Reklama

Światła na Kate Brown

​Myślisz, że to, co pokazał serial "Czarnobyl", jest przerażające? Prawdziwy horror zaczął się dopiero później. Kate Brown, autorka reportażu "Czarnobyl. Instrukcje przetrwania", pokazuje cenę, jaką za katastrofę zapłaciły miliony ludzi.

Kate Brown - profesor historii na Wydziale Nauki, Technologii i Socjologii Massachusetts Institute of Technology. Autorka książek "Kresy. Biografia krainy, której nie ma", "Czarnobyl. Instrukcje przetrwania" oraz "Plutopia. Atomowe miasta i nieznane katastrofy nuklearne", za którą dostała wiele nagród. Publikowała m.in. w "The American Historical Review" i "The Times Literary Supplement".

Iga Nyc, PANI: Oglądałaś serial "Czarnobyl"? 

Kate Brown: Od jego premiery moje życie zamieniło się w kompletne szaleństwo, bo cały czas ktoś dzwoni i dopytuje, czy tak było naprawdę. (śmiech) Podoba mi się dbałość o detale - dobre odwzorowanie tego, jak ludzie wyglądali i w jakich warunkach mieszkali w czasach ZSRR. I, co najważniejsze, twórcy serialu w prosty sposób wytłumaczyli budowę radzieckiego reaktora RBMK oraz to, dlaczego reaktor numer 4 w czarnobylskiej elektrowni jądrowej wyleciał w powietrze.

Reklama

Boris Szczerbina, działacz partyjny kierujący komisją rządową w sprawie likwidacji skutków katastrofy, i Walerij Legasow, chemik i ekspert naukowy, który miał zbadać przyczyny wybuchu, to autentyczne postacie. Oni też są wiarygodnie pokazani?

- Narracja tego serialu jest typowo amerykańska, czyli wszystkiemu winni są źli Sowieci: ich kłamstwa, ich niekompetencja i duma, która nie pozwala przyznać się do błędu. Czarnym charakterem jest partia. Ale choć sam system polityczny jest zły, to jednostki mogą być dobre. Dlatego Boris Szczerbina - partyjniak, który na początku jest nieprzyjemny i nikogo nie słucha - przechodzi metamorfozę. Widzi wymiotujących strażaków, ich poparzoną, purpurową skórę, i zaczyna rozumieć, że coś jest nie tak. A potem sam dostaje napadów kaszlu i szybko okazuje się, że ma raka płuc. Za szybko. Ta przemiana złego komunisty w budzącego sympatię faceta jest mało wiarygodna. W rzeczywistości Szczerbina oświadczył pracownikom elektrowni, że mają dwa miesiące, aby ponownie uruchomić działalność. Zależało mu nie na ludziach, tylko na tym, żeby wszystko załatwić jak najszybciej i małym kosztem. 

- A Legasow? Też nie był tak odważny, jak pokazuje to serial. Potulnie współpracował z władzą i wcale nie nalegał na upublicznienie informacji o przyczynie tragedii. Na konferencji naukowej w  Wiedniu wygłosił pięciogodzinne przemówienie, podczas którego winę zrzucił na pracowników elektrowni. Dopiero trzy lata później świat dowiedział się, że prawdziwym powodem katastrofy były poważne błędy konstrukcyjne reaktora RBMK. 

Jedną z głównych bohaterek jest grana przez Emily Watson Ulana Khomyuk, fizyk jądrowy. W rzeczywistości ktoś taki nie istniał, a ty piszesz, że w ZSRR kobietom trudno było zrobić karierę naukową, częściej zostawały lekarkami niż badaczkami. 

- Z pewnością nie było mowy o tym, żeby ktokolwiek przyjechał do Czarnobyla z Białorusi tuż po katastrofie, ponieważ Białorusinów nikt nie poinformował o wybuchu. A przecież elektrownia znajdowała się 6 km od ich południowej granicy! Dowiedzieli się o nim dopiero wtedy, gdy Szwecja podała to do wiadomości. 

- Wracając do tematu kobiet - kiedy pracowałam nad książką, rozmawiałam z fizyczką Nataliją Łozycką, która odkryła radioaktywne cząsteczki w ziemi na podwórku swojego domu w Kijowie, 170 km od Czarnobyla. Zebrała je i badając codziennie, doszła do wniosku, że reaktor nie wybuchł w eksplozji chemicznej, jak zapewniały władze radzieckie, tylko doszło do wybuchu nuklearnego. Pisała do partii list za listem, ale wszystkie pozostały bez odpowiedzi. Dwa lata później, w maju 1988 r., zagraniczni naukowcy i dziennikarze zjechali się do Kijowa na pierwszą międzynarodową konferencję poświęconą konsekwencjom medycznym katastrofy, podczas której Sowieci zapewniali, że wypadek w Czarnobylu nie spowodował żadnych problemów zdrowotnych u mieszkańców Ukrainy oraz Białorusi. Natalija Łozycka przebrała się za sprzątaczkę i weszła na teren konferencji. Miała ze sobą wiadro, ścierkę i teczkę z dokumentami, wynikami swoich badań, które dowodziły, że oficjalne komunikaty to kłamstwa. Ale zanim zdążyła podejść do jednego z amerykańskich naukowców, czterej agenci KGB zręcznie wyprowadzili ją tylnymi drzwiami. 

Piszesz, że katastrofa w Czarnobylu to nie wypadek. 

- Czy coś, co da się przewidzieć, można nazwać wypadkiem? W ciągu pięciu lat poprzedzających katastrofę zdarzyły się 104 inne awarie, na mniejszą i większą skalę. Po 1986 r. sytuacja też się nie poprawiła, pięć lat później doszło do wybuchu, który zmiótł dach z reaktora numer 1. W roku 2017 znajdujący się w czarnobylskiej strefie zamkniętej Czerwony Las (to on przyjął największą dawkę promieniowania po katastrofie, w wyniku czego drzewa poczerwieniały i uschły - red.) zaczął się palić, rozsiewając na nowo skażenie. Kiedy pojechałam tam jakiś czas później, mój licznik Geigera zwariował. O Czarnobylu mówi się jako o zamkniętej sprawie sprzed lat, ale tysiące ludzi na Ukrainie i Białorusi wciąż żyją na terenach skażonych i ponoszą konsekwencje. 

>>>Czy podanie po kilku dniach płynu Lugola jest wystarczającym środkiem zapobiegawczym? Czytaj na kolejnej stronie<<<

W Polsce czarnobylska katastrofa wciąż budzi emocje, bo miejsce wybuchu jest oddalone od naszej wschodniej granicy zaledwie o 500 km. Pytanie, jaki to miało wpływ na nasze zdrowie, wciąż pozostaje otwarte. Czy podanie po kilku dniach płynu Lugola jest wystarczającym środkiem zapobiegawczym? 

- To profilaktyczne minimum. Konieczne głównie ze względu na dzieci, bo to one i ich tarczyce są najbardziej narażone na promieniowanie - na terenach skażonych lekarze zanotowali drastyczny wzrost zachorowań na raka tarczycy wśród najmłodszych, a wcześniej ten nowotwór nie występował w tej grupie wiekowej prawie wcale. A czy można było zrobić więcej? Na pewno. W Niemczech, kiedy nad krajem przechodziła chmura znad Czarnobyla, wycofano ze sklepów mleko, bo radioaktywny pył spadał na trawę, którą jadły krowy. Zlikwidowano też wszystkie piaskownice, żeby dzieci nie bawiły się w zanieczyszczonym piasku. W północno-zachodniej Anglii zabroniono farmerom wysyłać owce do ubojni, bo ich mięso mogło być napromieniowane. Należało pozbyć się żywności ze wszystkich terenów, nad którymi przeszła radioaktywna chmura, ale nie każdy kraj miał ochotę pozbywać się całych ton jedzenia... Myślę, że rejony północno-wschodniej Polski też w znacznym stopniu ucierpiały, ale tego nikt nigdy nie badał. 

A co zrobiono na Ukrainie i Białorusi? 

- Przywódcy sowieccy nawet nie ostrzegli swoich obywateli, by w czasie zagrożenia zostali w domu. Zgodnie z poleceniami z Moskwy w Kijowie święto 1 maja obchodzono według planu, w pochodzie maszerowały dzieci, całe rodziny cieszyły się słońcem na świeżym powietrzu. A poziom promieniowania ponadstukrotnie przekroczył ten sprzed katastrofy. Każdy fizyk powie, że energii nie da się zniszczyć. Płuca 2,5 mln kijowian zadziałały jak gigantyczny żywy filtr. 

Piszesz, że KGB nie pozwalało lekarzom sprawdzić, jaką dawkę promieniowania przyjęli ich pacjenci. Musieli domyślać się tego po symptomach. Czy w takich warunkach skuteczne leczenie jest możliwe? 

- W państwach ZSRR obowiązywała cenzura: słowa "promieniowanie" i "pluton" były zakazane. Ale to nie zaczęło się od Czarnobyla, tylko znacznie wcześniej. Kiedy wystartowały prace nad bombą atomową, dochodziło do różnych wypadków. Lekarze nie mieli liczników Geigera, więc musieli dokładnie się przyglądać, jak reaguje ciało chorego. Badali m.in. krew oraz szpik kostny i na tej podstawie próbowali ustalić poziom napromieniowania. Byli w tym całkiem dobrzy. 

Jak dużo ludzi trafiło do szpitali po katastrofie w Czarnobylu? 

- Do wiadomości publicznej podano dane tylko z jednego miejsca: moskiewskiego Szpitala Klinicznego nr VI, gdzie leczono pracowników elektrowni i strażaków, którzy gasili pożar. W rzeczywistości dziesiątki szpitali zalała fala ludzi, którzy mieli różne niepokojące objawy. Według moich szacunków szpitale, i to tylko w dużych miastach, takich jak Kijów czy Mińsk, przyjęły 40 tys. pacjentów. W większości dzieci i kobiety w ciąży. 

Czy strażacy, górnicy i żołnierze walczący z katastrofą byli świadomi zagrożenia? 

- Zazwyczaj nikt ich nie pytał, czy chcą tam jechać, i nie wtajemniczał w szczegóły. Ale zanim wysłano ich do walki z żywiołem, przechodzili badania medyczne. Ci, którzy wcześniej brali udział w likwidowaniu skutków innych wypadków jądrowych i wykazywali zbyt wysoki poziom napromieniowania, byli odsyłani do domów. W serialu widzimy, jak strażacy kaszlą krwią, wymiotują i wkrótce umierają - ale oni dostali gigantyczne dawki promieniowania. A co na przykład z tymi, którzy stali na tzw. Moście Śmierci w Prypeci znajdującym się 2 km od elektrowni i stamtąd obserwowali unoszącą się nad nią łunę? Oni wtedy nie poczuli nic, promieniowanie to niewidoczny zabójca. A średnie i niskie dawki promieniowania też zabijają, tylko wolniej. Jednak takich śmierci w statystyce ofiar Czarnobyla już nikt nie uwzględnia. Oficjalne dane to 54 osoby, które bezpośrednio brały udział w likwidowaniu pożaru. 

Czy można oszacować, jaka jest rzeczywista liczba ofiar? 

- Konkretnej liczby określić się nie da, bo Rosja, Ukraina i Białoruś nie podają publicznie takich danych. Ale Ukraina wypłaca renty 35 tys. osób, których małżonkowie zmarli wskutek spowodowanych Czarnobylem kłopotów zdrowotnych. Liczba ta nie uwzględnia zgonów ludzi niebędących w oficjalnych związkach i dzieci. Dotyczy też tylko Ukrainy, a nie Białorusi. Nieoficjalnie pewien naukowiec z Wszechzwiązkowego Centrum Medycyny Radiacyjnej w Kijowie podał dla samej Ukrainy liczbę 150 tys. zgonów. 

>>>Ukraińcy eksportują skażone jagody, grzyby i mleko m.in. do Polski. Czytaj na kolejnej stronie<<<

36 godzin po katastrofie Prypeć i pobliskie wioski zostały ewakuowane. Ludzie wiedzieli, że na zawsze opuszczają domy? 

- Powiedziano im: "Weźcie paszporty, trochę pieniędzy i małe walizki z najpotrzebniejszymi rzeczami, za 3-4 dni wrócicie". To nie było kłamstwo, sowieckie władze naprawdę wierzyły, że skażone tereny można ponownie zasiedlić. Na Białorusi tak się nawet stało, i już pod koniec 1986 r. ludzie wrócili do dziesiątek wsi w pobliżu Czarnobyla. Bo zbudowanie wysiedlonym ludziom nowych domów, w zupełnie innym miejscu, jest kosztowne. W Prypeci robiono wszystko, żeby pozbyć się radioaktywnego pyłu - myto fasady bloków, zrywano asfalt, zabijano i zakopywano zwierzęta domowe, ale to wszystko zdało się na nic. Poziom napromieniowania był  tak samo wysoki jak na początku. Władzom Ukrainy zależało jednak na tym, żeby elektrownia w Czarnobylu funkcjonowała, więc 60 km dalej zbudowały nowe miasto atomowe, Sławutycz. 

Niektórzy byli zdesperowani, żeby wrócić. Opisujesz przypadek kobiety, której zaproponowano mieszkanie i pracę w Moskwie, czyli marzenie większości obywateli ZSRR. Ona odrzuciła tę propozycję. 

- Nadia przez wiele miesięcy była hospitalizowana razem ze swoimi synami, wszyscy mieli poważne problemy ze zdrowiem i lekarze powiedzieli jej, że w żadnym wypadku nie mogą wracać w swoje rodzinne strony. Ale ona i tak starała się o pracę w czarnobylskiej elektrowni, kiedy jesienią 1986 r. z powrotem uruchomiono dwa reaktory. W tamtym czasie nie przyjmowano tam kobiet, a już zdecydowanie nie matki z dziećmi, wobec tego zatrudniła się w Rówieńskiej Elektrowni Jądrowej. A kiedy w 1989 r. otworzono Sławutycz, przeniosła się tam do razu. To była najlepsza namiastka domu, jaką mogła znaleźć. Wielu mieszkańców Prypeci zrobiło to samo. Nie bez znaczenia był też fakt, że Rosja zmagała się wtedy z pustkami w sklepach, a w Sławutyczu można było dostać ładne meble do mieszkania i świeże produkty spożywcze. 

O katastrofie w Czarnobylu dyskutuje się głównie w kontekście Ukrainy, ale to na Białoruś spadło 70 proc. radioaktywnego pyłu. Jak białoruskie władze zareagowały? 

- Moskwa powiedziała im, że Czarnobyl nie będzie miał konsekwencji zdrowotnych, a w Mińsku w to uwierzyli. I na wszelki wypadek zarekwirowali liczniki Geigera. Ale tamtejsi naukowcy nie dali się tak łatwo oszukać, zaczęli w tajemnicy prowadzić badania, głównie nad dziećmi. Zauważyli, że wzrosła liczba zachorowań na białaczkę, raka tarczycy i anemię. U dorosłych pojawiły się też problemy z sercem. Kiedy w 1990 r. opublikowali swoje badania, białoruski rząd w końcu musiał przyznać, że problem nie tylko istniał, ale jeszcze był ogromny. 

- Podczas pracy nad książką odkryłam makabryczną rzecz. Kiedy radioaktywna chmura znad Czarnobyla - sunący przez Białoruś strumień powietrza szeroki na 15 km - zaczęła kierować się w stronę Moskwy, podjęto decyzję, żeby sztucznie wywołać deszcz. Rosyjscy piloci bombowców Tu-16 ściągnęli chmury w jedno miejsce i wystrzelili w nie jodki srebra, by wywołać opady. Radioaktywny deszcz padał przez całą noc. Nikt nie poinformował mieszkańców południowej części Białorusi, że zostaną poświęceni, by chronić miasta Rosji i Ukrainy. A tam żyły setki tysięcy ludzi, głównie rolników, którzy jedli to, co sami wyhodowali w swojej śmiercionośnej ziemi. Ich nikt nie przesiedlił. Na liście najbardziej napromieniowanych miejscowości pierwsze miejsca zajmują te położone w białoruskim obwodzie mohylewskim, 400 km od Czarnobyla. 

30-kilometrowa Strefa Wykluczenia wokół elektrowni w Czarnobylu miała odwrócić uwagę od tego, gdzie rzeczywiście działa się tragedia? 

- Do tej pory tak się dzieje. Na terenach skażonych wciąż mieszka ponad milion ludzi. Poleszucy spożywali radioaktywne produkty z tamtejszych pól i lasów od 1986 r., a teraz, dzięki zniesieniu restrykcji handlowych, wysyłają je - głównie jagody, grzyby i mleko - do bogatych nabywców z zagranicy. Jagody trafiają do Polski, gdzie są sortowane, a potem jadą dalej. Specjalista od bezpieczeństwa jądrowego opowiadał mi, że na granicy amerykańsko-kanadyjskiej zatrzymano tira z "promieniującą masą" w naczepie. Straż graniczna przestraszyła się, że to bomba, ale potem z ulgą stwierdziła, że to jagody z Ukrainy. Ponieważ mieściły się w dopuszczalnej normie, ciężarówkę wpuszczono do Stanów. 

ZSRR ukrywało skalę katastrofy, to zrozumiałe. Ale dlaczego organizacje międzynarodowe również twierdziły, że Czarnobyl nie miał konsekwencji medycznych? 

- Przedstawiciele Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej (IAEA) - 200 naukowców, którzy pracowali na skażonych terenach przez 18 miesięcy - orzekli, że co prawda widzą na Ukrainie mnóstwo problemów zdrowotnych, ale nie da się ich powiązać bezpośrednio z katastrofą. Uznali, że dawki promieniowania były za małe, aby mogły być szkodliwe. Utrzymywali, że wzrost liczby zachorowań na raka tarczycy oraz białaczkę może być efektem stresu spowodowanego przesiedleniem. Należy jednak pamiętać, że IAEA to lobby, które powstało, żeby promować pokojowe wykorzystanie energii atomowej. W tamtym czasie rządy USA, Francji i Wielkiej Brytanii mierzyły się z pozwami sądowymi swoich obywateli, którzy utrzymywali, że w czasie zimnej wojny byli narażeni na promieniowanie podczas testów broni jądrowej i teraz borykali się z dużymi problemami zdrowotnymi. Ci ludzie domagali się gigantycznych odszkodowań. A jeśli wykazać, że awaria czarnobylska - ochrzczona "największą katastrofą nuklearną w dziejach ludzkości" -  spowodowała tylko śmierć kilkudziesięciu strażaków i żadnych innych konsekwencji zdrowotnych, wszystkie te pozwy zniknęłyby bez śladu. Tak się zresztą stało. 

Jaką lekcję powinniśmy wyciągnąć z katastrofy w Czarnobylu? 

- Należy naciskać na rządzących, żeby polityka dotycząca energii atomowej była bardziej transparentna. Ze względu na zmiany klimatu ten rodzaj pozyskiwania energii będzie przeżywał renesans, więc musimy zdawać sobie sprawę z zagrożeń, które niesie. I mieć plany, jak zadbać o ludzi w razie awarii. Tym bardziej że na świecie pracuje wiele starych reaktorów, które dawno powinny zostać wyłączone, a na terenach byłego ZSRR wciąż działają wadliwe reaktory RBMK. Brakuje też poważnych badań nad tym, jakie konsekwencje dla zdrowia ludzkiego ma długoterminowe przyjmowanie małych dawek promieniowania. Minęło 70 lat od ataku nuklearnego na Hiroszimę, a naukowcy wciąż nie znają odpowiedzi. 

IGA NYC
PANI 8/2019


Zobacz także:

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy