Reklama

Tybet: Jak się kruszy dach świata?

"Chińskie władze starają się przedstawić Tybet jako rdzennie chiński region, który ma ciekawy folklor, a równocześnie prężnie się rozwija. Przyciąga się bogatych turystów, zaprasza dziennikarzy i mówi: proszę zobaczyć jak ładnie: tu Mount Everest, tu klasztory, tu kolorowe wstążeczki we włosach. Prawda, że fajnie? Nic złego się nie dzieje. Tylko pytań nie można zadawać", o tym jak wygląda sytuacja na Dachu Świata" opowiada Maja Wolny, autorka książki "Pociąg do Tybetu" (wyd. Mando).

Aleksandra Suława: Kontrabanda się udała?

Maja Wolny: - Chodzi o tę torebkę z zasuszonymi kwiatami?

Tak.

 - To była taka kontrabanda pół żartem, pół serio. Kiedy tybetański mnich dawał mi paczuszkę na pamiątkę, nawet nie pomyślałam, że garstka suchych roślinek może budzić kontrowersje. Jednak już przy wyjeździe z Tybetu, gdy zobaczyłam, z jaką determinacją celnicy przekopują bagaże, stwierdziłam, że strunowy woreczek z suszem to jednak trochę podejrzany gadżet. Wykonałam nawet zwrot w kierunku toalety, żeby pozbyć się pakunku, ale kiedy wyjęłam go z plecaka i otworzyłam, w kabinie rozszedł się tak piękny zapach ziół, że pomyślałam: nie. Nawet salutujący, pokrzykujący, przypominający robota chiński żołnierz nie pomyśli, że to coś podejrzanego. Dla pewności, na wypadek gdyby jednak pomyślał, odszukałam jeszcze w telefonie moje zdjęcie z mnichem. Wszystko oczywiście okazało się niepotrzebne, bo celnicy tak bardzo skupili się na moim paszporcie i wizie, że nawet nie spojrzeli do plecaka. Ale strach był.

Reklama

Tylko wtedy, czy w czasie całej podróży?

 - Jeśli chodzi o ogólne bezpieczeństwo, Tybet jest chyba jednym z najmniej groźnych krajów świata. Stężenie mundurowych na kilometr kwadratowy przekracza tam normy, znane z jakiegokolwiek innego miejsca na ziemi. Odczuwa się jednak nerwowość, której powodem jest ciągła kontrola i obserwacja. Stolica, Lhasa, jest jedynym miejscem w Tybecie, po którym cudzoziemcom wolno swobodnie się poruszać. Poza jej granice mogą pojechać wyłącznie z przewodnikiem i to trasą, którą wcześniej zatwierdzono w Pekinie. Gdybym chciała wsiąść do autobusu jadącego poza Lhasę, kierowca prawdopodobnie by mnie nie wpuścił. Oczywiście, słyszałam o samotnych włóczęgach z plecakiem po Tybetańskich bezdrożach, ale osobiście nie polecam. Nam może nic się nie stanie, najwyżej spędzimy kilka godzin na posterunku, ale dla tych, którzy udzielili nam schronienia, czy zaoferowali podwiezienie, konsekwencje mogą być bardzo przykre. Tybet, który kojarzy się z duchowością i wolnością, jest straszliwie zniewolonym krajem.

Do czego można porównać sytuację Tybetańczyków? Do Palestyny? Korei Północnej? ZSRR?

 - Raczej do losów rdzennych Indian.

Czyli kolonizacja?

 - Tak. W tym przypadku mamy do czynienia nie tylko z dominacją polityczną, ale też z wyzyskiem gospodarczym: wywożeniem bogactw naturalnych: chromu, miedzi, litu i uranu, rujnowaniem lokalnego ekosystemu, rozwojem infrastruktury, która choć służy mieszkańcom, ułatwia również przemieszczanie wojsk i transport wydobywanych w Tybecie surowców. Dominacja objawia się nawet w hodowli zwierząt: w ostatnich dekadach w Chinach znacząco wzrósł popyt na mięso, próbuje się więc krzyżować jaka - ukochane, niemal święte tybetańskie zwierzę, ze świnią, by uczynić go bardziej kalorycznym. Chodzi też o zasiedlanie Tybetu: jak widomo Chiny zmagają się z przeludnieniem, namawia się więc swoich obywateli na przeprowadzkę do Tybetu, oferując im lukratywne kontrakty. Nawiasem mówią, nikt nie przejmuje się tym, że klimat i rozrzedzone powietrze sprawiają, że "dach świata" nie jest miejscem dla każdego.

***Zobacz także***

Ty mówisz "kolonizacja", a ja czytałam, że w ubiegłym roku Chiny opublikowały raport, "60 lat reformy demokratycznej w Tybecie". Piszą w nim m.in. o pokojowym wyzwoleniu i wysiłku, który podjęto, aby zmodernizować region, znieść praktyki feudalne, a przy tym chronić prawo buddyjskiego ludu do praktykowania religii i ochrony kultury. Jest w tym jakaś prawda?

 - Chociaż to propaganda, trzeba oddać jej pewną sprawiedliwość. Kiedyś Tybet był bardzo niebezpiecznym krajem, w którego górach grasowały bandy napadające na turystów i pielgrzymów. Nie było elektryczności, powszechnie dostępnej opieki medycznej, transportu publicznego, świeckiego szkolnictwa. I to wszystko komunistyczna rewolucja Tybetańczykom dała, jednak nie za darmo. Ceną była możliwość samostanowienia.  Tybet stał przed wyborem: albo chiński komunizm, albo teokracja. Nie wiemy, jak mogłyby się potoczyć losy tego kraju, gdyby Chińczykom nie udało się go zająć w październiku 1950. Wystarczy spojrzeć na sąsiedni Nepal, który może jest krajem bardzo ubogim, ale demokratycznym.

Nepal jest ubogi, a tymczasem Lhasa czterokrotnie wygrała w plebiscycie na "miasto o najszczęśliwszych mieszkańcach".

 - O czym informuje jedna z chińskich korporacji medialnych. Ale dobrze, w Lhasie, choć trudno uznać ją za najszczęśliwsze miejsce na Ziemi, nie żyje się najgorzej: mieszkańcy mają dostęp do edukacji, służby zdrowia, komunikacji miejskiej i wymiany towarów. Wszystko to jest na poziomie znacznie odbiegającym od zachodniego, ale jest. Jednak już na prowincji życie jest bardzo ciężkie, chodzi nie tylko o klimat, ale i o to, że nie sposób już utrzymać się z tradycyjnej pracy: zmiany klimatu zrujnowały pastwiska, hodowane przemysłowo zwierzęta zaczęły chorować, a narzucone przez władze ograniczenia w poruszaniu się, uniemożliwiają poszukiwanie lepszego miejsca do życia. Niemal każda z wiejskich rodzin ma wiec swojego "delegata", który w większym mieście pracuje jako kierowca czy tragarz i wysyła pieniądze do domu. Wielu z nich widuje swoje rodziny tylko raz, dwa razy do roku.

Lepszej pracy niż tragarz czy kierowca nie można znaleźć?

 - Teoretycznie można, nie ma przepisów, które zamykałyby Tybetańczykom dostęp do wysokich stanowisk. Jednak w praktyce, kiedy pytałam moich rozmówców, kto jest ich szefem, odpowiadali: "oczywiście, że Chińczyk, ktoś z Tybetu może być najwyżej zastępcą". Przewodnik turystyczny, właściciel straganu, kucharz w garkuchni, bo już nie w restauracji - to są prestiżowe zawody dla Tybetańczyków. Wyjątek stanowi duchowieństwo - w tej warstwie wciąż oni grają pierwsze skrzypce, a posłanie dziecka do klasztoru uważane jest za nobilitację.

A w klasztorze: medytacje, usypywanie mandali, dyskusje, proste jedzenie i kontemplacja krajobrazu. Ile jest prawdy w tym pop kulturowym obrazku?

 - Brakuje w nim mniej przyjemnych elementów: klasztory są jednymi z najważniejszych ośrodków oporu więc od lat znajdują się na celowniku władzy. Jedna z najbardziej przerażających scen, jaką widziałam w Tybecie, rozegrała się w pobliżu Dżokhangu, najstarszej buddyjskiej świątyni w kraju, która dla tamtejszych wiernych jest tak ważna, jak dla nas Jasna Góra. Tuż przed wejściem do niej ustawiono wozy pancerne i brezentowe namioty, obok których stali wojskowi z kałasznikowami gotowymi do strzału. Podniosłam wzrok i zobaczyłam, że w takiej samej gotowości, czuwają na dachach snajperzy. Wyglądali, jakby otrzymali sygnał, że za chwilę w tym miejscu dojdzie do ataku terrorystycznego, a celowali do ludzi, którzy często po trwającej setki kilometrów pieszej pielgrzymce, w pokłonach zbliżali się do świątyni.

 - Militaryzacja to tylko jeden ze sposób zniechęcania do religii. Drugim jest propaganda i np. zohydzanie miejsc związanych z kultem. Pałac Potala, tradycyjna rezydencja lamów, wpisana na listę UNESCO zdaniem reżimu jest "najbardziej reakcyjną, mroczną, okrutną i barbarzyńską budowlą starego Tybetu".

Poza klasztorami istnieją inne ośrodki oporu?

 - Ośrodki funkcjonują raczej za granicą: uchodźcy i stowarzyszenia wolnego Tybetu dbają o to, by świat dowiadywał się o sytuacji w kraju. W samym Tybecie można mówić raczej o gestach czy narzędziach. W internecie funkcjonuje rodzaj językowych kodów, za pomocą którego Tybetańczycy przekazują sobie informacje: dla przykładu, gdy zbliża się ważne dla nich, a źle widziane przez Chińczyków święto czy rocznica, mówią o "urządzaniu urodzin". Mniszki roznoszą ulotki, sprzeciwiając się np. zasłonięciu ołtarza komunistyczną flagą. Rodziny, którym jest nie po drodze z reżimem, często nadają chłopcom imię Tenzin, na cześć aktualnego Dalajlamy.

- Wszystkie tego rodzaju działania są zakamuflowane, bo represje w Tybecie to nie przelewki. Istnienie obozów reedukacyjnych nie jest żadną tajemnicą, tak samo jak to, że łatwo do nich trafić. Ja sama oczywiście nigdy nie widziałam takiego miejsca, raz tylko dostrzegłam robotników sprzątających autostradę na odcinku, wyglądającym na szczególnie niebezpieczny. Przewodnik, z którym wtedy jechałam, starał się odwrócić moją uwagę, a gdy dopytywałam, co to za ludzie, dlaczego wykonują taką pracę, ile zarabiają, odpowiadał że to kiepsko wykształceni robotnicy, którzy są bardzo zadowoleni ze swojego losu. W Tybecie ludzie potrafią zniknąć na kilka miesięcy, by potem wrócić do domu bezzębni, siwi, okaleczeni.

***Zobacz także***

Samospalenia wciąż się zdarzają?

 - Tak, choć dzięki działaniom cenzury, wiadomości o nich rzadko docierają na Zachód. Chińczycy panicznie boją się tych rozpaczliwych, ostatecznych aktów protestu. Dobrze obrazuje to pewna scena. Zanim weszłam na plac Bakhor obok świątyni Dżokhang, musiałam przejść kontrolę bezpieczeństwa. Kiedy przeszukiwała mnie strażniczka, kątem oka dostrzegłam plastikowy pojemnik, pełen kolorowych zapalniczek. Nie było w nim nic więcej: żadnych ostrych przedmiotów czy podejrzanych płynów. Tylko tanie zapalniczki, w których Chińczycy widzą najpotężniejszą broń, bo to od nich zaczyna się samospalenie.

A fizyczny opór? Partyzantka?

 - Ostatnie rozruchy miały miejsce w 2008 roku. W marcu, w 49. rocznicę stłumienia antychińskiego powstania na ulice Lhasy wyszła grupa demonstrantów, która w ciągu kilku dni rozrosła się do rozmiarów kilkunastotysięcznego tłumu. Protestujący palili chińskie sklepy i samochody, atakowali budynki rządowe. Zamknięto świątynie, wprowadzono godzinę policyjną, zakazano wjazdu turystom. Władze podają, że w wyniku zamieszek śmierć poniosło 19 osób, nieoficjalnie mówi się o setkach.

 - Takie wybuchy buntu to jednak rzadkość, nie tylko ze względu na działania władz, ale też swoisty stoicyzm, trwanie, spokój, wpisane w religię Tybetańczyków. Ich opór jest konsekwentny, ale pacyfistyczny. Kiedy spacerowałam po Lhasie, patrzyłam na ich twarze i dziwiłam się, jak można zachować taki spokój, przechodząc obok uzbrojonych żołnierzy.

Sposobem na wyrwanie się spod władzy reżimu jest też emigracja. Z Tybetu można swobodnie wyjechać?

 - Nie. Można oczywiście złożyć wniosek o paszport, ale szansę na jego uzyskanie mają głównie osoby po 60. Młodsi, by wyjechać, musza mieć w Tybecie rodzinę, którą uznaje się za gwarancję powrotu. Barierą się nie tylko formalności, ale i koszty: pomijając średnie zarobki w tym kraju, bilet z Tybetu do Europy jest o wiele droższy niż lot w przeciwnym kierunku. Dlatego jeśli ucieczki się zdarzają, to najczęściej piesze, przez pustkowia, Himalaje do Nepalu, a później do Indii, czy jeszcze dalej w świat.

Świat, który chyba coraz mniej się Tybetem interesuje.

 - Im politycznie i ekonomicznie silniejsze Chiny, tym słabszy Tybet. Spadek medialnego zainteresowania Tybetem przypada na okres dokręcania śruby po wspomnianych zamieszkach. Są to też czasy intensywnego rozwoju wszelkiego rodzaju internetowych komunikatorów, które z jednej strony pozwalają na swobodną wymianę wiadomości, a z drugiej stwarzają pole do szerzenia wszelkiej maści dezinformacji. A chińskie władze na tym froncie wykonują gigantyczną pracę. Starają się przedstawić Tybet jako rdzennie chiński region, który ma ciekawy folklor, a równocześnie prężnie się rozwija. Przyciąga się bogatych turystów, zaprasza dziennikarzy i mówi: proszę zobaczyć jak ładnie: tu Mount Everest, tu klasztory, tu kolorowe wstążeczki we włosach, a tam uśmiechnięte dzieci. Prawda, że fajnie? Nic złego się nie dzieje. Tylko pytań nie można zadawać.

A sami Chińczycy zadają pytania? Czy zgodnie w oficjalnym przekazem twierdzą, że Tybet nigdy nie był niezależnym państwem?

 - Propaganda i edukacja zrobiły swoje. Chińskie dzieci poznają w szkołach historię księżniczki Wenczeng - pochodzącej z Państwa Środka żony tybetańskiego władcy, wraz z którą do kraju w VII wieku przybyli rzemieślnicy, uczeni, język mandaryński i zdobycze techniki. Dla Chińczyków ta opowieść jest dowodem na to że Tybet, zaludniony przez "dzikusów i prowincjuszy", był częścią ich cywilizacji. Tam, podobnie jak w ZSRR, kładzie się nacisk na wielokulturowość, piękno różnorodności. Mówi się: może jesteśmy z różnych regionów, może mamy inny folklor, język i tradycję, ale łączy nas umiłowanie jednej, wielkiej, komunistycznej ojczyzny. Niezależny pogląd na losy Tybetu reprezentuje tylko część klasy średniej, która mimo cenzury, stara się pozyskiwać informacje o świecie. Trudno jednak mieć nadzieję, że ich zdanie będzie miało wpływ na chińską politykę.

Coś innego daje nadzieję?

 - Myślę, że Tybetowi, paradoksalnie, może pomóc pandemia, która obudziła antychińskie nastroje. Zwróciła uwagę na to, że łamanie praw człowieka, brak poszanowania dla zwierząt i środowiska, centralne planowanie, niefrasobliwe podejście do gospodarowania odpadami, łączą się ze sobą, wywołując dramatyczne skutki. Chciałabym, żeby Tybetańczycy tę szansę wykorzystali, ich miejsce na ziemi to ogromna połać, "dach świata". Jeśli on ulegnie zniszczeniu, wszyscy odczujemy konsekwencje.

To dlatego pojechałaś do Tybetu pociągiem? Żeby zostawić po sobie jak najmniejszy ślad?

 - Wybór takiego środka transportu to efekt moich przemyśleń z ostatnich kilku lat i postanowienia, żeby do minimum ograniczyć podróże samolotami. Tyle aspekt ekologiczny, bo obok niego jest i kwestia filozoficzna. Lot jest jak cesarskie cięcie - nie było mnie gdzieś, a nagle jestem, ląduję bez mozołu drogi. Natomiast podróż pociągiem, długie godziny czy dni, spędzone na śledzeniu migającego za oknem krajobrazu, pozwalają ciału i umysłowi przywyknąć do nowych miejsc, stref czasowych, ludzi, klimatu. Szkolne powiedzonko głosi, że "podróże kształcą", ale czy instagramowe wycieczki: wysiąść z samolotu, pstryknąć zdjęcie, wsiąść z powrotem, naprawdę mogą czegoś nauczyć? Ja chciałam ruszyć w podróż, która w jakiś sposób mnie wzbogaci, a przynajmniej da materiał do przemyśleń.

Kolej Transsyberyjska, Transmongolska, Tybetańska, dziesięć tysięcy kilometrów drogi, na której co i rusz rusz trafia się na ślady przemocy, wyzysku, dominacji. Smutna trasa.

 - Smutna, ale i piękna. Ja często myślę o tej mniej znanej historii Syberii. O czasach, gdy nie była ona krainą łagrów, ale rajem dla odkrywców, poszukiwaczy złota, budowniczych, odpowiednikiem Dzikiego Zachodu, po drugiej stronie globu. Tych czasów już nie ma, ale pionierska energia pozostała. Czyste powietrze, grzyby, dzikie zwierzęta, Bajkał, tajemnicze sekty, maleńkie wioski i ich, nie raz dziwaczni, mieszkańcy. Syberię, Mongolię i Tybet łączy nie tylko smutna historia wyzysku, ale i odpychające piękno przyrody, która zdaje się mówić: człowieku, nie podchodź za blisko, to nie jest miejsce dla ciebie. I to chyba właśnie dzięki niej, żadnego z tych terenów nie udało się do końca zniewolić. Choć chętnych nie brakowało. 

***Zobacz także***

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy