Reklama

Tam, gdzie rośnie czartopłoch

Powstrzymajcie na chwilę racjonalne myślenie. Posłuchajcie opowieści o zielarkach, wiedźmach i uzdrawiającym dymie. O krainie, w której można wyśpiewać swoje smutki, a przyszłość zobaczyć w woskowej rzeźbie. Posłuchajcie opowieści o Roztoczu. Snują ją Katarzyna Machałek i Łukasz Machowski, twórcy filmu: „Dzień i Noc” – fabularyzowanego dokumentu, portretującego mieszkańców i folklor tego regionu.

Aleksandra Suława: Co pamiętasz z dzieciństwa?

Katarzyna Machałek: - Migawki: Zabawy w zbijaka pod blokiem, spacery po sosnowym lesie, dziadka, który robił sita. Lubiłam patrzeć jak pracuje, chociaż wtedy jeszcze nie wiedziałam, że jego zawód to biłgorajska duma. Sitarze z mojego miasta każdej zimy wyruszali ze swymi produktami w drogę na wschód, czasem docierając aż do Chin. Ich żony zaś na długie miesiące zostawały same. Musiały zajmować się rodziną i gospodarstwem.

Łukasz Machowski: - I gotować kaszę gryczaną. W Biłgoraju wszystko jest z kaszy gryczanej.

Reklama

K.M.:  - Łukasz się naśmiewa, ale kasza to rzeczywiście roztoczański specjał. Mamy na przykład pieróg biłgorajski: wegetariański pasztet, zrobiony z kaszy, ziemniaków, jajek, śmietany i przypraw. Wiem, że brzmi nieapetyczne, ale jest pyszny. A gdy doda się do niego masło czosnkowe, to już bajka.

Wszystko w tym regionie brzmi jak bajka.

Ł.M: -  Jeśli ktoś nie wierzy opowieściom Kasi, może sprawdzić, co o Biłgoraju pisał Isaac Bashevis Singer. Noblista należał do dość licznej na Roztoczu mniejszości żydowskiej, a wspomnienia z tego regionu opisał w "Urzędzie mojego ojca". Jest tam na przykład taki fragment: "Usiadłem na łóżku i wydawało mi się, że nie ma i nie może być większego luksusu. Ptaszki śpiewały, cykały świerszcze. Powietrze przepełniały niezliczone głosy i dźwięki. W pobliżu przechadzały się kury i koguty. Kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem biłgorajską bóżnicę i pola, które rozciągały się wokół aż po skraj lasu. Miały różne kształty i barwy: kwadraty, romby, trójkąty, zielone, ciemne, żółte. Byłem w raju i miałem tylko jedno pragnienie: żeby nigdy mnie stąd nie wygnano..."

Czyli nawet nie bajka, a raj.

K.M: O, przepraszam. Jak na raj to na Roztoczu działo się, a właściwie wciąż dzieje, bardzo dużo przerażających rzeczy.

Jakich?

K.M: Oprócz obrazów zabaw pod blokiem i wyplatającego sita dziadka, w mojej głowie są też wspomnienia o historiach groźnych i magicznych. Temat zaklęć czy uroków zawsze był częścią roztoczańskiej codzienności. Pamiętam historię o różańcu - znaleziony na ulicy i przyniesiony do domu był powodem wielu nieszczęść. Pech ustał, po odniesieniu go do kościoła. Takie opowieści to nie tylko relikt dawnych czasów. One funkcjonują obecnie, nawet wśród ludzi w moim wielu.

Ok, przeszły ciarki.

K.M.: - Właśnie. Chociaż jeszcze gorsze były historie o zakopywaniu martwych zwierząt.

Trochę jak ze Stephena Kinga.

K.M: W tych opowieściach nie chodziło jednak o cmentarz dla zwierzaków, ale o ludzi, którzy wykopywali w swoich ogrodach dość dramatyczne przedmioty: głowę świni, kości kur, skorupy jajek... Takie odkrycie zwykle zbiegało się w czasie z problemami rodzinnymi: w domu, obok którego zakopano szczątki, pojawiały się problemy małżeńskie, choroby, koszmarne sny. Według roztoczańskich wierzeń, nie był to żaden zbieg okoliczności, tylko działanie wiedźmy, która zakopując szczątki, rzuciła na mieszkańców klątwę. Zresztą i dziś, kiedy na Roztoczu ktoś narzeka, że nic mu się w życiu nie udaje, może usłyszeć pytanie: a nikt ci niczego nie zakopał?

A jeśli zakopał, to co? Taki nieszczęśnik musi męczyć się z klątwą do końca życia?

K.M.: Siebie nie nazwę ekspertką, ale od jednej z bohaterek naszego dokumentu wiem, że pomocy można szukać u kobiety, która wylewa wosk. Jeśli ona nie pomoże - u księdza, a jeśli i ksiądz nie da rady, to u rabina. Cała ta praktyka nieco ociera się o egzorcyzmy. Do kobiet wylewających wosk, zwanych szamankami albo zielarkami, można zgłosić się również w innych sytuacjach. Moja znajoma miała taką historię: jej synek cały czas płakał. Był zbyt mały, żeby powiedzieć, co mu dolega, lekarze nie zauważali żadnych niepokojących objawów, chłopca prawidłowo karmiono, ubierano, opiekowano się nim. A jednak coś mu nie pasowało. Koleżanka wzięła wiec koszulkę syna i poszła po radę do znachorki. Kobieta wylała wosk nad ubrankiem, obejrzała i powiedziała, że maluch boi się stojącego w pokoju kwiatka. Tak, wiem jak to brzmi, ale przeniesienie rośliny w inne miejsce poskutkowało.

Ja też nie chcę, żeby to źle zabrzmiało, ale wierzycie w to? Młodzi, wykształceni, podróżujący po świecie...

Ł.M: Ja na początku patrzyłem na to z dużym dystansem. Kiedy wybieraliśmy się z Kasią na rytuał wylewania wosku, szykowałem się na pięć minut zabawy. Tymczasem obrzęd trwał pół godziny i miał niesamowita energię. Trudno mi teraz pomyśleć o nim w kategorii zabobonu, czy mało poważnego reliktu obyczajowego.

Ja też mogłabym wziąć udział w takim rytuale, czy to obrzęd zarezerwowany tylko dla ludzi z Roztocza?

K.M: -  Mogłabyś, ale najpierw musiałabyś taką kobietę znaleźć. Kobiety wylewające wosk nie ogłaszają się w internecie, trzeba więc rozpytywać o nie po całym Biłgoraju lub innej roztoczańskiej miejscowości. Zwykle okazuje się, że taka kobieta mieszka na skraju wsi, a do jej domu wiedzie droga, wzdłuż której stoją ustawione rządkiem samochody o rejestracjach z całej Polski. Chętnych naprawdę nie brakuje.

Załóżmy że znalazłam dom, stoję już na podwórku. Co mnie dalej czeka?

 K.M.: - Z podwórza, nad którym unosi się piękny zapach pszczelego wosku, wchodzisz do izby. Wszystko jest tam oblepione parafiną: meble, ściany, podłoga, a zwłaszcza kuchenka, z której zwisają woskowe stalaktyty. Wosk jest też w garnkach, bulgocze, tak gorący, że jego krople tryskają dookoła. Siadasz na krześle pośrodku kuchni, a kobieta staje obok i wykonuje nad twoją głową szereg znaków. Wypowiada też cicho pod nosem modlitwy i zaklęcia. Co to za słowa? Dokładnie nie wiadomo, ale gdybyś spytała, powie, że to prośby w twojej intencji. Potem otula cię szczelnie kocami, na twojej głowie stawia garnek z lodowatą wodą, a do wody wlewa wrzący wosk. Zabieg powtarza się trzy razy i za każdym razem powstaje rzeźba, którą potem z garnka z wodą wykrawa się nożem. Skorupa może być gładka, ale może też mieć specyficzną, nieregularną formę. To właśnie tam uwidaczniają się problemy. Każde wybrzuszenie to inna część ciała: tarczyca, jajniki, psychika...

Ł.M.: Wykonanie takiego rytuału kosztuje te kobiety sporo energii. Mówią, że po wszystkim są wycieńczone, jakby wzięły na siebie troski osoby, która przyszła do nich po pomoc.

Na kobiety takie jak one mówi się "wiedźma"?

K.M.: - Nie, to znachorki, szamanki, ludowe lekarki. Na Roztoczu mianem "wiedźmy" określa się kogoś innego: osobę żyjącą poza społeczeństwem, nieco dziwną, zdaniem niektórych opętaną. Każda wioska ma swoją lokalną wiedźmę i każdy wie, że lepiej trzymać się od niej z daleka.

Dlaczego?

Ł.M.: Bo właśnie taka wiedźma może zakopać ci coś w ogrodzie. W historiach, opowiadanych nam przez kobiety z Roztocza, wiedźmy opisywane są jako kobiety samolubne, skoncentrowane na sobie i swojej rodzinie. Mimo tej społecznej izolacji odnoszą jednak sukcesy - kiedyś miały spore połacie ziemi, dziś świetnie prosperujące biznesy, nie rzadko robione kosztem innych. Ludzie się ich boją. Słyszeliśmy historie o matce - wiedźmie i jej córce, które w kościele miały zwyczaj siedzieć w pierwszej ławce. Miejsca zawsze były wolne - nikt nigdy nie odważył się ich zająć.

A przekładając te historie na język psychologii i socjologii - kim może być wiedźma?

K.M.: Kiedyś zastanawiałam się, czy nie są to osoby z zaburzeniami psychicznymi - socjopatki, psychopatki, kobiety z osobowością narcystyczną albo obarczone traumą. Potem myślałam, że może to taka ludowa wersja wampira energetycznego. Wydaje mi się jednak, że to nie jest takie czarno-białe.

Wracając jeszcze na moment do dobrej magii. Znachorki odprawiają jeszcze jakieś rytuały?

K.M.: Okadzają dymem z roztoczańskich ziół i kwiatów np. czartopłochem. Kadzą na zdrowie, na szczęście, na udane małżeństwo.

Można się jakoś odwdzięczyć za te zabiegi?

Ł.M.: - Jak za każdą usługę, tak i za pomoc zielarki można zapłacić. Wylewanie wosku kosztuje 40 złotych. Nie są to wielkie pieniądze, ale też daje się wyczuć, że te panie nie są zorientowane na biznes. Mają dar więc z niego korzystają, ale przy okazji zarabiają trochę na życie.

W opisie waszego filmu znajduje się fraza "Siła kobiet". Ładnie brzmi, tylko co to właściwie znaczy?

K.M.: Pamiętasz, jak na początku mówiłam o tym, że mężczyźni szli z sitami na wschód, a kobiety zostawały same na długie, zimowe miesiące? To właśnie w takich momentach rodziła się, płynąca z solidarności i wspólnoty doświadczeń siła. Kobiety, które pokazujemy w filmie, członkinie zespołu ludowego z Roztocza, przyjaźnią się ze sobą od 50 lat. Pół wieku, podczas którego doświadczały rozmaitych, często dramatycznych wydarzeń. Od tych wielkich, odnotowywanych w podręcznikach historii, po małe, osobiste, z których najczęstszym było nieudane małżeństwo. Mężczyźni żenili się zdecydowanie za wcześnie, niedojrzali, uciekali w alkohol, przemoc, hazard, a kobiety trwały. Wiedziały jednak, że nieważne co by się działo, zawsze mogą na siebie liczyć. Jedną z bohaterek naszego filmu jest starsza pani. Mieszka sama, w stuletnim, niebieskim domu. W swojej samotności,  tęskni do przyjaciółki - najbliższej osoby na świecie. To ku niej kieruje mamrotane pod nosem pieśni.

Jaką role w tej kobiecej solidarności pełni śpiew?

K.M.: - Ogromną. Ten wokal ma nawet swoją nazwę: biały śpiew biłgorajski. To melodyjny głos, który jest prawie krzykiem. Starsze kobiety mają całe, uszeregowane według tematów śpiewniki: miłosne, partyzanckie, religijne, jednak najbardziej urzekające są te opowiadające o doli i niedoli kobiet. Mieszkanki Roztocza przez stulecia spotykały się razem i jakby egzorcyzmowały swoje smutki poprzez śpiew. Z każdą zwrotką wyrzucały z siebie złość, żal, rozczarowanie.

Ł.M.: - To nie są słoneczne, ludowe piosenki. Raczej opowieści o ciężkiej pracy, często na więcej niż jednym etacie: w polu, w domu, przy starzejących się rodzicach. Jest na przykład piękna pieśń: "Dolo moja dolo", zaczyna się tak: "Dolo moja dolo, gdzieś mi się podziała / Nim ja cię przepiła, nim cię przehulała / Nim ja cię przepiła, nim cię przehulała / Nim ja cię przepiła na tym gorzkim piwie / Nim cię przehulała na tej pańskiej niwie".

K.M.:  - Ale, żebyśmy nie stwarzali wrażenia, że roztoczański śpiew to wyłącznie smutki, zacytuję przecudną piosenkę: "Nóżka w nóżkę". Biegnie tak: "Szła dziewczyna wąską dróżką / I dzwoneczki zbierała ha ha / Przyszedł do niej jej kochanek / A ona na niego czekała / I nóżka w nóżkę chodziła / Rączka rączkę pieściła ha ha / Oczka w oczka patrzały / A usta usta całowały". Przecież to jest czysty erotyk! Tam aż kipi od młodzieńczych, seksualnych emocji.

Na ile ten biłgorajski folklor - gdyby porównać go do dziedzictwa np. górali podhalańskich czy mieszkańców Podlasia jest zbadany i opisany?

Ł.M: -  To raczej pytanie do etnografów. Ja z perspektywy filmowca mogę powiedzieć, że ten region nie ma jeszcze dostatecznej reprezentacji w kinie. To, co można zobaczyć, to proste dokumenty telewizyjne: wywiady, przebitki, głos w tle. My chcieliśmy od tego odejść i zrobić artystyczny film w duchu europejskiego kina. Jeśli na międzynarodowych festiwalach zachwycamy się obrazami, ukazującymi folklor Filipin, Tajlandii, czy Bliskiego Wschodu, dlaczego mamy nie dać się oczarować niebieskim chatom, bezkresnym lasom i kobietom, które zawodzą, snując opowieści o swojej doli i niedoli?

Teraz plany są ambitne, jednak wy też zaczynaliście od pomysłu na krótkometrażowy film.

K.M.: -  Na początku miał to być dokument dziesięciominutowy, potem maksymalnie półgodzinny. Kiedy jednak zaczęliśmy rozmawiać z kobietami z Roztocza, odkryliśmy, że ich pamięć skrywa historie, które zasługują na coś więcej niż zwykły, telewizyjny reportaż. Wtedy stwierdziliśmy, że nasz projekt musi być trochę większy.

Co na to mieszkańcy Roztocza? Z jednej strony świetnie: ocalacie od zapomnienia folklor, promujecie region. Z drugiej jednak może być tak, że dziś premiera, a jutro tłum turystów...

Ł.M.: Na razie wydają się być zachwyceni. Po tym, jak zdecydowaliśmy się na produkcję większego filmu, musieliśmy znaleźć dodatkowe środki. Poszukiwania zaczęliśmy od lokalnych firm. Pukaliśmy i mówiliśmy: wiedzą państwo co? Bo my mamy taki pomysł: chcielibyśmy zrobić film o Roztoczu. I, ku naszemu zaskoczeniu, osiem na dziesięć takich spotkań kończyło się wsparciem

Już wcześniej uznaliśmy, że Roztocze to mały raj. To teraz dodam: raj dla fundraisingu.

Ł.M.: - Raczej miejsce, w którym uchowała się jeszcze bezinteresowność. Tam do wójta czy sołtysa idzie się jak do dziadka albo taty i mówi np.: proszę pana, potrzebujemy stodoły do sceny pożaru. A taki wójt o ósmej rano częstuje ciepłym barszczem i wśród siorbania rozprawia o tym, jak zbudować taką stodołę i z czego zrobić poszycie, żeby się fajnie paliło.

K.M:  - Albo skąd wziąć pierze.

Pierze na wsi to chyba nie jest deficytowy produkt?

K.M.: To, jak się okazuje, wcale nie jest taka prosta sprawa. My byliśmy przekonani, że ładny, biały puszek, idealny do sceny darcia pierza, znajdzie się po prostu w poduszce. W wieczór przed zdjęciami rozpruliśmy jednak takiego jaśka, a tam w środku wstrętne, żółte, pomięte pióra, absolutnie nienadające się do filmu. Zadzwoniłam więc po ratunek do pani Janiny z Aleksandrowa, z którą w czasie zdjęć zdążyliśmy się już trochę zaprzyjaźnić. A ona - w lutym! - wskoczyła na rower i objechała całą wieś, notabene jedną z najdłuższych w Polsce. Z koleżankami wyskubała wszystkie, biedne aleksandrowskie gęsi. Następnego dnia mogliśmy się w tym pierzu tarzać.

"Oddać ostatnią koszulę" to wyświechtane powiedzonko, ale tu pasuje.

Ł.M.: I to dosłownie. Większość kostiumów została znaleziona w vintage shopach albo pożyczona przez panie z zespołu, ale jedna koszula jest szczególna. Na biłgorajskim targu Kasia wypatrzyła babuszkę. Pani do zaoferowania miała jedną główkę czosnku, ale za to ubrana była w bluzkę z przepięknym, żółtym haftem.

K.M.: Uklękłam przy niej i zaczęłam mówić, że ma taką ładną koszulę, a my kręcimy film i potrzebujemy strojów, może więc zgodziłaby się ją odsprzedać. Niech tylko da nam swój adres, a my jutro przyjedziemy i odbierzemy bluzkę. Pani na to, że nie przyjedziecie, to jest daleko... i zaczyna się na środku tego targu rozbierać. Ja w panikę, a ona dalej swoje: że nie chce żadnych gości, że nie ma czasu, że kłopot... Dobrze, że pod tą koszulą miała jakiś top, a i pogoda sprzyjała takim rozbierankom. Mamy na koncie wiele filmów, kręconych w różnych miejscach i z różnymi ludźmi, ale coś tak żywego i autentycznego jeszcze nam się nie przytrafiło.

Roztocze długo jeszcze może trwać w takim kształcie? Dla wiedźm, czarownic i białego śpiewu znajdzie się miejsce we współczesnym świecie?

Ł.M: - Jadąc przez Roztocze czułem się czasem jak w jakimś New Jersey: koło gigantycznego centrum handlowego stoi zabytkowa cerkiew, a przydrożna kapliczka sąsiaduje z klockiem o plastikowych oknach.

K.M: To zanikanie tradycji rozdziera serce. Pewną nadzieję dają regionaliści: pan Tadeusz Kuźmiński, który próbował zbudować miasteczko sitarzy, albo Henryk Kaproń, lokalny biznesmen, twórca Archipelagu Roztocze - interaktywnej ekspozycji, prezentującej kulturę regionu. Szkoda tylko, że takich osób nie ma więcej. Byłoby dobrze, gdyby Roztoczanie zrozumieli, że inwestycja w folklor może opłacić się bardziej niż budowa kolejnego supermarketu. Mają na wyciągnięcie ręki skarb, wystarczy zrobić z niego użytek. 


*  * *
Prace nad filmem "Dzień i noc" dobiegają końca. Jeszcze w tym roku zobaczą go osoby wspierające produkcję, w przyszłym zaś, ma zostać zaprezentowany szerszej publiczności w ramach festiwalowych pokazów. Twórcy wciąż jednak poszukują środków, które pomogą im dokończyć postprodukcję. Na ten cel, zorganizowano internetową zbiórkę pieniędzy na portalu Zrzutka. Osoby, które chcą wspomóc projekt mogą też kontaktować się bezpośrednio z twórcami obrazu: info@siameseproduction.com albo poprzez fanpage filmu. 

"Dzień i noc",  reż. Katarzyna Machałek, Łukasz Machowski, muzyka: Nascuy Linares, wyst. Sandra Korzeniak, Katarzyna Janiszewska, Aleksandra Przesław, Justyna Janowska, Mateusz Malecki i inni.


 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy