Reklama

Sting: Muzyka? Wolę ciszę

Właśnie skończył 65 lat i zamiast produkować kolejne popowe hity, postanowił wrócić do korzeni. Sting nagrał pierwszy od niemal dekady rockowy album. „Wszyscy myśleli, że się zestarzałem, ale ja lubię zaskakiwać‟, mówi.

Piosenki z repertuaru The Police i Stinga, jak "Roxanne", "Message In A Bottle", "Englishman In New York", znają wszyscy. Muzyk jest gwiazdą największego formatu i nikomu nie musi tego udowadniać. Może dlatego od niemal dekady nie nagrał żadnego komercyjnego przeboju, tylko eksperymentował. Ale teraz wraca i to z zaskakująco dobrym krążkiem. Na spotkanie w ekskluzywnym londyńskim hotelu Langham, ulubionym miejscu Marka Twaina, Oscara Wilde’a, Winstona Churchilla i księżnej Diany, przychodzi ubrany w czarne rurki, ciężkie motocyklowe buty i obcisły T-shirt podkreślający smukłą sylwetkę. Sting właśnie skończył 65 lat, ale wciąż ma w sobie chłopięcy urok i charyzmę.

Reklama

Jesteś gwiazdą popu, ale płytą "57th & 9th" wracasz do rock’n’rolla. Czemu teraz?

Sting: - Bo wciąż mam rockową, czarną duszę (śmiech). Przez ostatnią dekadę nagrywałem nieco bardziej liryczne i spokojne rzeczy, ponieważ na danym etapie życia właśnie taka muzyka mnie interesowała. Powstały wtedy m.in. album zrobiony z orkiestrą, XVI-wieczne pieśni na lutnię czy musical, który był wystawiany na Broadwayu. Zapewne wszyscy myśleli, że już zdziadziałem, i nie spodziewali się po mnie mocniejszego gitarowego grania. Ale ja lubię zaskakiwać. Po tym, jak z afisza zdjęto mój spektakl "The Last Ship" i, nie mając nic do roboty, włóczyłem się po nowojorskim Central Parku, pomyślałem, że niewiele różnię się od innych smutnych bezrobotnych. A co za tym idzie: czas wziąć się do dzieła. Zadzwoniłem do kolegów i w cztery miesiące powstało "57th & 9th".

Szybko.

- Zazwyczaj mam ten luksus, że nie muszę się przejmować jakimkolwiek grafikiem i mogę w nieskończoność cyzelować materiał, aż do znudzenia. Nikt przecież nie podskoczy Stingowi i nie powie: stary, skończmy już z tym! Boją się mnie (śmiech). Ale tym razem sam wyznaczyłem granicę i zaplanowałem premierę na listopad. Wiedziałem, że muszę mieć bat nad sobą. Presja mobilizuje.

Płytę otwiera singiel "I Cant’s Stop Thinking About You" (Nie mogę przestać o tobie myśleć - red.). Wbrew pozorom wcale nie śpiewasz o żadnej kobiecie...

- To jest rzecz o obsesji... pisania. Bohater siedzi nad pustą, białą kartką papieru i nie wie, co dalej. Jak ma ją zapełnić? Myślę, że każdy twórca, autor książek czy piosenek, zmaga się z tym problemem każdego dnia. Dlatego desperacko poszukujemy inspiracji, czy to romantycznej, czy intelektualnej, czy erotycznej, obojętne.

Utwór "50 000" napisałeś kilka dni po śmierci Prince’a, z którym wystąpiłeś kiedyś na Wembley. To o nim?

- Ostatnio straciliśmy kilka ikon popkultury: Davida Bowiego, Lemmy’ego (Kilmistera - red.) z Motörhead, Prince’a, Glenna Freya, czyli gitarzystę The Eagles. Za każdym razem, kiedy odchodzi postać takiego formatu, wszyscy jesteśmy w szoku. To są muzyczni bogowie, a przecież bogowie nie umierają! Są niezniszczalni... Tę piosenkę śpiewam z punktu widzenia kogoś takiego jak ja, czyli podstarzałego gwiazdora rocka, który traci kolejnych kolegów i zaczyna rozumieć, że jego samego też śmierć nie ominie. Zastanawia się nad swoim życiem, którego większość ma już za sobą, nad sukcesem, jaki osiągnął, wspomina czasy, kiedy grał na stadionach koncerty dla tytułowych 50 tysięcy osób. Śpiewanie przed takim tłumem to niesamowite przeżycie, które daje poczucie władzy. Ale mężczyzna zaczyna rozumieć, że teraz jest mu znacznie lepiej niż w czasach największej chwały. Bo jest mądrzejszy i ma lepiej poukładane w głowie. Ja też tak czuję. Zaakceptowałem fakt, że jestem zwykłym śmiertelnikiem, a nie jakimś bogiem, i to sprawiło, że moje życie stało się bogatsze.

W "Inshallah" śpiewasz o uchodźcach. To bardzo emocjonalny tekst.

- To piękne arabskie słowo oznacza: "Jeśli Bóg pozwoli, to się wydarzy". Kryją się w nim zarówno odwaga i wiara, jak i rezygnacja. Nie napisałem piosenki o kryzysie uchodźczym dlatego, że mam gotowe rozwiązanie. Nie mam. Wiem tylko, że musimy wykazać się empatią. Nie mówić o liczbach i statystykach, tylko nadać problemowi ludzką twarz. Zrobiłem sobie nawet takie emocjonalne ćwiczenie: wyobraziłem sobie siebie oraz swoją rodzinę, żonę i dzieci, w chybotliwej łodzi, jak płyniemy z Turcji do Grecji czy z Libii do Włoch. I staramy się przeżyć. Próbowałem zrozumieć, jakie to uczucie, gdy desperacko szukamy bezpieczeństwa dla swoich bliskich. W końcu ci ludzie uciekają przed wojną, przed zabójczym działaniem broni, która pochodzi od nas, jest produkowana w Rosji, Niemczech, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii czy we Francji. Z kolei z Afryki ludzie uciekają przed biedą i głodem. A wkrótce będziemy mieli do czynienia z uchodźcami, którzy muszą się zmagać ze zmianą klimatu, jednym z najpoważniejszych problemów tego tysiąclecia.

Jesteś znany z tego, że angażujesz się w walkę na rzecz środowiska, ale niektórzy zarzucają ci hipokryzję. Wytykają, że masz kilka domów i latasz z jednego do drugiego prywatnym odrzutowcem, przyczyniając się w ten sposób do zanieczyszczania ziemi.

- Każdy z nas ma coś na sumieniu. Nie znam osoby, która w jakiś sposób nie przykładałaby ręki do niszczenia naszej planety. To prawda, że podróżując samolotem, nie pomagam środowisku, ale nie mogę jeździć z miasta do miasta na koniu. Za to mogę protestować przeciw wycinaniu lasów deszczowych. W jednej z piosenek zwracam się do sceptyków, którzy nie wierzą w ocieplenie klimatu. Modlę się, aby to oni mieli rację i coś takiego jak ocieplenie klimatu to był stek bzdur. Obawiam się jednak, że dowody naukowe nie kłamią.

Wróćmy do problemu migracji. Po Brexicie w Wielkiej Brytanii nasilają się ataki na przybyszów z Europy Wschodniej, przede wszystkim na Polaków. Skąd ta nienawiść?

- Ja głosowałem za tym, żeby pozostać w Unii. Uważam, że takich kwestii nie powinno się rozstrzygać w referendum. To zbyt skomplikowany problem, aby wymagać od ludzi prostej odpowiedzi: tak lub nie. Jedni zagłosowali za wyjściem, bo nie mieli wystarczającej wiedzy, inni uwierzyli w kłamstwa polityków. Kierowali się emocjami lub myśleli: zagłosuję za wystąpieniem z UE, a co mi tam, zobaczymy, jak to się skończy. Uważam, że to parlament powinien decydować o tak kluczowych sprawach, zamiast przerzucać odpowiedzialność na społeczeństwo. Dlatego jestem wkurzony na brytyjski rząd. Był już taki jeden, który uwielbiał referenda, bo wiedział, że za ich pomocą najłatwiej manipulować emocjami i osiągać swoje cele. Nazywał się Adolf Hitler. Wielka Brytania ucierpi na wyjściu z Unii. Potrzebujemy pracowników, z Polski i nie tylko, bo sami nie dajemy rady. Ale zawiniła nasza wyspiarska ksenofobiczna mentalność. W efekcie pojawiło się przyzwolenie na rasizm. Ja się na to nie zgadzam.

"57th & 9th" to już twój dwunasty solowy album studyjny, a wcześniej było pięć płyt z The Police. Kiedy zrozumiałeś, że chcesz być muzykiem?

- Moja mama była fryzjerką, ale w wolnym czasie uwielbiała grać na pianinie. Jedno z moich pierwszych wspomnień to widok jej nóg na pedałach tego instrumentu. Zazwyczaj grała tanga, uwielbiała je. A ja, jako zapatrzony w mamę dzieciak, też zakochałem się w tych dźwiękach. W jej spojrzeniu zawsze kryła się jakaś tęsknota, jakby marzyła o innym, lepszym życiu. Odziedziczyłem to po niej. Pamiętam, jak kiedyś nasze miasteczko odwiedziła królowa matka, która miała ochrzcić statek - na końcu ulicy, przy której mieszkałem, była stocznia.

- Stałem w swoim najlepszym niedzielnym ubraniu i wymachiwałem flagą Unii (Unia Zachodnioeuropejska, czyli UZE, utworzona w 1954 r., grupująca Francję, Wielką Brytanię i kraje Beneluksu - red.) na powitanie. A ona, kiedy przejeżdżała obok w swoim czarnym rolls-roysie, spojrzała prosto na mnie i odmachała. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem: nie chcę takiego życia, jakie mogę mieć w Wallsend, chcę mieć takie jak oni, ci z Londynu. Potem od wujka, który wyjechał do Kanady, dostałem w prezencie gitarę i już wiedziałem, że to ona pomoże mi zrealizować moje marzenie. Poczułem, że mam to coś we krwi. Muzyka to była moja pierwsza miłość.

Czyli przeniosłeś się z Wallsend do stolicy, żeby zostać gwiazdą rocka?

- Nie, moje marzenia nigdy nie sięgały tak daleko. Po prostu chciałem grać i się z tego utrzymywać. Wcześniej byłem nauczycielem, pracowałem w biurze, wykonywałem mnóstwo różnych zawodów, ale bycie muzykiem wydawało mi się bardzo nobilitujące. Chociaż na rewolucję życiową, czyli przeprowadzkę do Londynu, wybrałem chyba nie najlepszy moment - byłem żonaty, urodziło nam się dziecko, ale nie miałem pieniędzy ani perspektyw. Przyjechałem do Londynu, nie posiadając nic poza marzeniami. Ale miałem szczęście i te marzenia stały się rzeczywistością.

Dzisiaj robisz muzykę z tych samych powodów co wtedy?

- Ona sprawia, że jestem szczęśliwy, i to się nie zmieniło. Może zabrzmi to pretensjonalnie, ale gdy biorę gitarę lub siadam przy pianinie, świat staje się piękniejszy. To mój lek na smutek i depresję, które czasem dopadają każdego. No i jeszcze mi za to granie nieźle płacą! (śmiech)

Flaubert uważał, że trzeba być burżujem w codziennym życiu, by móc pozwolić sobie na komfort bycia odważnym w pracy. Zgadasz się z tym?

- Wiodę luksusowe życie, tak jak wszyscy popularni muzycy. Mamy piękne domy, mieszkamy w wygodnych hotelach, jemy pyszne jedzenie. Ale czasem czuję potrzebę, żeby wyjść poza tę strefę komfortu, i to właśnie wtedy powstają moje najwartościowsze piosenki. Na przykład pisząc utwory na nową płytę, zamykałem się na tarasie swojego apartamentu i nie wchodziłem do środka, dopóki nie udało mi się czegoś sensownego stworzyć. W zimę w Nowym Jorku temperatura spada poniżej zera, a ja siedziałem w krótkim rękawku, szczękając z zimna zębami. Ból, niewygoda, dyskomfort - to bywa inspirujące. Ale być może gdybym musiał się z tym zmagać na co dzień, mówiłbym całkiem inaczej...

Myślisz, że jesteś inspiracją dla nowego pokolenia muzyków?

- Czasami słyszę jakąś piosenkę, która przypomina mi coś, co sam kiedyś napisałem. Na przykład "Locked Out Of Heaven", utwór, który śpiewa Bruno Mars, brzmi zupełnie tak, jakbym to ja go nagrał. Ale nie przeszkadza mi to. Ba, zagraliśmy razem ten kawałek na rozdaniu nagród Grammy. Często słyszę też, że Gotye brzmi podobnie do mnie, chociaż ja tak nie uważam... Prawda jest taka, że wszyscy kopiujemy. Kradniemy pomysły i zmieniamy je na własną modłę. Bo w muzyce wszystko już było. Chodzi o to, żeby nadać temu indywidualną jakość. Dlatego cieszy mnie, że Led Zeppelin, którzy zostali oskarżeni o to, że ich kultowe "Stairway To Heaven" jest plagiatem, wygrali niedawno proces. Takie pozwy to absurd. Zazwyczaj wytaczają je ludzie, którzy nie są muzykami, tylko spadkobiercami, i liczą na łatwe pieniądze.

Jaki znasz najlepszy cover twojej piosenki?

- Podobały mi się "Fields Of Gold" w wykonaniu Evy Cassidy. Przysłała mi je przyjaciółka artystki kilka miesięcy po jej śmierci. Włożyłem krążek do odtwarzacza i nie mogłem wyjść ze zdumienia... To było znacznie lepsze niż moja wersja! Byłem też bardzo zaskoczony, kiedy dowiedziałem się, że Johnny Cash nagrał "I Hung My Head". Muzyka country to nie mój klimat, ale jego przeróbka wyszła naprawdę dobrze. Dawno, dawno temu powiedziałeś, że jedyne, na czym ci w życiu zależy, to bycie muzykiem.

Teraz, gdy masz 65 lat, twoje priorytety się zmieniły?

- Wciąż nie potrafię wyobrazić sobie życia bez muzyki, ale zrozumiałem, że są inne równie istotne sprawy. Rodzina, dom. Bo choć trudno mi wytrzymać długo w jednym miejscu, lubię mieć dokąd wracać. Myślę, że bez takiej bezpiecznej przystani szybko bym zwariował. Na szczęście moi bliscy rozumieją, że ciągle muszę coś robić, być w drodze. Jestem ojcem muzykiem, nigdy nie będę zwykłym tatą.

Twoja córka Eliot i syn Joe również zajmują się muzyką. Muszą się mierzyć z takimi samymi problemami jak ty, kiedy zaczynałeś?

- W Wielkiej Brytanii kiedyś było tak, że jeśli zespół był dobry, szybko stawał się towarem eksportowym. A teraz rząd robi wszystko, żeby młodzi ludzie nie mogli się wybić. Małym klubom i pubom trudno jest zdobyć licencję pozwalającą na granie muzyki na żywo, a bez tego debiutanci nie mają gdzie występować. To bardzo krótkowzroczne, bo wkrótce przestaniemy być ważnym graczem na rynku. Dlatego myślę, że Eliot i Joe mają trudniej niż ja kiedyś.

Dzięki wspólnej pasji łatwiej ci się z nimi porozumieć niż z resztą twoich dzieci? Masz ich szóstkę...

- Muszę to od razu powiedzieć, żeby nie było wątpliwości: wszystkie kocham tak samo. Ale rzeczywiście, łatwiej mi zrozumieć te, które zajmują się muzyką, bo posiadają podobną wrażliwość. Mam nadzieję, że pozostałe nigdy nie przeczytają tego wywiadu (śmiech). Za to córka i syn nigdy nie pytają mnie o rady odnośnie do branży. Odcinają się od tego, co ja robię, bo nie chcą budować kariery dzięki nazwisku. A ja szanuję ich niezależność.

Zdarza ci się słuchać muzyki wyłącznie dla przyjemności?

- To trudne. Mam nawyk rozkładania na czynniki pierwsze wszystkiego, co słyszę. Jeśli w windzie czy supermarkecie leci jakiś kawałek, nawet wyjątkowo marny, to nie mogę się powstrzymać i go analizuję. To moje przekleństwo. I to strasznie męczące przekleństwo, bo muzyka atakuje nas wszędzie. Jest jak trujący smog, który wdziera się w każdy zakamarek. Kiedyś, żeby jej posłuchać, trzeba było włączyć płytę winylową, pójść na koncert czy w małych miejscowościach do kościoła, czyli włożyć w to wysiłek. Ale dzięki temu piosenki miały jakąś wartość. A dzisiaj dostajemy je podane na tacy nawet wtedy, kiedy tego nie chcemy. Wkurza mnie to. I dlatego najbardziej lubię ciszę.

W ciszy najlepiej się myśli...

- Mój ojciec był mleczarzem i często wstawałem o piątej rano, aby pomóc mu w rozwożeniu baniek. Tato nie był rozmownym typem, więc zazwyczaj szliśmy obok siebie w milczeniu. A ja w tym czasie mogłem zatopić się w mojej wyobraźni - patrzyłem na domy, układałem w głowie historie ich mieszkańców i marzyłem o pięknej przyszłości gdzieś daleko. Gdyby nie te cenne chwile ciszy, zapewne nie byłoby mnie tu teraz.

Iga Nyc

PANI 11/2016

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama