Reklama

Tajskie dziecko nie odzywa się, niepytane

Dochodzą do siebie, choć nie wierzą, że ich losy śledził cały świat. W uwolnienie drużyny zaangażowani byli najlepsi. Dwunastu chłopców i ich młody trener w jaskini Tham Luang przeszli egzamin życia. Co było najtrudniejsze? O kulisy akcji zapytaliśmy nurka i przewodnika Piotra Paulo, który ponad dziesięć lat mieszka w Tajlandii i zna tamtejsze realia.

Lidia Ostólska, Styl.pl: Nauczyciel, który zaprowadził dzieci do jaskini to bohater, czy ofiara? Jak pan ocenia jego postawę?

Piotr Paulo: - Wiele osób odżegnuje go od czci i wiary. Ja nie. Na jaskini były ostrzeżenia, jednak ludzie tam wchodzą, bo zabezpieczeń praktycznie nie ma.

Nauczyciel nie mógł przewidzieć, co się stanie, bo takiego zdarzenia jeszcze na świecie nie było. Ze względu na to, jak poradził sobie z sytuacją, uznałbym go raczej za bohatera. Utrzymał młodzież przy życiu, zadbał o ich kondycję psychiczną, a sam nie był w najlepszej.

Reklama

Pomogły medytacje.

- W przeszłości był mnichem. Modlił się z dziećmi i umiejętnie podtrzymywał  w nich nadzieję. To bardzo ważne, bo czas spędzony w ciemności mija inaczej. Sam miał trudniej. Dzieciom mówi się, że wszystko będzie dobrze i one w to wierzą. Świadomość dorosłego pisze inne scenariusze.

To jak się zachował, pomogło w akcji?

- Tak, bo przygotowanie psychiczne jest ważne. Ratownicy też się na tym koncentrowali. Nie uczyli chłopców nurkowania, tylko zachowania w tej konkretnej sytuacji.

W jaki sposób to osiągnięto?

- Postarano się odebrać chłopcom możliwości jakichkolwiek działań. Wykorzystano pełne maski - przylegające do całej twarzy, które trudno jest zdjąć.

Chodzi o odruchy bezwarunkowe?

- Tak. Pierwszą reakcją osoby, która wpada w panikę pod wodą, jest chęć zerwania maski, a następnie szukanie powierzchni nad wodą. Dlatego wykorzystano maski pełnotwarzowe, w których nie ma dającego się wypluć ustnika, dzieci nie mogły ich z siebie zerwać podczas akcji ratunkowej.

 Przeciskanie się w jaskini w kształcie rury wymagało specjalnego ułożenia?

- Był opracowany układ. Pierwszy ratownik ciągnął poszkodowanego za sobą. Chłopca miał między nogami, co pozwalało na zblokowanie rąk dziecka i wyeliminowanie zbędnych ruchów. Drugi ratownik wypychał ten tandem.

Co w tym czasie miały robić dzieci?

- Ich głównym zadaniem było nie wpaść w panikę. Tłumaczono im, że nic nie będą widziały, to będzie długo trwało i to jest normalne. W takiej sytuacji dobrze jest zamknąć oczy. Jeśli oczy są otwarte, a obrazu brak, to pojawia się stres, bo coś działa nie tak.  Zamknięcie oczu ma działanie uspokajające. Nurkowie robią tak, kiedy czują, że praca serca zaczyna gwałtownie przyspieszać. Pod wodą ważna jest kontrola nad oddechem.

Nie obawiano się zachłyśnięcia powietrzem pod wodą?

- Podczas pierwszego zanurzenia ludziom często wydaje się, że nie są w stanie oddychać, bo powietrze gorzej przechodzi przez krtań.  Pod wodą oddycha się sprężonym powietrzem, jeśli zacznie się panikować, łatwo o hiperwentylację, co może powodować omdlenie. W tym przypadku konieczny był pośpiech i nie było czasu nawet na próbne zanurzenie.

 Przygotowanie psychiczne dzieci to tylko jedna część akcji...

- Tak. W takich akcjach konieczne jest przygotowanie mentalne, fizyczne i sprzętowe. Ściągnięto ludzi i odpowiedni sprzęt, porozkładano butle. Ułożono linę poręczówkę o grubości ok. 1 cm, dzięki której łatwiej było przemieszczać się i transportować rzeczy dla uwięzionych.

Lina miała strzałki kierunkowe?

-  W rozległych jaskiniach montuje się cienką poręczówkę, na jeden lub dwa milimetry i doczepia się markery kierunkowe. Tu było ciasno. Znaleziono najkrótszą drogę, bardzo płytką i ciasną. Jaskinia Tham Luang przypominała rurę.

Co jedli uwięzieni w jaskini?

- Wysokoenergetyczne rzeczy: batony, czekolada, słodycze. Żywność, która wywołuje szybką reakcję organizmu na cukier. Batony są świetne pod wodą, nie trzeba ich już specjalnie pakować. Da się też zjeść banana.

A co z wodą?

- Wody im nie brakowało. Było zagrożenie, że woda jest skażona bakteriologicznie, ale musieli pić tę mętną, brudną ciecz.

Jak transportowano jedzenie?

- Od wejścia do miejsca, gdzie ich zaleziono, były ponad trzy kilometry. Częściowo nad wodą, częściowo pod wodą. Miejscami po śliskim, czasami trzeba było się gdzieś wspiąć. Transportowanie czegokolwiek w takich warunkach jest wyzwaniem. Do tego kiedy w komorze zaczęli pojawiać się ratownicy, to stężenie tlenu zaczynało spadać. Nie było na tyle dużej szczeliny, żeby doprowadzić powietrze z zewnątrz. 

Strach, że uduszą się w komorze, prześladował ekipy ratunkowe?

- Tak. Dlatego trzeba było dostarczyć tlen, to z niego oddychano nad wodą: w komorze i podczas akcji ratunkowej. W korytarzach była woda i część kieszeni powietrznej. Gdy korytarzem przemieszczali się ratownicy, zaczynało brakować powietrza. Im więcej osób wnosiło butle, tym większe było zużycie tlenu. Błędne koło.

Brak tlenu. Do tego zapowiedzi deszczu...

- Tego się obawiano. W Tajlandii jest pora deszczowa. Dlatego, kiedy nie padało przez klika dni, nurt wody opadał i widoczność poprawiła się, zapadła decyzja: "Idziemy teraz"! 

Ilu nurków było zaangażowanych w operację?

- Mówi się, że około dziewięćdziesięciu. Do tego wojsko, personel medyczny, służba cywilna, obsługa techniczna, piloci śmigłowców, wolontariusze. Trudno policzyć te wszystkie osoby.

Jeden nurek zginął. Nie udało się go uratować.

- Nie wiadomo, co się stało. To był emerytowany żołnierz. Rozkładał butle w wodzie, nie będąc w asekuracji. W pewnym momencie, ktoś go znalazł pod wodą z wpadniętym ustnikiem. Podejrzewano zawał, udar. Reanimacja nie przyniosła rezultatów. Starano się, aby ta informacja nie dotarła do poszkodowanych dzieci. To wpłynęłoby na ich kondycję psychiczną. 

A w jakiej kondycji byli chłopcy po wyjściu?

- Byli słabi, niedożywieni, odwodnieni i przerażeni. Tajowie są niezwykle szczupli, drobni. Dzieci wyglądają na młodsze niż są. Te nie dostawały jedzenia przez kilka dni. Długo przebywały w ciemności, ich oczy stały się wrażliwe na światło. Dlatego wychodzili z zasłoniętymi twarzami. Rosjanie mówili, że chłopcy wyglądali jak dzieci z Gułagu. Wychudzeni, z zapadniętymi oczyma.

Pytali o bliskich?

- Przeciętne tajskie dziecko - w porównaniu do polskiego - nie odzywa się, niepytane. Dzieci, które wyszły z jaskini czekały na polecania. A one były takie, że mają położyć się na nosze. Natychmiast przetransportowano ich do szpitala polowego. W tym momencie nurkowie skupiali się na ratowaniu kolejnej ofiary. 

Dzieci wciąż są pod obserwacją, co może im grozić? Poza skażeniem bakteriologicznym są także inne choroby, które  dotykają nurków.

- Po  krótkotrwałych nurtowaniach mogą wystąpić problemy metaboliczne, ameby pasożyty etc. Teraz dla chłopców ważna jest opieka psychiczna i wsparcie społeczne.

Kto z kolei opiekował się nurkami? Jak oni radzili sobie ze zmęczeniem i stresem?

- Nikt się nimi nie opiekował. Spali w dżungli. Widziałem zdjęcia, gdzie nurkowie i żołnierze spali w każdej możliwej pozycji, oparci głową w kasku o skałę. To pokazuje zmęczenie człowieka.

- Trudno mówić o komforcie psychicznym, czy fizycznym. Na ekipach ratunkowych ciążyło brzemię, że muszą to zrobić. I ta myśl była silniejsza od zmęczenia.


- Tajskie jednostki specjalne to ludzie, które są wykwalifikowani do trudnych zadań. Ale jednostki wodne służą do tego, aby naprawić okręt pod wodą lub żeby podłożyć minę w czasie działań wojennych. Marynarka wojenna jest trenowana do zadań specjalnych, ale na otwartych wodach. Nie prowadzi się działań wojennych w zalanych jaskiniach. Żołnierze nie mają przygotowania do akcji ratunkowych w podziemnych komorach. Jedno trzeba przyznać. Są to mężczyźni  młodzi, zdrowi i silni. Poczucie służby obywatelom jest bardzo mocno w nich zaszczepione. Poza tym wiedzieli, że patrzy na nich cały świat, rodziny i przełożeni. To była ogromna presja. 

Zobacz także: 






Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama