Reklama

Trudny rodzic

Są tylko ludźmi. Bywają nieodpowiedzialni, nadopiekuńczy lub zbyt surowi. Nie umieją przytulić, zrozumieć naszych problemów. Czasem też znikają i przestają się nami interesować. Trudny rodzic podcina swojemu dziecku skrzydła. Dopiero gdy dojrzewamy, możemy sprawić, by te skrzydła odrosły. Oto trzy prawdziwe historie i trzy sposoby, jak być szczęśliwym dorosłym, gdy miało się niezbyt udane dzieciństwo.

Na matkę nie mogę liczyć

Telefon! Kto, u licha, dzwoni o tej porze? "Halo, Renia? Umówmy się o dziesiątej w pasażu handlowym. No, tam jest ten sklep z płaszczami, pamiętasz..." - głos mojej mamy. Rzucam okiem na zegar. Kwadrans po szóstej. Gwiżdże czajnik. W garnku grzeje się mleko na owsiankę. "Halo, Renia? Bo ja pomyślałam, że przyda ci się palto. No i kupiłam wczoraj, czerwone takie..." - dźwięczy w słuchawce sopran.

"Kochanie, jadę w delegację, zapakuj mi jakąś kanapkę na drogę, co?" - krzyczy mąż z łazienki. "Ale halo, Renia, no i przyjeżdżam, rozumiesz, do domu, patrzę na palto i widzę, że ta czerwień jest zupełnie nie do twojej cery, więc...". "Mamo, gdzie moje zeszyty są?!" "Mamuś, a wiesz, że Baśka rzyga? Zarzygała już całe łóżko!". "Więc... halo! Musisz jechać ze mną i wymienić na czerwień koralową. Renia, czy ty słuchasz?!"...

Reklama

Mąż zabiera teczkę i trzaska drzwiami, śląc mi całusa. Ośmioletni Janek, nasz średni syn, zgubił chyba tornister. Piętnastoletni Franek ma tego dnia klasówkę z całego półrocza. Pięcioletnia Basia ma grypę żołądkową. A ja powinnam skończyć projekt domu dla ważnego klienta. Oczywiście, że jej nie słucham. Nauczyłam się nie słuchać mojej matki. Bo tak jest lepiej. Bo gdybym jej słuchała, musiałabym się wściec i powiedzieć jej, gdzie mam czerwone jesionki. Wzdycham. Ona nic się nie zmieniła od prawie czterech dekad. Wtedy właśnie...

"Mam tego dosyć! To nie jest normalne!" - krzyczy mój ojciec. Ja i mój brat bliźniak skończyliśmy właśnie po pięć lat. Fosforyzujące wskazówki zegara ustawione są na godzinie czwartej. Rano. Jest ciemno i w tej ciemności słychać tylko głos ojca i buczenie odkurzacza. To matka odkurza. Około północy, kiedy znosiła do piwnicy słoik z kompotem, zauważyła, że na dywanie są psie kłaki. Zaczęła więc sprzątać piwnicę, parter.

To duży dom. Wreszcie dociera na piętro i rurą od odkurzacza wali w drzwi sypialni, w której śpi tata. Kulimy się z Rafałem pod kołdrą, chichocząc. Dla nas to śmieszne. Mama ma obsesję porządku i czystości. Rafał w niedzielę chodzi do kościoła w marynarskim ubranku. Ja mam sukienkę w różową kratkę z koronkowym kołnierzem. Koronę z warkoczy. Białe lakierki. Pod sukienką płócienna wykrochmalona halka.

Mamę pamiętam, jak prasuje, pierze, ceruje podarte skarpetki dobraną kolorystycznie nicią. Gotuje. Zupa, drugie danie, ciasto na deser - codziennie. Sprząta. Szoruje podłogę w kuchni na kolanach. Gazetami przeciera okna po myciu. Nie pamiętam mamy bawiącej się z nami. Rozmawiającej, pomagającej w lekcjach, na spacerze, jak robi z nami zwierzątka z kasztanów. Dlaczego? Bo nie miała na to czasu. Ograniczyła się do tych kilku zadań: pranie, gotowanie, sprzątanie. Od świtu do zmierzchu.


Jestem w liceum. Jedziemy na wycieczkę klasową do Pragi. Poznaję jakiegoś Honzę, idziemy na piwo - przegapiam termin zbiórki. Przeze mnie całej klasie ucieka pociąg, musimy zostać na dodatkowy nocleg. Wychowawczyni grozi skreśleniem z listy uczniów. Ale piekło zaczyna się po powrocie do domu: "Po kim ty to masz? Skończysz, zamiatając śmieci na ulicy! Niewdzięcznica! Łajza! Ja już córki nie mam!" - histeryzuje matka. Ojciec dzwoni do znajomej lekarki po silne środki uspokajające - dla niej, ja jestem spokojna. Mama nie odzywa się do mnie trzy dni - snuje się ze zbolałą miną, łykając co kilka godzin tabletki. W tym czasie tata załatwia mi nową szkołę, umawia się z dyrektorem, że ze starej sam mnie przeniesie - nie zostaję relegowana.

Wtedy uczę się: nic mamie nie mówić! Nie zwierzać się, nie oczekiwać wsparcia. Nie wtajemniczać w problemy. Boję się, że znów sięgnie po fiolkę z pigułkami. Mam poczucie winy: to ja doprowadzam ją do tego stanu.

Studiuję. Znajomy mówi: "Wiesz, mam takie wrażenie, że ty kochasz swoją mamę, ale jej nie lubisz". I tak jest. Wyprowadzam się z domu. Wychodzę za mąż, rodzę Franka, Jasia, Baśkę. Odkrywam: wcale nie trzeba pucować kieliszków szmatką, mogą mieć zacieki. Nie muszę prasować pościeli. W zlewie stoi brudny kubek, a nawet góra naczyń z całego dnia, i świat się nie wali. Bo jest akurat coś ważniejszego: spadł śnieg i można iść z dziećmi lepić bałwana. Albo Franek przeżywa pierwszą miłość i fajnie z nim pogadać. Z początku przy Franku i Jasiu mam nadzieję: wnuki, domowe ognisko - teraz mama mi pomoże. Zostanie z chłopcami.

Zostaje. Gdy któryś narobi w pieluchę, dzwoni do mnie do biura, płacząc. Kiedyś Franek oblewa się wrzącą wodą - matka nie zdejmuje mu rajstopek, jest zbyt roztrzęsiona - kilka godzin później schodzą razem ze skórą. Mąż mówi: "Daj spokój, twoja matka się do tego nie nadaje. Jeszcze nam dzieciaki potopi, lepiej niech zajmuje się swoim pieskiem. Dzwoń po moją, ona chętnie pomoże".

Tak robię, ale zostaje żal, jak zimna igiełka koło serca. Co znaczy: nie nadaje się? A do czego, do cholery, ona się w ogóle nadaje?! Siedzi w swoim wielkim domu. Całymi dniami sama. Prasuje ściereczki do kuchni. Prześcieradła. Zasłony. Szczoteczką do zębów czyści fugi między kafelkami. Jak przyjeżdża do mnie, potrafi wymyć wszystkie kontakty. Albo wywalić zawartość szuflad kuchennych, poukładać wszystko od nowa według jakiegoś własnego, szalonego planu: "Na dole masz przyprawy świąteczne, wyżej do mięs i ryb, na górze włoskie, bo najczęściej używasz - teraz będziesz miała wreszcie porządek!" - cieszy się.

Kiedyś robiłam o to awantury. Oduczyłam się. Już nie zwracam jej uwagi, bo zaraz jest obrażona. Potem przez tydzień się nie odzywa, a gdy ja telefonuję, burczy: "Dzwonisz, żeby powiedzieć mi coś niemiłego, jak ostatnio?". A ja nawet nie pamiętam, co to było to "ostatnio". Czasami marzę, jak by to było mieć mamę, do której można przyjść po radę, zwierzyć się - i nie usłyszeć: "No cóż, moja droga, tak sobie życie urządziłaś. Popatrz na córkę pani Krysi, ona to ma szczęście. A ty, niestety, trudny los wybrałaś: tyle dzieciaków, mąż w rozjazdach". Wypłakać się i nie czuć, że ona nie wie, co powiedzieć, i w panice pyta tylko, co zjem na kolację, żeby jak najszybciej zmienić temat. Byłoby wspaniale.

Niektórzy rodzice są jak rozbrykane szczeniaki. Uwielbiasz takiego szczeniaka, no ale cóż: znowu zjadł ci kapcie. I co, jest sens wrzeszczeć? Gniewać się? To nic przecież nie zmieni. Wiem, że mama mnie kocha. Tak, jak potrafi. Mam dzięki temu najczystsze kontakty w całym mieście. Śnieżnobiałe fugi. Świeże ciasto, które przywozi w każdą sobotę. A teraz będę miała palto w kolorze koralowej czerwieni. Nie chciałam tego palta, ale się ucieszę. Będę nosić. Taka to już jest jej miłość.

Biorę, bo innej dla mnie nie ma. Bo ją kocham. Bo nauczyłam się ją lubić. Dzwonię do bratowej, pytam, czy mogę podrzucić chorą Baśkę. Tornister Janka znajduję w koszu na bieliznę - żarcik Franka. Ochrzaniam go, całuję w czoło, mówię, że wiem, że na klasówce pójdzie mu śpiewająco. Zakładamy szaliki, czapki, w drodze na parking wybieram numer komórki mamy. "To gdzie jesteśmy umówione?" - pytam.

Mój ojciec niebieski ptak

No nie wytrzymam! Jak ojciec mógł mi to zrobić! Ten pierścionek był w rodzinie od kilku pokoleń. Nosiła go moja matka, oddała ojcu po rozstaniu. Myślałam, że ja go kiedyś dostanę, potem podaruję córce. A on, ten niedojrzały palant, dał go swojej nowej dziewczynie. Uduszę łajdaka. "Tato, jak mogłeś mi to zrobić! Czy ty nigdy, nigdy, nie możesz pomyśleć?!" - wrzeszczę.

Patrzy na mnie osłupiały. Mruga oczami. Pojęcia nie ma, o co też może mi chodzić. Wielkie dziecko... Od początku taki jest, od chwili moich narodzin. Rockman. Muzyk. Późny ojciec - jest po czterdziestce, gdy przychodzę na świat. Matka ma bóle porodowe, on ma ją zawieźć do szpitala. Taki jest podekscytowany, że zapomina zabrać ją z parkingu i na porodówkę dociera sam. Zdumiony. Prawie widzę tę jego minę, jak z niedowierzaniem zagląda niemalże pod fotele. Na szczęście akurat wraca z nocnej zmiany sąsiad i on pomaga mamie.

Tata ma koncerty, ciągle jest w trasie. Ciągnie się za nim ogon fanek. Miewa przygody. A mama na co dzień ma mnie: pranie pieluch, przeciery z marchwi, kolki, rzadkie kupki, katar. I ma dosyć. Rozwodzą się. On się zarzeka, że będzie świetnym ojcem. Potrafi przez pół roku nie pamiętać o moim istnieniu, bo nagrywa płytę. Kończy i niezapowiedziany wpada z wizytą: siatki z pomarańczami, pudła czekoladek, cztery lalki Barbie naraz - bo nie mógł się zdecydować, która ładniejsza, i wziął wszystkie dla swojej "ukochanej córeczki".

Uwielbiam go. Jest zabawny, na luzie, nigdy na mnie nie krzyczy. W weekend u niego żywię się czipsami i colą, nie myję zębów. Mam dziesięć lat i tata zabiera mnie na próbę. Trwa do rana. Plączę się po garażu jego kumpla, znajduję w kącie butelkę ajerkoniaku. Próbuję. Potem jeszcze łyczek. Upijam się. Ojciec odwozi mnie do mamy. Kręci mi się w głowie i szybko zasypiam, ale pamiętam ich krzyki na korytarzu.

Ojciec bierze mnie jeszcze do siebie na dwa tygodnie latem i są to najnudniejsze wakacje mojego życia. Pamiętam z nich tylko błoto pod jego blokiem i to, że całe dnie oglądam "Gwiezdne wojny" na wideo.

A potem kurtyna. Ojca nie ma. Ani w weekend, ani w wakacje, ani w święta. Telefon w jego mieszkaniu milczy. Uparcie co sobota czekam na parapecie kuchennym wpatrzona w parking. Może zobaczę jego samochód? Może tym razem? Gdy zapada zmierzch, mama woła mnie na herbatę. Nie komentuje. Jestem jej za to wdzięczna. W szkole zmyślam historyjkę: ojciec zginął w wypadku samochodowym.

Trzynaste urodziny. Mama, ciocia Hania, dziadek, sąsiadka. Ja. Dzwonek do drzwi. Na progu - tata. W tej samej skórzanej ramonesce, z tą samą kitką związaną czarną gumką. Z torbami słodyczy i cytrusów. I koniem na biegunach. Stawia go na podłodze i patrzy zdumiony. Przenosi wzrok z konia na mnie, ze mnie na konia. Mam prawie 170 cm wzrostu i siodełko wypada gdzieś ponad kolanem. Nie chcę tego prezentu. Nic już od niego nie chcę. Koń znika nad ranem. A ojciec znów zaczyna wpadać regularnie co weekend.

Przebaczam mu po roku, tym bardziej, że idę do liceum i "stary muzyk" to niezły szpan. Odbiera mnie z imprez i jestem bardzo z tego dumna, dopóki za którymś razem nie postanawia pobawić się z nami. Wypija dwa piwa i podrywa jakąś siedemnastolatkę. Znów wraca to uczucie: wstyd mi za niego. Nasze relacje są coraz bardziej kumpelskie - nie takie jak moich koleżanek i ich ojców.

Tata podrzuca mi fajne płyty, załatwia wejściówki na koncerty, kupuje pierwszą skórę. Tuż przed maturą mama wygaduje się, że od roku nie płaci alimentów. Ona unosi się dumą. Ale ja nie dostaję się na dzienne studia, wybieram zaoczne, płatne. Skąd wziąć na czesne? Dzwonię do taty, ale mnie zbywa. Pozywam go do sądu, choć boję, że się obrazi. Znienawidzi mnie? On traktuje to jak świetny żart, dowcipkuje z sędziną, śmieje się, że i tak nie ma z czego oddać i niech komornik "wsadzi go do paki".

Jestem wściekła na niego. Idę na terapię. Prowadzący mówi: "Rodzic jest jak lustro. Nie lubimy w nim tego, czego nie akceptujemy w sobie. Czego pani nie lubi w ojcu?". Tego, że jest taki dziecinny, nieodpowiedzialny. A czy ja jestem dziecinna, nieodpowiedzialna? No, nie! Ja muszę być dojrzała, poważna - za siebie i za niego. A może... nie muszę? Terapeuta radzi: "Niech pani pozwoli ojcu się wykazać. Niech pani pozwoli mu być dobrym w tym, co mu wychodzi, do czego ma talent".

Myślę intensywnie nad tymi słowami kilka tygodni. A potem dzwonię do ojca, mówię wprost: "Słuchaj daruję ci ten dług, ale wakacje masz poświęcić tylko mnie. Zrób tak, żeby to były najlepsze wakacje mojego życia". I jedziemy w trasę po Europie. Berlin, Paryż, Amsterdam, Barcelona. Mieszkamy u jego znajomych w squatach. W wagonach pokrytych graffiti. W gotyckim zamku, po którego krużgankach wszyscy wieczorem spacerują nago. Chodzimy z koncertu na koncert, śpimy do południa, a potem urządzamy jam session. Jestem nieodpowiedzialna i dziecinna. On też. Dobra zabawa.

Ta sprawa z pierścionkiem to pierwsza nasza kłótnia od powrotu z wakacji. Tata nie wie, co powiedzieć. W końcu duka: "Maryśka, wybacz. Ja po prostu stary już jestem". Patrzę na niego: na zmarszczki, bruzdy, siwą brodę, ten kucyk nieszczęsny, taki już lichy i cieniutki. I dopiero widzę: on naprawdę jest stary. Nie można na niego krzyczeć. Trzeba jasno mówić, wyznaczać granice, stawiać wymagania.

"Tatuś, rozumiem, że kochasz Ankę. Ale to jest pierścionek mojej prababki i chcę go mieć. Poproś Anię, żeby go oddała, pomogę ci kupić jej nowy". "Dobrze, córuś, dobrze. Przecież dla ciebie wszystko"- mówi przepraszającym tonem. Jasne, tato. Ja przecież wiem.

Mama okrutna z miłości

Obiad u matki. W niedzielę, w Lublinie - co tydzień jadę do niej z Warszawy. Tym razem z nowiną: "Mamo, awansowałam. Zostałam dyrektorem działu promocji w naszej firmie" - mówię z dumą, gdy ona nalewa zupę. Rosół z kury, domowej roboty makaron, te same od zawsze talerze z białej porcelany, brzeg wytłaczany w kratkę. I ta sama jej mina, znana od lat. Zmarszczone brwi. Skrzywione, zaciśnięte usta. Grymas wstrętu? Niechęci? Dezaprobaty? "Dziecko, znajdź sobie jakąś porządną pracę. Upijanie ludzi na imprezach to nie zajęcie dla przyzwoitego człowieka" - wzdycha.

Kiedy pierwszy raz widzę u niej ten wyraz twarzy? Mam pięć lat. Robię laurkę dla taty. On zawsze tak chwali mnie za rysunki - co czwartek prowadzi na drugi koniec osiedla na zajęcia plastyczne. Na kartce rajski ptak. Biegnę pokazać go mamie. Zmarszczone brwi. Skrzywione, zaciśnięte usta. "Wypełnienie wychodzi poza kontur! Jakie to niestaranne, niechlujne!" - krzywi się.

Szok. Nikt tak nigdy do mnie nie mówił. Czy daję laurkę ojcu? Nie pamiętam. Pamiętam natomiast, co się dzieje w czasie obiadu. Mama podaje makaron z sosem gulaszowym, moim ulubionym. - "Nie będę tego jadła - odpycham od siebie nakrycie. - Dlaczego? A ja dla ciebie zrobiłam, myślałam, że lubisz?". Zdziwienie. "Lubię... z pomidorami i boczkiem. A tego sosu nie cierpię" - mszczę się. Pierwszy raz w życiu.

Widzę, że matka bez słowa odwraca się do zlewu, zabierając pełny talerz. Czuję radość i wiem, że ta radość zmniejsza trochę ból. Tak będę sobie odtąd radziła z tym, co do niej czuję. Złością. Smutkiem. Czasem upokorzeniem. Jak wtedy, gdy ona postanawia, że będzie uczyć mnie francuskiego. Bo mam być prymuską, dziewczynką z dobrego domu, więc powinnam grać na pianinie (ćwiczymy razem: gdy mylę klawisze, matka bije mnie linijką po palcach), no i mówić po francusku.

Mam siedem lat i jestem podekscytowana: mama kupiła dla mnie książeczki i zestaw kaset. Siadamy do stołu. "C’est le chien. Qu’est-ce que c’est?" - mówi śpiewnie. Powtarzam ufnie za nią: "Se le szię. Kes ke se?". Kilka razy. W końcu ona pyta: "Qu’est-ce que c’est?". A ja powtarzam: "Kes ke se?". I tak w kółko, ale teraz widzę, że mama jest coraz bardziej niezadowolona, brwi zbiegają się nad nosem. Robię coś źle! Ale co? Uśmiecham się głupio, próbuję przypodobać. Gadam jak nakręcona papuga: "Kes ke se? Kes ke se?" - coraz szybciej i szybciej. Matka ciska książką. "A idź, ty debilu!" - syczy cicho. Wierzę jej. Jestem debilem. Od tej pory mam zajęcia z lektorem. I dopiero od niego dowiaduję się, że "C’est le chien. Qu’est-ce que c’est?" znaczy "To jest pies. Co to jest?" i że mama zadawała pytanie, a ja miałam odpowiadać: to jest pies.

Niestety, zapomniała mi o tym powiedzieć. Może to i lepiej: dzięki prywatnym lekcjom francuski opanowuję świetnie. A pianino rzucam. Pewnego dnia zapominam nut grając Bacha i nie jestem w stanie sobie przypomnieć. Czarna dziura. Amnezja. Mówię, że nigdy więcej nie dotknę klawiszy. Ona, że mi nie wybaczy.

Rok później umiera tata. Mama, nauczycielka, daje korepetycje, zatrudnia się na drugi etat - nie odczuwam finansowo jego śmierci. Nadal mam lektora francuskiego, kursy przygotowujące do matury.

Boże Narodzenie przed maturą. Marzę o oficerkach ze skóry. Kosztują pół nauczycielskiej pensji. Dostaję je pod choinkę. Mam łzy w oczach. Chcę dziękować. "No, już. Dosyć tych czułości!" - ofukuje mnie mama. Rozpakowuje swój prezent. Zrobiłam jej broszkę z modeliny i sztucznych pereł. Patrzy na nią. Chwilę milczy. "Niezdarnie to wykonane. Spod pereł widać klej" - kwituje w końcu. Głaszczę buty. Piękne. Nie odzywam się. Płaczę, ale w środku: odchylam głowę, łzy ciekną do gardła. Mam takie uczucie, jakbym tonęła, dusiła się.

To wrażenie powraca do mnie wielokrotnie. W rozmowach z nią. W dyskusjach z wykładowcami na studiach, już w Warszawie. Za każdym razem, gdy dostanę czwórkę, a nie piątkę, gdy nie wypadnę idealnie. Tonę, nie umiem sobie wybaczyć. Wyzywam samą siebie od debili. Gdy trafiam do pierwszej pracy, mam bardzo wymagającą szefową - muszę zrezygnować po okresie próbnym. Bo gdy ona udziela mi "negatywnego feedbacku", jak nazywają to w korporacjach, w mojej głowie huczą słowa: "C’est le chien. Qu’est-ce que c’est?".

W drugiej pracy moją przełożoną też jest kobieta. Cierpliwa, mądra, ciepła. Zakochuję się - nie w sensie erotycznym! Po prostu lgnę do niej, rozpływam się, gdy mówi: "No, to nie do końca tak powinno wyglądać, ale nie przejmuj się, zaraz to poprawimy. Jesteś zdolna, szybko się nauczysz". Czyli tak można! Nie trzeba od razu wszystkiego robić doskonale, można się uczyć, mieć czas...

Zwierzam się przyjaciółce psychologowi. Ona uspokaja: "Wspaniale. Pozwoliłaś sobie na przejście powtórnego procesu matkowania. Weź od tej kobiety wszystko, czego nie dała ci mama, pozalepiaj dziury. Łatwiej wybaczysz i sobie, i jej". Wybaczę... Zrozumiem.

Mój dziadek  - dziesiąty syn małorolnego chłopa spod Kielc. Wybija się z chałupy, w której bieda aż piszczy. Jedzie do Wilna na studia. Do wszystkiego dochodzi sam. Uważa, że nauka w życiu jest najważniejsza, trzeba się doskonalić, piąć w górę. Przez dwa miesiące nie wypuszcza mamy na podwórko, bo ma jedną czwórkę na świadectwie - z robót ręcznych. Bije ją, szarpie za włosy. Jest okrutny, brutalny. Ona staje się jego kopią. Jej dewiza: wszystko można zrobić lepiej. Nie traktuje mnie jak osobnego człowieka, patrzy jak na przedłużenie siebie. Nienawidzi swoich słabości i tępi moje.

Ma wobec siebie mordercze wymagania - i mnie stawia poprzeczkę tak samo wysoko. Dopiero jako dorosła osoba dowiaduję się, jak bardzo kochają ją uczniowie: gdy przechodzi na emeryturę, odwiedzają ją prawie codziennie. Ilu ma przyjaciół. Kiedy trafia do szpitala na operację, wszystkie pacjentki są nią urzeczone. Pani, która zajmuje sąsiednie łóżko, mówi mi: "Boże, mama tak panią podziwia. Tyle o pani opowiada. Ma pani szczęście, że dostała w życiu tyle miłości".

W niedzielę, jak w każdą, po rosole pieczona kaczka, kapusta, przysmażone na smalcu ziemniaczki. W piekarniku dochodzi jabłecznik. Odzyskuję głos. "Wiem, że nie do końca podoba ci się to, co robię, ale ja bardzo lubię swoją pracę, dobrze zarabiam, mogę spłacać kredyt. Jestem z siebie dumna" - mówię spokojnie.

Mama wzrusza ramionami. Brwi nadal zmarszczone. Szal zsuwa się jej z szyi. Do kołnierzyka koszuli przypięta broszka z modeliny. Pod sztucznymi perełkami widać warstwę kleju. Uśmiecham się. Razem zbieramy brudne talerze.

Jagna Kaczanowska, psycholog

TWÓJ STYL 3/2014

Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: toksyczna matka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy