Reklama

Światła na Tomasza Kota

​Po sukcesie "Zimnej wojny" porwał go wielki świat. Najpierw miał zagrać czarny charakter w "Bondzie". Potem naprawdę wystąpił w serialu BBC, a teraz wcieli się w tytułową rolę w amerykańskim filmie o Tesli. Tomasz Kot zdradza, jak to się robi w Hollywood.

Iga Nyc, PANI: Zdarza ci się kłamać? 

Tomasz Kot: A znasz człowieka, który nigdy nie kłamie? Jest mnóstwo rzeczy, które kiedyś powiedziałem i się tego wstydzę. Na szczęście zawsze mamy szansę coś zmienić. Od ładnych paru lat żyję w uważny sposób i brzydzę się kłamstwem. Przynajmniej tym celowym, przemyślanym. Prawda bywa trudna, ale chyba też najlepsza. Ułatwia życie. Przygotowuję się teraz do filmu o wynalazcy Nikoli Tesli, którego najbliższym przyjacielem był Mark Twain i on powiedział piękne zdanie: "Jeśli jesteś uczciwym człowiekiem, to nie musisz pamiętać, co mówiłeś". 

Reklama

Od niedawna można cię oglądać w filmie "(Nie)znajomi", remake’u włoskiego hitu "Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie". Bohaterowie, grupa przyjaciół, podejmują ryzykowną grę: wykładają na stół swoje komórki i od tego momentu głośno czytają przychodzące SMS-y, telefony odbierają w trybie głośnomówiącym. Zagrałbyś?

- Nie mam natury ekshibicjonisty, nie czuję potrzeby dzielenia się ze znajomymi szczegółami swojego życia, a z drugiej strony nie ukrywam żadnej "ciemnej strony". Dla najbliższych jestem transparentny. Czy zagrałbym? Nie wydaje mi się, żeby ta zabawa mogła mnie jakoś uszkodzić, ale czułbym niesmak. Uważam, że czytanie na głos prywatnej korespondencji jest nieuczciwe wobec nadawców. 

Telefony to też media społecznościowe. Ty długo się opierałeś, ale niedawno założyłeś konto na Instagramie. 

- Spędziłem w tym roku trzy miesiące w Stanach Zjednoczonych i tam ludzie ze szczerym zdziwieniem pytali mnie, czemu nie mam konta. "Zrobiłeś taki fajny czarno-biały film, a nie można się z tobą skontaktować", mówili. Mnie Instagram kojarzył się ze znajomymi, którzy na imprezie cały czas siedzą z kablem, żeby bateria im nie padła, bo nie będą mogli nagrać InstaStory. Widziałem też ludzi na planie, wysoko w górach, którzy wpadali w histerię, bo nie mieli zasięgu. Jak człowiek nie jest w tym zanurzony, to po prostu wygląda dziwnie. Ale w Stanach zrozumiałem, że aby mieć kontakt z osobami z branży, musiałbym im podawać swój numer telefonu lub adres mailowy, a tego się tam nie robi, albo mogę założyć Instagram. Pomogło. 

W "(Nie)znajomych" zachwyciła mnie relacja, którą twój bohater ma z nastoletnią córką. To przede wszystkim on ją wychowuje. A ty przy tak intensywnym życiu zawodowym masz czas dla dzieci?

- Kiedy przyjechałem z Krakowa do Warszawy, przez pierwsze trzy czy cztery lata nie schodziłem z planu. Bałem się, że jak odrzucę jakąś propozycję, to już mnie nie wezmą, nie będę miał pracy. Aż w pewnym momencie nastąpiło przesilenie. Nie wiedziałem, czy to, co robię, jeszcze mi się podoba, czy już nie. Czytałem coraz więcej negatywnych komentarzy na swój temat i się w tym wszystkim pogubiłem. Ale kiedy na świat zaczęły przychodzić moje dzieci, stwierdziłem, że to one są najważniejsze. I że chcę dobrze poznać tych małych ludzi. Wielu starszych aktorów mówiło mi, że udało im się w zawodzie, ale przypłacili to utraconym kontaktem z dziećmi. Nie chciałem popełnić tego błędu. I z ręką na sercu mogę powiedzieć, że jestem bardzo aktywnym ojcem, najlepszym, jakim potrafię być.

- Coraz wyraźniej czuję ulotność tego wszystkiego, dzieciństwo trwa tylko krótką chwilę. Gdy urodziła się moja córka, miałem 30 lat i wrażenie, że one minęły jak pstryknięcie palcami. Dlatego wiem, że za drugie pstryknięcie Blanka będzie dorosłą kobietą. A Leon dorosłym mężczyzną. Jeśli nie żyjemy uważnie, można coś ważnego przegapić. Mam taką metodę, że jeżeli przez trzy miesiące robię film i nie ma mnie w domu, to przez kolejne trzy rekompensuję to dzieciom i nie pracuję. Wtedy jestem tylko dla nich. Chociaż muszę przyznać, że to, co się teraz dzieje w moim życiu zawodowym, ten amerykański etap, wywróciło mój wypracowany model życia do góry nogami. I muszę wypracować nowy.

Amerykański rynek filmowy bardzo różni się od polskiego? 

- To zupełnie inny świat. Przede wszystkim ogromny. W Warszawie znam większość, jeśli nie wszystkie studia filmowe. I jeśliby je zebrać na jednym placu, to w Los Angeles jest podobnych placów może i 300. Odbyłem tam ciekawą rozmowę z aktorem Jonem Hammem. Spotkaliśmy się na papierosie, wypaliliśmy jednego, potem drugiego, złapaliśmy świetny kontakt. Zrobiło się z tego 40 minut. Podziękowałem mu za rolę w serialu "Mad Men", bo parę miesięcy spędziliśmy z żoną na jego oglądaniu, pogadaliśmy o filmach, książkach. I w pewnym momencie on pyta: "Jesteś znany w Polsce?". Bo ja dla niego byłem tylko jednym z tysięcy aktorów nie-Amerykanów, ogromnego tłumu, który przyjechał do Hollywood.

- "Tak" - odpowiedziałem. "Najlepsi reżyserzy do ciebie dzwonią?" - dopytywał dalej. "Ostatnio zdarzyło mi się występować u Agnieszki Holland i Pawła Pawlikowskiego, a po roli w "Bogach" pan Andrzej Wajda napisał do mnie list z gratulacjami" - stwierdziłem. "A kiedy wrócisz do kraju, to ktoś będzie tam na ciebie czekał? Ilu w Polsce jest aktorów takich jak ty?" - usłyszałem. "Kilku chłopaków się znajdzie" - rzuciłem. "To się ciesz, bo tu na jednego Johna Hamma jest 30 innych" - podsumował. Dodał jeszcze, że w Ameryce tylko gwiazdorzy pokroju Brada Pitta czy Leonarda DiCaprio mogą spać spokojnie, reszta aktorów żyje w permanentnym strachu. I że ja po "Zimnej wojnie" Pawła Pawlikowskiego mam tam kredyt zaufania, ale to się szybko skończy, bo będzie inny piękny film. Mam więc tylko moment, żeby wykorzystać swoją szansę. 

>>> Czytaj dalej na kolejnej stronie <<<

W Stanach należysz do United Talent Agency. Dobry agent otwiera tam wszystkie drzwi? 

-  Opowiem pewną historię. Dwa dni po moim przylocie do LA Rafał Zawierucha zaprosił mnie na "party". Przyszło dużo osób, ja cały czas miałem jet lag i zasypiałem na stojąco. Chciałem iść do hotelu, ale nagle podszedł jakiś facet i podekscytowany zaczął powtarzać: "Znam twojego agenta!". Myślałem, że zwariował. (śmiech) Jeszcze nie wiedziałem, że w Stanach agenci to niezwykle ważni ludzie. Mój agent taksówkę zamawia kilka przecznic od swojego biura, bo świat w LA jest tak skoncentrowany wokół filmu, że jeśli wsiadasz do samochodu pod dużą agencją i jesteś ubrany w garnitur, to kierowca od razu próbuje ci "sprzedać" swojego kuzyna aktora czy ciotkę, która pięknie śpiewa.

- Zrozumiałem, że potrzebuję przedstawiciela po pewnej niemiłej historii. Dostałem propozycję zagrania w wielkim hicie, podpisałem wstępną umowę, znalazłem się w obsadzie i musiałem zrezygnować ze wszystkich projektów, które miałem zaplanowane na kolejne pół roku. Wykonałem więc kilka przykrych telefonów do Polski, przepraszając i tłumacząc, że mam szansę zrobienia czegoś dużego w Stanach. Wszyscy zrozumieli. I nagle otrzymałem wiadomość: "Twoją rolę zagra inny aktor, przepraszamy". Bo kiedy do producenta przychodzi agent, który ma w portfolio wiele dużych nazwisk, i mówi, że chce tę rolę dla swojego człowieka, a w zamian dorzuci kilku innych aktorów, to ja zawsze będę na przegranej pozycji. Dostałem wtedy młotkiem w łeb, ale wiedziałem, że nie mogę się poddać. Dwa tygodnie później zainteresowała się mną agencja UTA. 

Zadzwonili do ciebie i co dalej? 

- Zdawałem sobie sprawę, że nie będzie łatwo, bo agent powiedział mi już na wstępie: "Stary, ten mit o amerykańskim śnie, że możesz być kelnerem w LA, ktoś cię zobaczy i zaprosi do filmu, to bujda, która utrzymuje całą gastronomię. Tu się pracuje na kontakcie osobistym, musisz spotykać się z określonymi osobami. Ja ci je wskażę i otworzę odpowiednie drzwi, a reszta należy do ciebie". I non stop chodziłem na spotkania, nagrywałem tzw. self-tape’y. Nie wszystkie były udane. Tam bardzo szanuje się czas, więc jeśli już na wstępie wiadomo, że komuś się nie podobam lub nie pasuję do roli, to bez ogródek mówili: "Do widzenia". 

Kilka razy zostałeś odrzucony, kilka propozycji sam odrzuciłeś, ale niedługo zaczynasz zdjęcia do filmu "Tesla". Grasz tam główną rolę. 

- Czuję się jak bokser przed walką w Madison Square Garden. (śmiech) Ostatnio przyznałem producentce, że jeszcze cztery lata temu, po sukcesie "Bogów", gdy pytano mnie o karierę zagraniczną, odpowiadałem, że to się nigdy nie wydarzy. Nie znałem angielskiego, więc ta myśl nawet nie zaprzątała mi głowy. Kiedy "Bogowie" pojawili się w kinach w Wielkiej Brytanii, poproszono mnie, żebym powiedział kilka słów do radia. Zatkało mnie, nie wydusiłem z siebie ani słowa. Potem, gdy już zacząłem intensywnie uczyć się angielskiego, tysiące razy odpowiadałem w myślach na to pytanie.

Jak dostałeś główną rolę w amerykańskim filmie? 

- Przełomowy moment to oczywiście "Zimna wojna", która została doceniona na świecie. Po rozdaniu nagród w Cannes do mnie i do Borysa Szyca podeszła Cate Blanchett i powiedziała, że byliśmy jej faworytem. Popatrzyła na mnie, złapała moją twarz w dłonie i zaczęła mnie głaskać! (śmiech) Dodała: "Jesteś fantastycznym partnerem dla aktorki. Kobieta może przy tobie szaleć".

- To miłe, bo nie zawsze łatwo jest "schować" siebie i asystować komuś innemu. Ale ja nie mam ambicji do strzelania goli, cieszę się, kiedy mogę podać piłkę komuś, kto tego gola strzeli. Jestem graczem drużynowym. Dlatego miałem satysfakcję, że mogę przydać się Pawłowi i sprawić, że Asia Kulig błyszczy. Potem dzięki "Zimnej wojnie" pojawiła się propozycja od Danny’ego Boyle’a, żebym nagrał taśmy do nowego "Bonda". 

Czyli to nie plotka, że miałeś być złoczyńcą, z którym walczy agent 007? 

- Równo rok temu, kiedy byłem na wakacjach, zadzwonił do mnie mój polski agent i powiedział: "Stary, trzymaj się. Danny Boyle chce, żebyś nagrał mu taśmę do «Bonda». Masz dwa tygodnie, żeby zrobić własną interpretację dwóch ostatnich czarnych charakterów, czyli tego, co zagrali Javier Bardem i Christoph Waltz". Nie wierzyłem własnym uszom... Do tej pory podziwiałem tych gości w kinie, nigdy w życiu nie przyszło mi do głowy, że mógłbym robić to, co oni. I jednocześnie przeraziłem się, bo obaj byli w «Bondzie» fenomenalni, niby jak miałbym zrobić coś lepiej od nich? (śmiech) 

Wróćmy do pytania: jak dostałeś główną rolę Tesli? 

- Reżyser Anand Tucker powiedział mi, że oglądając "Zimną wojnę", już od połowy filmu widział we mnie Teslę. Scenariusz napisał kilka lat temu, ale postanowił, że bez odpowiedniego aktora nie ruszy z produkcją. Ten film mocno podbił moje akcje w Stanach, bo teraz producenci kalkulują, że może warto mieć tego Teslę w obsadzie. Machina zaczęła się kręcić, dostaję kolejne propozycje. A w Polsce, kiedy wracałem ze Stanów i jeszcze nie mogłem o filmie mówić, czytałem nagłówki w internecie: "Czmychnął z Ameryki", "Czy to koniec kariery w USA?". (śmiech) 

Zanim "czmychnąłeś", zrobiłeś w Kalifornii sesję dla amerykańskiego "Vogue’a", stanąłeś przed obiektywem legendarnego fotografa Petera Lindbergha. A w Wielkiej Brytanii nakręciłeś wizualizacje do koncertu Chemical Brothers. 

- Te wizualizacje są efektem wcześniejszej współpracy z Brytyjczykami przy serialu BBC "World on Fire". Tam zrobiłem ten sam "numer", który kiedyś wykonałem z panem Andrzejem Wajdą. Kiedy byłem studentem, pan Andrzej robił dyplom na moim roku, ale ja nie mogłem wziąć w tym udziału, bo obiecałem dyrektorowi legnickiego teatru, że zagram tam Hamleta. I poszła wiadomość, że jeden z absolwentów odmówił Wajdzie, bo jedzie do Legnicy. Wszyscy pukali się w czoło. Było mi głupio, więc zaprosiłem pana Andrzeja na "Hamleta", którego graliśmy gościnnie w Warszawie. A on przyszedł! Widocznie zapamiętał mnie jako swojego rodzaju kamikadze. (śmiech)

- To przedstawienie sprawiło, że dostałem rolę Ryśka Riedla w "Skazanym na bluesa". A historia z "World on Fire" sprowadza się do tego, że zaproponowano mi rozszerzenie roli z jednego odcinka na sześć. A ja powiedziałem, że nie mogę zostać, bo kręcę "(Nie)znajomych". Brytyjczycy byli w szoku, że wybieram polski film, bo anglojęzyczna produkcja to marzenie każdego aktora. Ale reżyser mnie polubił, za jakiś czas zadzwonił i powiedział: "Potrzebuję cię". Okazało się, że chodzi o wizualizacje do koncertu Chemical Brothers. 

Drzwi do międzynarodowej kariery stoją przed tobą otworem, a przecież nie miałeś być aktorem, tylko artystą malarzem. Czemu nie rozmawiamy dzisiaj o twoim wernisażu? 

- Wykazywałem zdolności w tym kierunku, po szkole chodziłem do domu kultury na zajęcia z rysunku i ceramiki. Uczestniczyłem w różnych konkursach, wygrywałem je. To była moja pasja i pod koniec podstawówki miałem tylko jedno marzenie: zdać do liceum plastycznego we Wrocławiu. Miałem już nawet przygotowaną "teczkę", ale rodzice zaprotestowali. Nie chcieli, żebym mieszkał w internacie. Do malowania wróciłem dopiero po premierze "Bogów". Wtedy po raz pierwszy poczułem, co oznacza duża rozpoznawalność, i obudziła się we mnie potrzeba, żeby złapać za pędzel. W ten sposób rozładowywałem emocje... Do dzisiaj jestem stałym klientem sklepu plastycznego i wszystkie T-shirty mam już umazane farbą. Miałem nawet plan, żeby zdawać na ASP, ale ta międzynarodowa sprawa związana z aktorstwem trochę go pokrzyżowała. (śmiech) 

O czym marzy 42-latek, który należy do aktorskiej pierwszej ligi? 

- Skupiam się na tym, co tu i teraz, a nie co przyniesie przyszłość. Ale ciekawi mnie to, jak będę się zmieniał. Jestem w takim wieku, że w ciągu najbliższych kilku lat przybędzie mi zmarszczek i siwych włosów na głowie. Ja nie walczę z czasem, nie chcę być wiecznie młody. Pamiętam, jak byłem szczawiem na studiach i najbardziej drażniła mnie uwaga: "Zagraj to, no wiesz, jak facet". Wtedy się prężyłem, robiłem poważną minę, jednak to ciągle nie było to. Teraz już nie muszę udawać dojrzałego mężczyzny, ja nim jestem. 

IGA NYC 
PANI 9/2019


Zobacz także:

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy