Reklama

Taniec na całe zło

Nie tylko moda, ale coś więcej. Styl życia, kod pokolenia. Tańczyć po prostu wypada. Ale taniec to nie tylko towarzyski rytuał. Dla niektórych to lek na zło. Jeśli myślicie, że boom na taniec się kończy, a wiedza Polek na temat fokstrota i samby ogranicza się do oglądania show z gwiazdami, zapytajcie znajome, kuzynki, sąsiadki, co robią wieczorami.

Nieśmiała Magda, która na milongach szukała mężczyzny. Edyta, księgowa, która "walczy" na breakdance. Grażyna, matka trójki dzieci, dziś miłośniczka tańca brzucha pogodzona z rozmiarem 46. I Marzena z agencji reklamowej, która w tańcu odnalazła sens.

Jest piątek, godzina 20. Najpierw Poznań. Nieduża sala gimnastyczna w osiedlowej podstawówce. Rytmiczne, szybkie tupanie słychać z daleka. W środku osiem kobiet w legginsach, getrach, dresach. Matki, żony, gospodynie. Trzydziestolatki, czterdziestoparolatki, jedna z nich po pięćdziesiątce. Tańczą, jak co wieczór w piątek, wpatrzone w ekran stojącego w kącie telewizora. "She’s A Maniac" leci z głośników, a osiem kobiet naśladuje ruchy Alex Owens z filmu "Flashdance". Pot, śmiech, wymachy, tupanie. „Nie mamy pieniędzy na prywatne lekcje tańca”, mówią i ćwiczą same.

Reklama

Około 23 zajrzy do nich dozorca, który nie będzie mógł zasnąć, i zapyta: „Nie macie dosyć, dziewczyny?”. Nie mają. „Taniec sprawia, że czuję się silniejsza”. „Tańczę, żeby schudnąć”. „Zawsze marzyłam, żeby być jak Alex. Moda na taniec sprawiła, że nabrałam odwagi”.

Warszawa, popularna szkoła tańca. Walca, samby uczą tu tancerze znani z telewizyjnego show. Dzięki ich nazwiskom do szkoły przyjeżdżają dziewczyny z całej Polski. Jak Lidka z Elbląga, Marta z Bolesławca, Olga z Opoczna. Za godzinę skończą się zajęcia, zgasną światła. Dziewczyny na podłogach rozłożą śpiwory i zasną. Rano znów będą tańczyć pod okiem fachowców. Obsługa o nich wie i ich nie wygania, bo lekcje pochłaniają znaczną część budżetu dwóch studentek i samotnej matki.

Dlaczego tańczą? Lidka, która studiuje administrację: „Bo chcę mieć czym zaszpanować w klubach”. Marta, na drugim roku anglistyki: „Bo tu czuję się wyjątkowa”. Olga, matka dwulatki: „Bo po raz pierwszy w życiu robię coś tylko dla siebie”. Kilka ulic dalej w przyciemnionej sali muzyka leci ze starego gramofonu, trwa milonga – spotkanie ludzi, którzy chcą tańczyć tango argentyńskie.

Magda tańczy od roku, wspomina początki, kiedy z nowo poznanym partnerem przełamywali strach, wstyd i deptali sobie po nogach. I to, że któregoś razu po północy zostali już tylko oni. On – chudy blondyn, doradca klienta w banku, ona – szatynka w okularach, kierowniczka apteki. Tańczyli do trzeciej w nocy. Następnego dnia umówili się na parkiecie. Zanim zostali parą, przetańczyli razem 188 godzin.

– Zaczęłam tańczyć, żeby przełamać nieśmiałość i znaleźć miłość. W niedużym miasteczku pod Lublinem trenuje Edyta. Stoi na rękach, na głowie. Odpycha się nogami, robi szpagat, wiruje po podłodze. Jej mieszkanie ma 40 metrów. Prawie nie ma w nim mebli. Żeby można było tańczyć. Na ścianie w dużym pokoju wisi lustro na pół ściany. A na nim zdjęcia z brodwayowskiego "Fame". Wieczorami raz w tygodniu w niewielkim klubie tanecznym Edyta toczy walkę. Na modern jazz i breakdance.

Spotykają się dwie grupy – w każdej kobiety, mężczyźni, sąsiedzi, znajomi z pracy. Tańczą naprzeciwko siebie, do rana. Kończą przekonani o swojej przewadze. Zaczęła tańczyć, bo była wściekła. Potem odkryła, że to jej pasja. W Krakowie Grażyna, która ma własną agencję nieruchomości i trójkę dzieci. – Kto powiedział, że tańczyć mogą tylko szczupłe? – zastanawia się i wspomina moment, w którym zapisała się na pierwszą lekcję.

– Kilka lat temu, po tym jak Kinga Rusin w "Tańcu z gwiazdami" tak namiętnie zatańczyła rumbę. To śmieszne, ale patrząc na nią, wyobrażałam sobie, że to ja tak tańczę i wyglądam. Rano Grażyna zrobiła dzieciom kanapki, posłała łóżka, pojechała do pracy. W internecie znalazła szkołę tańca. „Chcę się poruszać, tylko tak, żeby można było w luźnym dresie – powiedziała instruktorce. – Kochana, musisz pozbyć się kompleksów. Zaczniemy od tańca brzucha”.

– Oczywiście na zajęcia nie poszłam. Nie chciałam się kompromitować. Dziś Grażyna tańczy hula. Znów Warszawa. Za chwilę uderzy techno, house. W świetle stroboskopu, w zapachu kadzideł. Ruch ciał, tupanie nóg, trans. Kilkanaście osób w lnianych bluzkach. Dżinsy, T-shirt, rude włosy. To Marzena, dyrektor kreatywna w agencji reklamowej, mężatka.

– Ponieważ nie lubię być jak wszyscy, zamiast na salsę poszłam na taniec szamański – mówi. Po transowym tańcu Ałtajczyków ludzie leżą na podłodze, ktoś płacze, ktoś się histerycznie śmieje. – Ja nic nie czułam. Więc szukałam dalej. Aż trafiłam na flamenco.

A teraz Monika Richardson, dziennikarka, żona, matka, uczestniczka jednej z edycji Tańca z gwiazdami. Program się skończył, ale ona tańczy nadal. Dwa razy w tygodniu w grupie ośmiu kobiet, młodych mam, bizneswomen na urlopach macierzyńskich. – Pracujemy zawodowo, zajmujemy się domem, jesteśmy silne, samowystarczalne, w T-shirtach, tenisówkach.

Brakuje nam zwykłego poczucia kobiecości, które kiedyś dawał gorset, wachlarz, długa suknia. Więc dzięki programom tanecznym zaczęłyśmy być odważne w poszukiwaniu kobiecych gestów, rytuałów. Na parkiet wkładamy szpilki, prostujemy plecy, uczymy się uwodzenia wzrokiem. I tu jest klucz do zrozumienia fenomenu tańca.

To trwa nadal

Kiedy zaczęłyśmy tańczyć? Jest koniec lata 2007. Magda, która dziś chodzi na milongi, do warszawskiego klubu idzie z dwóch powodów. Po pierwsze potańczyć, po drugie kogoś poznać. Ostatni raz w miejscu publicznym tańczyła, świętując obronę pracy magisterskiej, czyli sześć lat temu.

– Ale klubowy taniec różnił się od tego, co zapamiętałam z imprez w Hybrydach. Kiedyś były swetry, koszule i kołysanie się w rytm. Teraz połyskliwe tuniki, szpilki i dziewczyny ruszające się jak Beyoncé w teledyskach – opowiada. Przy barze zagadał ją architekt z pasją, takich lubi. Rozmawiali długo, aż zaproponował: „Chodź, poswingujemy”. Na parkiecie obracał się na palcach jak Jackson w "Thrillerze".

A ona marzyła, żeby wysiadł prąd. Sala była pełna luster. Widziała siebie i myślała: za luźne dżinsy i te ręce zgięte w łokciach, ruszają się na zmianę, to w przód to w tył, jakbym uprawiała nordic walking. Przed północą wróciła do domu. Rano zadzwoniła do koleżanki, lekarki, która tańczy salsę. „No, jesteś trochę drewniana – usłyszała Magda. – Dam ci numer do mojej trenerki”.

Magda: „Chciałabym wziąć kilka lekcji salsy. Instruktorka: – Rozumiem, że o tańcu wie pani niewiele. Cisza. – Salsę chcą tańczyć nowicjusze, pozostali wybierają kizombę i bachatę, to bardziej modne tańce latynoskie. Ale na początek może być salsa. Tylko że teraz wszyscy tańczą, więc właściwie nie mam już wolnych terminów. No, chyba że przyjedzie pani do mnie w niedzielę o 7 rano”. „Dziś nie umieć tańczyć to jak nie znać angielskiego. Kłopot”, myślała Magda. Zapisała się.

Agata Frankowska, instruktorka: – Pamiętam moment, kiedy w Polsce wszyscy nagle zaczęli tańczyć. Wróciłam do kraju z Ameryki Południowej, gdzie pracowałam w szkole salsy i merengue. Z zajęć tanecznych w Warszawie nie mogłam się utrzymać, dorabiałam, dając lekcje hiszpańskiego. Żeby obejrzeć turniej tańca, musiałam wykupić kablówkę z Eurosportem. A potem nagle taniec pojawił się w prime timie. Zaczęłam odbierać kilkanaście telefonów dziennie, uczennice hiszpańskiego, koleżanki z pracy męża, wszystkie chciały tańczyć. Pomogłam koledze rozkręcić szkołę, sama zostałam prywatną instruktorką.

- Dziś mam komplet. Zdeterminowanych początkujących odsyłam do moich uczennic, które trenują salsę i merengue od trzech lat. Grażyna, która tańczy taniec brzucha: – Sprzedawałam dom klientce, z jej peselu wynikało, że ma 48 lat, wyglądała na 30, powiedziałam jej o tym oraz przyznałam się, że ja mam 42, a czuję się na 60. „Mam coś dla pani”, oznajmiła, szukając wizytówki. Myślałam, że poleci mi masażystę albo endokrynologa. „Musi pani zacząć tańczyć!”.

Marzena to drobna blondynka. Atrakcyjna, roześmiana. Od pięciu lat szczęśliwie zakochana w swoim mężu, matka trzyletniej Kasi. Właśnie kupili duże mieszkanie. Po co Marzenie taniec terapeutyczny? – Zaczęło się od opowieści – mówi Marzena – koleżanek z firmy, które przy ekspresie do kawy dyskutowały: „mnie słabo wychodzi ocho”, „ja już umiem boleo”, dopiero później zorientowałam się, że chodzi o figury w tangu.

A potem był wyjazd integracyjny. Szefowie, graficy, informatycy, specjaliści od promocji. Po kilku godzinach nudna impreza przerodziła się w coś, co wyglądało jak turniej tańca, wyskoki, podskoki, podnoszenia. I wtedy stało się najgorsze, mój szef poprosił mnie do tańca: „może cza-cza”? Nie zdążyłam odmówić, bo już porwał mnie na parkiet. „Wypiłam za dużo wina”, powiedziałam. Tak źle tańczyłam, że do końca cza-czy udawałam pijaną – wyznaje.

Prywatny taniec z gwiazdami

Nieduże miasto na wschodzie Polski. Nie ma kina, teatru, muzeum, ale są dwie szkoły tańca. Powstały w trakcie pierwszej edycji "You Can Dance", żeby ludzie nie musieli jeździć aż do Lublina albo Zamościa, by zatańczyć fokstrota i jive’a. Wiosna 2007. Trzy miesiące przed ślubem Edyta z narzeczonym zapisuje się na kurs walca.

„Nuda – komentuje jej siostra. – Wpisz w YouTube: pierwszy taniec, zobaczysz, jak to się teraz robi”. "My Heart Will Go On", a zaraz potem "Kung Fu Fighting". Enya, a po niej 50 Cent. Obroty, wykopy, szpagaty. Edyta zainspirowana tym, co zobaczyła w internecie, zmienia ustalenia z choreografką, zamiast walca będzie freestyle: trochę samby i modern jazzu. To wtedy przez pomyłkę w jej torbie ląduje płyta "Get On The Good Foot" Jamesa Browna, przy której wirują tancerze breakdance'u. Edyta nie odważy się tak tańczyć, ale przegra muzykę na mp3. Tańczyć przestaje. Mąż Edyty traci pracę. Ona dorabia co wieczór po pracy, dając korepetycje. Na lekcje tańca nie ma pieniędzy ani czasu, tak myśli.

Aż do piątkowego wieczoru. Poszła na spacer, na ulicy tłum ludzi wychodził ze szkoły tańca: rodziny z dziećmi, młode dziewczyny, czyli kursanci i ich publiczność. – W naszym miasteczku jest tak: jedni tańczą, drudzy oglądają, oceniają, mają swój prywatny "Taniec z gwiazdami – wyjaśnia.

– Pomyślałam: „Gdy tańczyłam, byłam szczęśliwsza. Ale walc, salsa? To dobre dla kruchych kobiet, wymuskanych aktorek, dla mojej 70-letniej babci, która pod wpływem Tańca z gwiazdami zapisała się na walca i zaczęła nosić perły jak Beata Tyszkiewicz. Ja pracuję na dwa etaty, utrzymuję dom i noszę płaskie buty, bo mam daleko do autobusu. Nie dla mnie uwodzicielska rumba, potrzebuję czegoś, co pomoże mi się wyżyć.

"Zapisuje się na modern jazz, a potem na breakdance. Na zajęcia pieniądze dostaje od babci. „Brawo, wnusiu, tańcz!”, słyszy. Warszawska szkoła tańca Kabaty Dance Studio, w której uczy Katarzyna Drożyńska-Błażejczyk, powstała dwa lata temu w czasie największego boomu na taniec.

– Po tygodniu mieliśmy komplet – mówi. – Powody, dla których kobiety chcą tańczyć, się nie zmieniły. Najczęstszą motywacją jest chęć wyrwania się z domu, oderwania od pracy, zrobienia czegoś dla siebie. Do tego dochodzi moda, w wielu kręgach znajomość podstawowych kroków bywa równie ważna, jak wiedza na temat win.

Dla większości kobiet kurs tańca jest pretekstem, żeby poczuć się wyjątkowo. Na treningi mocniej się malują, wkładają sukienki turniejowe i buty taneczne. Co ciekawe, nie robią tego dla mężczyzn, bo w grupach są same kobiety. Jak to działa? Wyjaśniła mi to najstarsza, 75-letnia uczestniczka moich zajęć z sexy dance’u: „Kilka godzin zmysłowych ćwiczeń sprawia, że mam siłę. W życiu wychodzę z kąta".

- Milongi, salsoteki to dla większości atrybut życia towarzyskiego - wyjaśnia Beata Maia Gellert, instruktorka tanga argentyńskiego. - Zwłaszcza dla singli i dla par, które nie widzą siebie w zadymionych, głośnych klubach. Myślę, że właśnie dlatego masowo zaczęliśmy tańczyć, a nie śpiewać, mimo że w telewizji również to robiły gwiazdy. Taniec daje pretekst do bliskości z drugim człowiekiem.

Monika Richardson: - Taniec towarzyski to w pewnym sensie taniec godowy. Flirt, który się kończy, gdy cichnie muzyka. To ten rodzaj komunikacji pomiędzy kobietą a mężczyzną, który wyraża ich podstawową "raison d'etre": sensualność, wzajemne przyciąganie. To ten rodzaj zmysłowości, której wyrażenie jest sztuką samą w sobie, a ponieważ niczemu innemu nie służy, staje się coraz bardziej zapomniana. Posługiwanie się gestem, ruchem bioder tłumi wstyd. Programy takie jak "Taniec z gwiazdami" pomagają nam ten wstyd przełamać.

Salsoteka w warszawskim klubie. Na takich imprezach taniec to pretekst. Przychodzi tu wielu singli, którzy tańczą lepiej, gorzej lub chcą się tańca nauczyć. Jeśli ktoś zjawia się bez partnera, wysyła sygnał, że szuka miłości, romansu. - To bardziej finezyjna forma umawiania się niż portal randkowy lub spotkania przy barze, bo połączona z pasją i nie taka oczywista - wyjaśnia Magda, farmaceutka, która jest też bywalczynią milong.

Dzisiejszego wieczoru ma na sobie obcisłe błyszczące szorty i top z cekinami. Taki strój nikogo tu nie dziwi, sukienki wielu kobiet to dwa cienkie paski materiału. - Chodzi o zmysły - mówi Magda. - I formę kreacji.

- Jeśli podoba ci się w sklepie ciuch, ale myślisz: "tylko gdzie ja to włożę?", przyjdź na salsotekę. Tu możesz poczuć się jak kobieta i być bezpieczna. Tańcząc salsę, stajesz się częścią społeczności, znamy się, pilnujemy, natrętów nie wpuszczamy. Podobnie jest na milongach.

Wyjaśnia to koleżanka Magdy, dentystka: - Single przychodzą tam sami. Jeśli wybierzemy się z partnerem, już nikt inny nie poprosi nas do tańca. Ważny jest też kodeks. Jeśli zgadzamy się na kawę tego samego wieczoru, zgadzamy się na łóżko. No i musimy panować nad zazdrością. Rytuałem milong jest wymiana partnerów w trakcie tańca. Beata Maia Gellert, instruktorka, dodaje: – Rzadko prosimy się do tańca, raczej wyłapujemy się wzrokiem, to daje kobiecie możliwość wyboru: albo uśmiechnie się, albo uda, że nie widzi.

Na milongi przychodzą też pary i choć mamy zasadę, że w trakcie wieczoru wymieniamy się partnerami, nie zdarzają się sytuacje, żeby ktoś przyszedł z jedną partnerką, a wyszedł z drugą, obowiązuje nas kultura.

Zdarza się, że żona, gdy wyjeżdża, woli, żeby jej mąż poszedł na tango niż na piwo, bo wie, że na milondze nie wydarzy się nic, co zagroziłoby jej związkowi. Magda przyznaje, że tango bywa zdradliwe. – Na milondze poznałam Roberta. W tańcu był silny, pewny siebie. W życiu – nudny. Zamiast do kina chodziliśmy na milongi. I wtedy się pomyliłam. Myślałam, że kocham Roberta, tak naprawdę pokochałam tango. I nową siebie. Z Robertem wytrzymałam rok, podobał mi się tylko na parkiecie. Tango tańczę nadal.

Zmiana we mnie

– Często na kurs zapisują się kobiety, które w ogóle nie potrafią tańczyć. Dzięki popularności programów tanecznych Polki odważyły się przyjść do szkół, stanąć przed lustrem, zmierzyć ze swoimi kompleksami i powiedzieć instruktorce: „nie umiem się ruszać, czuję się jak kłoda”– mówi Katarzyna Drożyńska-Błażejczyk z Kabaty Dance Studio.

– Pierwsza lekcja jest najbardziej stresująca, fajniej zaczyna być od trzeciej, bo coś im już wychodzi, odblokowują się. Dziewczyny przełamują się szybciej, gdy są chwalone. Są też takie, które tańcem chcą ratować związki, zapisują się z partnerami na taniec towarzyski.

Kiedy zaczynają się ruszać, wyglądają, jakby problemy znikały, śmieją się, żartują, a potem przychodzą od czasu do czasu na taką małżeńską terapię, która daje im to, czego potrzebują: uwagę.

– Trenowałam codziennie – mówi Magda, farmaceutka. – Skąd ta determinacja? „Będziesz tańczyć, jeśli najpierw pokonasz siebie”, usłyszałam od instruktorki. „Dlaczego Walach wygrała, a Cegielska odpadła? Bo jedna tańczyła tylko nogami, druga duszą”.

Dostała zadanie domowe: ma kręcić biodrami ósemki. Pod prysznicem, gdy robi śniadanie, w samochodzie. To ją odblokuje, uwolni. A że tata był krytyczny, mama w depresji, narzeczony niewierny, nieważne. Tego już nie ma. Jest to, co będzie. Tak twierdzi instruktorka.

Magda kręci ósemki za ladą w aptece, gdy nie ma klientów. I chodzi na lekcje salsy, dwie godziny w niedzielę, od siódmej do dziewiątej. Po trzech miesiącach panuje nad podstawowymi krokami. Dostaje kolejne zadanie.

Co rano ma leżeć na podłodze i zasysać powietrze tak, jakby pępkiem chciała dotknąć kręgosłupa. Wydychać je z krzykiem. – To uwalnia umysł od myśli. Od kredytu, jaki wzięłam na aptekę, oraz braku faceta. Odzyskałam naturalną radość.

Edyta, która tańczy breakdance, na pierwszych zajęciach z tańca jazzowego zostaje w sali dłużej. Dołączyła do grupy trzech bardziej zaawansowanych od niej dziewczyn.

– Musiałam nadrobić. Rozciągałam ciało, ćwiczyłam poruszanie ramionami, biodrami równocześnie w różnym tempie – mówi. – Wcześniej słyszałam, że taniec odblokowuje emocje, dodaje pewności siebie. To prawda. Poczułam to wtedy, gdy mąż stracił pracę i nie kwapił się do znalezienia kolejnej. Utrzymywałam go pół roku. Potem przestało mi starczać na taniec. Powiedziałam: „Jednak będziesz musiał zarobić na siebie sam”. Mąż po dwóch tygodniach znalazł etat.

Ale dla Edyty modern jazz staje się przewidywalny. Z koleżankami z zajęć zaczynają ćwiczyć breakdance. Na początku z filmików z internetu, potem znajdują instruktora w Lublinie. Edyta z dużego pokoju na klatkę schodową wynosi regał, żeby trenować. Ćwiczy twistery – obroty na rękach, próbuje na barkach. Boi się bani – obrotów na głowie, więc od instruktora dostaje bawełnianą czapkę, na której czubku naszyta jest siatka ogrodowa ułatwiająca kręcenie. Przez internet zamawia ochraniacze na łokcie. Z dziewczynami z zajęć mówią na siebie b-girls, od b-boyów, chłopaków z Bronksu, którzy stworzyli breakdance.

Edyta na taniec namawia męża, ale on mówi, że to strata czasu, zapisuje się na kick boxing. Wieczorami w dużym pokoju ćwiczą oboje. Aż do wiosny. Miał być ostry wymach lewą nogą. W biodrze coś strzeliło. Edyta upadła na podłogę. Lekarz zalecił roczną przerwę.

– Dla mnie przez pierwsze tygodnie to był koniec świata – mówi. – Kręciłam się po domu bez celu, brakowało mi powietrza. Mąż mówił, że to dobry czas, żebyśmy spróbowali zajść w ciążę. Ale ja chcę poczekać jeszcze rok. Poćwiczyć i ruszyć do jakiegoś tanecznego show albo ogólnopolskich eliminacji. Zawsze marzyłam, żeby coś osiągnąć, mieszkać w dużym mieście. Ale życie nie zawsze układa się tak, jak chcemy. Jestem księgową. Do 16. Potem tancerką. Ten taniec przenosi mnie w inny świat. I niech tak zostanie. Grażyna, która tańczy hula, nie czuła związku ze swoim ciałem.

– Dla mnie nie istniało to, co jest poniżej szyi, powyżej kostek i przegubów rąk. Stopy, dłonie miałam zadbane, długie blond włosy ładnie uczesane, makijaż. Reszta się nie liczyła. Koło sypialni mamy własną łazienkę. Gdy szłam się kąpać, zamykałam ją na klucz, żeby mąż nie wszedł, uważałam, że to, co brzydkie, powinno być niewidoczne – mówi.

– Myślałam, że nie odważę się tańczyć, ale pewnego dnia przyszli sąsiedzi, po czterdziestce. Ona kwitnąca, on wpatrzony w żonę. Powiedzieli: Maria tańczy hula. Do tej pory było tak: śniadanie, potem obiad dwudaniowy. Zawieźć dzieci do szkoły, zapłacić rachunki, przejrzeć internetowe oferty nieruchomości, zaprowadzić dzieci na angielski.

Zaczęło się tak: codziennie dwie godziny tańca z prywatną instruktorką. Taniec brzucha, bollywoodzki, elementy hula. Dała radę tydzień. Mąż miał odbierać dzieci ze szkoły, ale nie zawsze zdążał, starsza córka miała pomagać w gotowaniu, ale często wykręcała się nauką, gosposia mogła przychodzić tylko raz w tygodniu, bo miała wszystkie dni zajęte. W agencji nieruchomości Grażyna była potrzebna.

Lekcje ograniczyła do dwóch dni w tygodniu. Ale ćwiczyła sama, gdy zostawała w pustym domu. Przy muzyce z "Monsunowego wesela" oraz lekcjach oglądanych na YouTube.

Tylko mama coraz częściej pytała przez telefon zaniepokojona: „Dlaczego ty tak ciągle sapiesz? – Bo sprzątam”, mówiła Grażyna. – Nie tłumaczyłam się, że tańczę, mama uważała, że w pewnym wieku pewnych rzeczy nie wypada. Wyśmiałaby mnie, gdybym powiedziała, że właśnie stoję w szerokiej spódnicy, biustonoszu i że tańczę hula – mówi.

Grażyna zauważa pierwsze zmiany: rano wstaje z łóżka bez bólu kręgosłupa, łatwiej dopina spodnie, cerę ma gładszą. Nie byłam dużo szczuplejsza, zgubiłam zaledwie trzy kilogramy. Zaczynałam być ze sobą pogodzona? To złe słowo, było coś więcej: w swoim ciele zaczęłam być wolna.

Botoks, odsysanie tłuszczu? Nie dla mnie. Ja wolę tańczyć. Z mężem kupiliśmy na DVD kurs mambo z "Dirty Dancing". Ćwiczymy, gdy dzieci idą spać.

– Z eksperymentów tanecznych na pewno bym zrezygnowała, gdyby nie zbliżająca się impreza firmowa – mówi Marzena, która tańczyła z „szamanami”. – Zapisałam się na flamenco, bo ten taniec był czymś więcej niż tylko zapamiętywaniem kroków. Pamiętam, kiedy wróciłam do domu, chciałam pochwalić się najbliższym, jak dobrze sobie radzę. Stanęłam w przedpokoju, wyciągnęłam dumnie szyję, z pasją klasnęłam i tupnęłam. Mąż podskoczył na fotelu, córka się rozpłakała. Mój występ jest dziś rodzinną anegdotą.

Na flamenco chodzę nadal. Jest mi lepiej, bo mam reset dla myśli. Moje poszukiwania doprowadziły mnie do wniosku, że wszystko co najważniejsze już mam, potrzebowałam tylko pasji.

Monika Richardson: – W trakcie Tańca z gwiazdami dostawałam dziennie kilkadziesiąt maili od kobiet. Co pisały? Że dopóki nie zobaczyły w programie mnie, matki, czterdziestolatki, myślały, że gdy ma się rodzinę, pewnych rzeczy już nie wypada. Na przykład włożyć kolorowych getrów, body i wygłupiać się na parkiecie. Wiele się odważyło i zaczęło tańczyć, inne nie znalazły takiej determinacji, ale pisały, że nie traktują swojej roli: matki, żony, pracownika, już tak śmiertelnie poważnie.

Co ja zyskałam dzięki tańcowi? Powrót do dziewczęcości, jestem bardziej spontaniczna, mniej chcę wszystko kontrolować. Cieszy się mój mąż, który wreszcie może poczuć się mężczyzną. Musi być odpowiedzialny, gdy żona szaleje. Czyli wszystko odzyskało swój porządek.

Chodźmy potańczyć

Szkoły tańca nadal przeżywają oblężenie. Miesięczny kurs kosztuje średnio od 50 do 200 złotych. Edyta, żeby kontynuować lekcje breakdance’u, wzięła nieduży kredyt. Ale nie boi się o spłatę, wie, że szef jej nie zwolni, bo jest jej fanem. Gdy koleżanka pyta, czy mogłaby wyjść z pracy kwadrans wcześniej, bo ma lekcje angielskiego, ten się nie zgadza. Ale kiedy Edyta prosi o to samo, słyszy: OK.

Szef wie, że ona tańczy, więc nie proponuje jej nadgodzin. I nawet pyta, czy może przyjść z żoną na jej próbę popatrzeć: „Wie pani, zimą szybko robi się ciemno i nie ma co robić w domu. A my bardzo lubimy oglądać taniec”. Często przychodzą.

Grażyna wyremontowała piwnicę w ich podwarszawskim domu. Zaprasza do siebie sąsiadki, tańczą w grupie. – Jedna tak schudła i wyładniała, że ma problem z mężem. Wynajął detektywa, bo był pewien, że ona ma romans – mówi Grażyna.

A Magda? Taniec pochłania połowę jej zarobków. Buty z Brazylii, szyfony, tafty, jedwabie, tiule obsypane brokatem i błyszczącymi koralikami. – Ale oszczędzam na rzeczach codziennych. Na co dzień nie muszę się bardzo starać. Gdy stoję za ladą w aptece w fartuchu i okularach, dla większości mężczyzn jestem przezroczysta. Choć był wyjątek, facet koło czterdziestki kiedyś powiedział: „Chciałbym panią gdzieś zaprosić. – Chodźmy potańczyć – odpowiedziałam. Zaśmiał się. – Pląsy to nie dla mnie”.

Nie umówiliśmy się w ogóle. Ja potrzebuję partnera nie tylko w życiu, ale też w tangu – mówi. – Jestem sama, ale chyba po raz pierwszy mi to nie przeszkadza, bo gdy wychodzę na parkiet, czuję się kobietą. Figlarne ruchy, spojrzenia – to wszystko zastępuje mi bliskość mężczyzny. Taniec daje tyle co romans i nie wymaga od nas trudnych rozmów. Czekam na coś więcej, na miłość, ale na razie cieszę się życiem.

Natalia Kuc

TS 01/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy