Wciąż mam nadzieję, że dziesięcioletni Piotruś i pięcioletnia Lenka kiedyś mi wybaczą. Już na pierwszym urlopie macierzyńskim odkryłam: nie umiem być tylko mamą. Maria, 35-letnia lekarka, pracuje na oddziale onkologii i radioterapii w szpitalu na Pomorzu. Od roku jest w separacji z mężem neonatologiem, który postawił na karierę za granicą.

Między dyżurami Maria prowadzi zajęcia dla studentów. Pierwsze spotkanie zaczyna: "To jest zawód zerojedynkowy. Albo pracujesz na maksa i jesteś świetnym lekarzem, ale przez to gorszym rodzicem, mężem, żoną, przyjaciółką. Albo na odwrót. A ja? Jestem wyjątkiem potwierdzającym tę regułę", żartuje. - Próbuję być znakomitym specjalistą. I fajną mamą. Można. Nawet jeśli czasem trzeba przeczytać dziecku bajkę w dyżurce na oddziale - zdarzyło się tak kilka razy.

Niania na 24 h

Lata 90. Na medycynie Maria poznaje przyszłego męża. Chce robić specjalizację z onkologii. "To dziedzina, gdzie najczęściej się nie udaje. A ja lubię pod górę", tłumaczy ukochanemu. Robiąc pierwszy stopień specjalizacji, zachodzi niespodziewanie w ciążę. Przyjaciółki podtykają książkę o wychowaniu niemowląt, Marysia woli czytać "Chemioterapię onkologiczną" dorosłych i dzieci. Rozwiesza z mężem ogłoszenia: "szukam niani dyspozycyjnej 24 h".

Pani Gosia, rencistka, nie tylko zamieszka z nimi w 32-metrowej kawalerce, ale stanie się członkiem rodziny. Pierwsze - poza "am, am" - słowo "banaman" Piotrek mówi przy niani. To opiekunka uczy Lenkę siusiać na nocniku. Maria przyznaje: - Było mi źle, przykro, czułam, że się nie sprawdzam. Ale w domu po urodzeniu Piotra wytrzymała trzy miesiące, z Lenką dwa. - Świat kupek, kleików, kolek i słodkiego gaworzenia nie wystarczał - wspomina. - Kiedy Piotruś zasypiał, nie prasowałam śpioszków z dwóch stron, nie wyparzałam butelek i smoczków. "Co robisz?", podpytywała przez telefon mama, a ja bez wstydu odpowiadałam: "Stawiam pasjansa". Śmiała się.

Codziennie dzwoniłam na oddział, żeby zapytać o stan "moich" pacjentów. W końcu poprosiłam ordynatora: "Chcę wrócić wcześniej, choć na kilka dyżurów w miesiącu". Mąż dostał wybór: albo zamieniamy się rolami, albo sprowadzi się do nas opiekunka. - "Żadnego płodozmianu", nie umiał zrezygnować ze swoich ambicji. Niani zawdzięczam karierę. I to, że nie zwariowałam w mojej 30-godzinnej dobie.

Maria awaria

W weekendy dzieci wpadają do łóżka Marysi. A ona prosi: "jeszcze pięć minut...". Spać... Przecież w tygodniu na sen ma 4-5 godzin. Czasem prosi córkę: "Pomiziasz mamę po plecach?". - To przyjemności. I jeszcze zapach domowego obiadu - wzdycha. - Odkąd pani Gosia zauważyła, że lodówka zapakowana jest mrożonkami, gotuje dla całej rodziny. A ja mam dla siebie chwilę. W soboty "dobija się" moje ego. Owszem, jest wypad z dziećmi na basen albo do kina. Czasem jedziemy na wycieczkę, ale koło 18 uciekam do sypialni.

"Muszę godzinę popracować" - włączam dzieciom kreskówki albo gry na komputerze. Nastawiam Stana Getza. Robię porządek w szafie. Czytam po kilka stron kilku książek naraz. Drzemię. To mój niezbędny rytuał. Ładowanie akumulatora. Opiekunka pilnuje, żeby przebiegł bez zakłóceń. "Dzięki Bogu za Gosię", powtarza często Marysia. Wie, że bez niani skomplikowana układanka codzienności rozpadłaby się.

Choćby wtedy, gdy z półrocznym dzieckiem pojechała na staż do Poznania do profesora Łuczaka, eksperta od medycyny paliatywnej. Nie przypomina sobie wyrzutów sumienia, pamięta za to rozmowę z koleżanką: "Nie szkoda ci Piotrka ciągnąć przez pół Polski, chcesz rozstać się z mężem? - Mam zostawić synka na trzy miesiące? Zresztą ty puściłaś swojego faceta na półroczne stypendium. - Taki los kobiet. Nie oczekuj zbyt wiele. - Właśnie że będę" - Maria ucinała dyskusję.

- Pojechałam do Poznania nie bez wyrzutów. W kuchni akademika niania gotowała zupki dla Piotrusia. Przyjeżdżała na wykłady, żebym mogła synka nakarmić piersią. Maria nie zliczy, ile razy przez te wszystkie lata prosiła: "Pani Gosiu, awaria. Nie wiem, kiedy będę". Awaria znaczy "potrzebuje mnie pacjent". - Trzy miesiące po urodzeniu Leny jechałam karetką z pacjentką w ciężkim stanie na Śląsk - opowiada Maria. - Zima. Ślisko. Ambulans wylądował w rowie, silnik nie działał. Wezwana na ratunek karetka nie mogła dojechać przez zamieć. Chora traciła przytomność z wyziębienia. Oddaliśmy jej ubrania, siedziałam kilka godzin w lodowatej karetce w bluzce mokrej od mleka, bo już dawno miałam być w domu, żeby nakarmić dziecko.

Kiedy wróciłam, Lenka pluła kleikiem podawanym przez Gosię. Wyła, a ja płakałam z bólu fizycznego. I z żalu, że robię jej krzywdę. Ale gdy następnego dnia siedziałam przy łóżku 19-latka z agresywnym rakiem jądra, przerzutami do mózgu, który pytał wprost: "Jak będę umierał?", czułam, że nikt inny mnie nie zastąpi.

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy