Reklama

Taka piękna katastrofa, czyli prawdziwe życie nauczycieli

Kiedy będziesz się chwalić, że twoje dziecko dostało się do dobrego liceum, pomyśl, że będą je uczyć nauczyciele, których nie stać na własne mieszkanie ani na wakacje, ani na bilet do teatru. Ani nawet na to, żeby protestować.

 Pasjonatka, żyje pracą. Pod koniec ostatniego roku szkolnego po raz pierwszy w życiu przyszło jej do głowy, żeby odejść z zawodu. Choć to dla szkoły najpierw rzuciła pracę w mediach, a potem studia doktoranckie.

Jarosław Szulski, geograf, już się nie zastanawia. Właśnie po 14 latach odszedł z zawodu.

Ewa Zakrzewska, polonistka, pracuje w szkole ponad 25 lat.

 - Czasem się czuję jak przegrany człowiek - mówi.

Życia bez szkoły sobie nie wyobraża. Chciałaby tylko, żeby było trochę łatwiejsze. Wielu nauczycieli boi się wypowiadać pod nazwiskiem. Jak Krzysztof, który uczy w jednym z tych liceów, do których (jeśli mieszkacie w Warszawie) chcielibyście posłać swoje dzieci. Krzysztof ma wam coś do powiedzenia:

Reklama

- Drodzy rodzice, kiedy będziecie się chwalić znajomym, że wasze dziecko zaczyna właśnie rok szkolny w liceum, które praktycznie nigdy nie wychodzi  z pierwszej dziesiątki, chcę, żebyście pamiętali, że uczą je tam nauczyciele, których często nie stać na własne mieszkanie, nie stać nawet na wynajem mieszkania większego niż klitka z ciemną kuchnią. Których nie stać na samochody, jakie kupujecie swoim dzieciom w nagrodę za to, że tak pięknie zdały egzamin na prawo jazdy. Ani na zimowisko we włoskich Alpach. Ani na żadne zimowisko. Ani na wakacje. Ani na bilet do teatru. Ani nawet na to, żeby protestować. A zresztą kto miałby czas na protesty?

Kiedy pod koniec sierpnia Krzysztof zobaczył swój plan zajęć, zrozumiał, że czasu nie będzie miał na nic. Nawet na to, żeby dorobić na korkach. A bez korków przeciętny nauczyciel nie ma z czego żyć.

Nie mam weekendów, nie mam wieczorów

Anna zaczynała w zespole szkół w Wielkopolsce. Dziewięć klas, po trzydzieści parę osób każda, w tym szkoła zawodowa. Plus wychowawstwo w technikum informatycznym. Klasa stuprocentowo męska. W sumie 24 godziny tygodniowo (etat to 18 godzin), a do tego setki prac domowych do sprawdzania.

Pensja: 1700 złotych. Anna dostała w szkolnictwie publicznym szkołę życia: uczyła gimnazjalistów, którym zdarzało się na nią szczekać w trakcie lekcji (- Odwracasz się do tablicy, a klasa szczeka - opowiada Anna i rozkłada ręce). I licealistów, którzy potrafili palić papierosy pod ławkami. Zdarzyło jej się rozpłakać, nie przespać nocy, zasypiać nad pracami - o takich realiach pracy nauczyciela nikt na studiach nie wspominał. Jej pierwsi uczniowie do dziś utrzymują z nią kontakt.

- To świetni ludzie - podkreśla. Z publicznego szkolnictwa szybko jednak odeszła.

- Dostałam propozycję ze szkoły społecznej - mówi. To wymarzone miejsce pracy dla wielu nauczycieli: lepsze warunki, nieustannie kształcąca się kadra, indywidualne podejście do ucznia. Ale nawet tam czuć skutki reformy.

- Nie mamy miejsca na przyjęcie tylu klas, ilu wymaga od nas zarząd. Brakuje nauczycieli, odpowiedniej opieki dla dzieci z orzeczeniami - wzdycha. - Pracuję zawsze na dwa etaty, bo chcę mieć na opłaty i trochę życia, do tego korepetycje, ale jest to ponad siły, a w przypadku choroby trudno o zastępstwo. Nigdy wcześniej nie płakałam tyle, co przez ostatni rok - wyznaje Anna. - Ludziom puszczają nerwy nawet na radach pedagogicznych. Jeśli u mnie jest źle, to w szkołach publicznych jest koszmar.

Anna niedawno wróciła ze szkolenia dla nauczycieli. Przytacza historie swoich kolegów z publicznych szkół. Matematyk z renomowanego warszawskiego liceum, które od wielu lat jest synonimem dobrej szkoły z tradycjami, zarabia 2600 złotych. Wynajmuje kawalerkę. W innym warszawskim liceum, też z tych renomowanych, jeden z nauczycieli założył biuro podróży. Tylko po to, żeby móc dalej uczyć. Nauczyciele żartują między sobą, że na bycie nauczycielem trzeba zapracować w innej pracy.

- Ja nie mam dzieci, mogę pracować do wieczora - mówi Anna. - Dorabiać na korkach, robić korektę. Nie wyobrażam sobie, jak miałabym założyć rodzinę.

- A chciałabyś?

- Bardzo. Ale nie widzę tego. Między którą a którą lekcją miałabym urodzić? I wychować? Ja kończę korki o 21, a wstaję codziennie o szóstej - muszę, jeśli chcę opłacić wynajmowane mieszkanie. Z moim chłopakiem widzę się w weekend albo wieczorem przed spaniem. A ilu nauczycieli mieszka ze współlokatorami? Kiedyś, na samym początku pracy, doświadczona nauczycielka powiedziała mi, że jak chcę być w tym zawodzie, to muszę sobie znaleźć bogatego męża. Obraziłam się. Jak ona może tak mówić, to upokarzające. Teraz rozumiem, co miała na myśli. Znajomi nauczyciele marzą na przykład o tym, żeby mieć psa, ale nie znajdą czasu, by się nim zajmować.

Wiosenny strajk podzielił środowisko. Nauczyciele, którzy wzięli w nim udział, potracili wypłaty, a pod koniec roku dostali mniejsze wyrównania od tych, którzy strajku nie poparli. W niektórych szkołach strajkujących nauczycieli wysyłano do salek w piwnicach, z dala od pokoju nauczycielskiego, w jednej szkole zabrali im nawet dywan, by go nie deptali. To proste sposoby na przekonanie, że nie warto strajkować.

Protest miał zostać wznowiony na początku roku szkolnego, ale władze ZNP postanowiły go opóźnić, przynajmniej o kilka tygodni. Najpierw przeprowadzono sondaż wśród nauczycieli. Oficjalnie po to, żeby ewentualny strajk miał jak największe poparcie środowiska. Nieoficjalnie - żeby kupić trochę czasu.

- Wiosenny strajk skończył się upokorzeniem nauczycieli - słyszę w jednym z warszawskich liceów. - Nikt nie chce powtarzać tamtego scenariusza.

Tymczasem Annie kończy się cierpliwość.


- Robi się z nas darmozjadów, bo mamy wolne wakacje - denerwuje się Anna. - Ja nie mam weekendów, nie mam wieczorów. Nawet mój chłopak ma tego dosyć. On pracuje od 11 do 17, a zarabia trzy razy tyle, co ja.

- To co cię jeszcze trzyma?

- Idea. Serio. Jakiś czas temu miałam ucznia z autyzmem. Uparłam się, że go nauczę do matury. Co tydzień, gdy siadaliśmy do pracy, pytał mnie o słowo "onuce", bo je kiedyś zapamiętał. Zaczynasz zajęcia, a on znów o tych onucach. Tydzień w tydzień. Jednego dnia potrafiłam dla uspokojenia wypalić dwie paczki papierosów. I wiesz co? Dobrze zdał tę maturę, dostał się na studia i jeszcze ma dziewczynę! Studiuje realizację dźwięku i wszyscy się tam nim zachwycają. Nie wiedzą, że ma autyzm, myślą, że to ekscentryk. A ja pamiętam czasy, gdy przychodził na lekcje, siedział z otwartą buzią i patrzył w sufit. Jak tylko o nim pomyślę, to od razu wiem, że trudności trzeba wytrzymać, bo warto. Nie jest łatwo, ale mogę coś dla kogoś zrobić. Moi absolwenci są już na studiach, a i tak chcą się czasem umówić z babą od polskiego na piwo, żeby pogadać o swoich kłopotach. Nigdy nie odmówię pomocy. Ciężko by to było zamienić na robotę w korpo - tu mogę pomóc, pracować z człowiekiem, robię coś pożytecznego.

- A gdybyś miała pracować w publicznej szkole?

- Poszłabym do KĄT-a (Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapii - red.), bo tam jest świetna dyrekcja. Oni naprawdę chcą pomóc dzieciom, ale do innej publicznej szkoły w życiu bym nie poszła, bo wiem, jak tam się traktuje nauczycieli.

- Długo ten chaos potrwa?

- To się nie skończy. Nawet jak wyż minie i będzie mniej uczniów, to politycy wymyślą nową reformę. W szkolnictwie nie będzie lepiej, to nasza piękna codzienna walka z wiatrakami.

Każdy się zna na uczeniu

 Ewa Zakrzewska, polonistka z ogólniaka na warszawskiej Woli, idzie teraz na rok urlopu zdrowotnego. Odkładała to tak długo, aż w końcu lekarka zrobiła jej awanturę.

- Zawsze był problem - uśmiecha się. - Bo trzeba by zostawić klasę, bo matura, bo coś. O tym, żeby zostać nauczycielką, marzyła od dziecka. Po matce, bo ona też chciała, ale nie miała jak.

- Pochodziła ze wsi pod Łodzią - opowiada Ewa. - Dziadek powiedział, że trzeba się zająć krowami, kaczkami i świniami i było po rozmowie. Któregoś dnia matka Ewy spakowała się w małą tekturową walizkę ("Mam ją do dziś", uśmiecha się Ewa) i pojechała do Łodzi. Pracowała jako tkaczka, kucharka, była motorniczą i woźną w szkole. Dzieciom powtarzała, że gdyby mogła wybierać, toby uczyła. Ewa od dziecka bawiła się z siostrą w szkołę.

- Ciągle jej chciałam stawiać dwóje - wspomina. Potem to się zmieniło, gdyż nauczyciel marzy o tym, żeby tych dwój stawiać jak najmniej. Kiedy skończyła studia, jej syn miał już półtora roku. Krążyli po Polsce, bo mąż Ewy jest wojskowym. Wylądowali na zachodniej granicy. Ewa dostała pracę w lokalnej podstawówce.

- To była dla mnie szkoła życia - opowiada. - Wspaniała dyrektorka, bardzo sprawiedliwa. Dużo jej zawdzięczam. W następnej szkole, w której pracowałam, było na odwrót: dyrektorka potwór.

"Jak się dowiem, gdzie pani pracuje, to panią zgnoję", powiedziała jej na odchodnym.

- Któregoś dnia, mieszkaliśmy już wtedy w Warszawie, zadzwonił do mnie dyrektor z XXIV LO z propozycją pracy - wspomina Ewa. - Podziękowałam mu, bo już miałam miejsce w technikum. Powiedział: "Niech się pani jeszcze zastanowi. Miałaby pani tramwaj prosto do pracy. Jedynkę". Mówię mężowi: "Może warto oddzwonić? Facet nawet wie, jak bym jeździła do pracy". Szkoła wyglądała wtedy okropnie.

- A ja tam weszłam i poczułam, że znalazłam swoje miejsce na ziemi - mówi Ewa. W wolskim ogólniaku pracuje od 1998 roku.

Po urlopie zdrowotnym Ewie zostanie pięć lat pracy. Nie jest pewna, czy nadaje się na emerytkę.

- Co ja bym miała ze sobą zrobić? - pyta. - Przez ten rok przeczytam książki, na które nie miałam czasu. Ale potem? Człowiek się przyzwyczaja do tego szkolnego rytmu. Trudno sobie bez niego wyobrazić życie.
Ewa nie wyobraża sobie pójścia do innej pracy.

- Brzmi trochę jak absurd, prawda? - uśmiecha się zza okularów. - Zarabia się mało, nikt się z człowiekiem nie liczy, władza co chwilę ma nowe, absurdalne zwykle pomysły. Do tego wszyscy nas nieustannie oceniają. Nie ma chyba bardziej ocenianego zawodu. Kiedy idę do lekarza, to mu nie sugeruję, jak ma mnie leczyć. A nauczycielom ciągle się mówi, jak powinni pracować. Każdy się zna na uczeniu. A gdy nauczyciele narzekają, że za mało zarabiają albo że reforma zła, to zawsze im się wyciągnie powołanie.

Nauczyciele słuchają i płaczą

Jarosław Szulski zaczynał w słynnym warszawskim Liceum Batorego, potem przeniósł się do Gimnazjum im. T. Reytana. Gimnazja się skończyły, wróciła ośmioletnia podstawówka i czteroletnie liceum, ale Szulski już nie będzie uczył.

- Odszedłem z zawodu - mówi smutno. - Przynajmniej na razie. Spotykamy się w kawiarni przy placu Trzech Krzyży. Szulski kładzie na kawiarnianym stoliku telefon, a w nim zdjęcia listów od uczniów. "Drogi panie Jarku! Te trzy lata były latami cudnymi też dzięki panu, a nawet głównie. Jestem wdzięczny, że mógł mi pan poświęcić tyle czasu na przerwach i poza przerwami". "Nasze rozmowy były dla mnie bardzo wartościowe i bardzo mi na nich zależało". "Mam nadzieję, że jeszcze pogadamy". "Trzy lata temu zaprosił pan nas do wspólnej podróży. Była to najwspanialsza podróż w moim życiu". Ktoś dziękuje za inspirację, ktoś inny nazywa Szulskiego przyjacielem.

- Tyle pięknych słów padło na zakończeniu roku - wzrusza się. - Jakim pięknym językiem ci ludzie się porozumiewają. Na zakończeniu gimnazjum nawet dyrektorce, na co dzień ostrej germanistce, lały się łzy. Te fantastyczne dzieciaki przywracają nadzieję, że jednak młode pokolenie przyjdzie i coś zmieni. Jest taki deficyt prostych rzeczy: mówienia o zaufaniu, czułości, wsparciu. Ci młodzi ludzie o tym mówią. Nauczyciele tego słuchają i płaczą.

- Myślałeś o tym, jak to będzie poza szkołą?

- Pierwszego roku pewnie nie odczuję. Co chwilę mam spotkania z dawnymi uczniami. Szkoła przyszła do mnie.

- Wrócisz kiedyś?

- Nie wiem. Na razie na pewno nie.

Szulski nie odchodzi tak całkiem. Wciąż będzie uczył, tylko poza szkolnym systemem. Od 10 lat wspólnie z Jackiem Santorskim prowadzi zajęcia dla dorosłych. Teraz chce ruszyć z ofertą dla młodzieży.

- Młodzi ludzie nie radzą sobie z emocjami, czują się samotni, nie wiedzą, jak nawiązywać relacje, jak utrzymywać więzi - tłumaczy. - Nie potrafią radzić sobie z krytyką, nikt nie uczy ich, jak rozmawiać, jak się spierać. Jak znosić porażkę.

Szulski chciał kandydować na dyrektora którejś z warszawskich szkół, ale uznał, że zarobki są niewspółmierne do odpowiedzialności. Dyrektor szkoły w Warszawie zarabia 4-5 tysięcy złotych miesięcznie.

- Jak właściwie nauczyciele sobie radzą przy takich zarobkach? - pytam. - Dorabiają na korkach, łapią się innych zawodów. Znajomy matematyk z podstawówki robił remonty. Czasem w domach swoich uczniów. Niektórzy mają bogatych małżonków, innym pomagają rodzice. Nauczyciele języków obcych dorabiają tłumaczeniami. Tak nie powinno być. Wyobraź sobie 40-letnią nauczycielkę, która musi po szkole jechać przez śniegi i deszcze na drugi koniec miasta do dziecka, które ma wszystko w nosie, żeby wziąć te kilkadziesiąt złotych. To chore. To jest dobre dla studenta.

Dziękuję, pozamiatane

 Krzysztof, ten z renomowanego liceum, ma swoją teorię na ten temat.

- Tak naprawdę żadnej władzy w Polsce nie zależy na tym, aby nauczycielom ułatwić życie, bo silną szkołą, dobrze zarabiającymi nauczycielami nie da się tak łatwo manipulować - tłumaczy. - Znacznie lepiej jest utrzymywać sytuację, w której na stołkach dyrektorskich siedzą ludzie o giętkich karkach, a nauczyciele są przerażonymi biedakami. W takiej sytuacji nikt się nie będzie bił o kanon lektur, a w dłuższej - choć wcale nie tak odległej - perspektywie na przykład o to, jak się uczy najnowszej historii Polski. Z jakich ludzi robi się bohaterów, a o jakich się milczy.

Zdaniem Krzysztofa ostatnia reforma edukacji i zdławiony strajk nauczycieli zabetonują sytuację w polskiej szkole na lata.

- Wystarczyło zabrać strajkującym nauczycielom kawałek pensji - denerwuje się. - Ani nagonka rządowych mediów, ani groźby polityków nie zadziałały tak skutecznie jak obcięcie kasy. Bo nagle się okazało, że kto strajkuje, ten nie będzie miał czym nakarmić swoich dzieci. Albo nie zapłaci czynszu. Dziękuję, pozamiatane.

"Byle tylko przeżyć do października, potem się człowiek przyzwyczai do tłoku w szkole, do nawału prac domowych, do ciągłego chaosu" - powtarzają znajomi Krzysztofa. "Trzeba się przystosować, przyzwyczaić". On sam jednak ze szkoły nie odchodzi.

- Nie wiem, może to jest ten cholerny polski idealizm - wzrusza ramionami. - Idziesz wieczorem z kolegami na piwo i klniesz na czym świat stoi, że tak się nie da żyć, nie da się pracować. A następnego dnia wchodzisz do szkoły i czujesz, że jesteś tym dzieciakom potrzebny. Czujesz się akceptowany, na swoim miejscu. Nadzieja w tym, że te dzieciaki się od nas uczą, że warto robić to, co się kocha. Nawet jeśli jest tak cholernie ciężko.

Daniel Greosset

PANI 10/2019

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy