Reklama

Sława? Nie zabiegam...

Słowo, które pada w tej rozmowie najczęściej: przypadek. Wojciech Pszoniak zdał się na los. Miejsca do życia, role - wszystko zdarza się samo. A jednak coś od siebie wniósł - uparł się, że będzie aktorem, postawił na związek z jedną kobietą, na parę prostych zasad. Są piękniejsze niż milion dolarów. A on ceni tylko to, czego nie można kupić. Ojciec nauczył go, jak być porządnym człowiekiem - bezcenne.

Umawiamy się w kawiarni Instytutu Teatralnego w warszawskich Łazienkach. Przychodzi punktualnie. Pogodny, niewysoki, ubrany w T-shirt, sportową marynarkę i dżinsy. Szuka stolika - koniecznie z dala od dymu. Nie lubi swoich zdjęć z papierosem, bo potem ludzie myślą, że naprawdę pali. Nie. On tylko udaje na scenie, w filmie. Niczego za to nie udaje w nowej książce Aktor. Wojciech Pszoniak w rozmowie z Michałem Komarem. To o nim i o tym, co dookoła. Notował pół życia i wreszcie się przydało. Pszoniak zamawia herbatę z cytryną. Do kelnerki uśmiecha się jak chłopak. Rozpoznała go. Miłe.

Reklama

Twój Styl: Brzmi dobrze: Wojciech Pszoniak - współautor książki. Woli Pan pisać czy udzielać wywiadów?

Wojciech Pszoniak: Udzielanie wywiadów nie jest mi do niczego potrzebne. Poza tym nie lubię opowiadać o swoim życiu. Proszę mnie źle nie zrozumieć, nie chodzi o to, żeby rozmawiać o Heideggerze i Kancie, ale nie chciałbym, żebyśmy rozprawiali o mydle toaletowym. W życiu udzieliłem już tylu wywiadów i w każdym musiałem odpowiadać na te same pytania. Mógłbym zmyślać, ale nie lubię kłamać. Jestem trochę z innego świata.

Pracując nad książką, musiał się Pan przełamać. Bo to wszystko o Panu. Wskakuje Pan w buty literata.

Wojciech Pszoniak: Od początku miałem z tą książką problem. Najpierw miała być moja od początku do końca. No ale widzi pani, nie jestem pisarzem. Nie mam nawet jego temperamentu ani charakteru. Literat to człowiek, który siada i pisze, regularnie, niezależnie od natchnienia. Ma na to czas, bo on temu poświęca życie. Ja mam dużo zajęć - teatr, film, przygotowanie się do roli, teraz zajęcia w Akademii Teatralnej. Gdzie tu miejsce na pisanie książki?

Skoro powstała, to widać ma Pan ochotę dzielić się z innymi swoim widzeniem świata...

Wojciech Pszoniak: Książka powstawała niemal przez całe moje dorosłe życie. Ja wciąż coś notuję, chomikuję różne myśli na kartkach. Przez lata nazbierało się tych zapisków. Ale zebranie ich w książkę nie jest proste. Pomógł mi Michał Komar, autor wywiadu-rzeki z Władysławem Bartoszewskim i Stefanem Mellerem. Dałem mu moje materiały, a potem prowadziliśmy wielogodzinne rozmowy. O sztuce trudno rozmawiać. Tak jak o Panu Bogu. Krąży się wokół Boga, ale jak go opisać?

Sztuka wydaje się tematem łatwiejszym, ale aktor może mieć dość gadania o aktorstwie. A Panu jeszcze chciało się robić notatki.

Wojciech Pszoniak: Namówił mnie do tego kiedyś Tadeusz Różewicz. To były jeszcze lata 60. Wielki poeta dał mi poważne zadanie, więc "musiałem" to zrobić. Do dziś to mnie fascynuje i zastanawiam się, co to znaczy być aktorem.

Może prościej byłoby napisać autobiografię? Fakty są łatwiej uchwytne.

Wojciech Pszoniak: Teraz wszyscy to robią. Nie chcę zajmować się sobą w tym sensie. Chyba że przez fakty ze swego życia mógłbym powiedzieć coś więcej.

Na przykład dlaczego ludzie zmieniają miejsca do życia? Pan wybrał na swoje Paryż. Czemu?

Wojciech Pszoniak: Przypadek. Życiem często rządzą przypadki.

Ale Paryż spodobał się Panu na tyle, że stał się Pana domem. Mieszka Pan tam 30 lat.

Wojciech Pszoniak: Tak, bo jest piękny i przyjazny. To miasto prawdziwe, nie było zmasakrowane, nie jest tragiczne. Owszem, mnóstwo w nim śladów historii, ale te rany nie są tak dramatycznie świeże. Paryż fascynuje nie tylko turystów, ale jest też miły do życia. Ja po kolei opuszczałem wszystkie miasta, jakie miałem. Począwszy od Lwowa, w którym się urodziłem. Potem Gliwice, Kraków, Warszawę. Dziś czuję się i jestem paryżaninem. Choć nawet przez chwilę nie przestałem być Polakiem.

Warszawą się Pan nie zachwyca.

Wojciech Pszoniak: Bo jej nie lubię. Lubię tę kawiarnię w Łazienkach, w której się spotkaliśmy, i parę innych pięknych miejsc, które zostały uratowane. Ale nie jest ich wiele. Dlatego daleki jestem od zachwytów nad Warszawą. Wystarczy przejść ulicami i zobaczyć zaniedbane trawniki, te bloki martwe, smutne, te ławeczki na przystankach. Nawet zabudowa jest zlepkiem przypadkowych stylów. To miasto, w którym się nie spaceruje, bo nie ma gdzie. Jest jeden park - Łazienki, bo w innych pełno jest meneli. Jeśli tęsknię za Warszawą, to tylko za przyjaciółmi, rodziną.

Za rodzinnym miastem, za Lwowem, też Pan nie tęskni?

Wojciech Pszoniak: Nie tęsknię. Gdy zapytano hrabinę Branicką, czy chciałaby odwiedzić Wilanów, który jej odebrano, odpowiedziała, że nie ma takiego zamiaru. Podobnie i ja nie tęsknię za Lwowem, z którego wyrzucono moją rodzinę. Nie chcę tego rozpamiętywać.

A Gliwice? Tam się Pan wychował.

Wojciech Pszoniak: To miejsce dla mnie ważne, bo spędziłem w nim całe dzieciństwo. Miałem cztery lata, kiedy przyjechaliśmy do tego śląskiego miasta.

Pamięta Pan smaki i zapachy rodzinnego domu?

Wojciech Pszoniak: One pozostają w naszych sercach na całe życie. I całe życie tęskni się do nich. Pamiętam zapach i smak zup, które gotowała matka. A gotowała znakomicie. Nikt nie robił już takich pierogów jak ona. Uczyła się na książce Monatowej. W Warszawie, oprócz Bliklego i restauracji Papu, nigdzie nie można zjeść dobrych pierogów, które mają delikatne, cienkie ciasto. Pierogi mojej mamy miały ciasto jak jedwab.

Wrażliwość na innych ludzi to też "walizka" zabrana z domu?

Wojciech Pszoniak: Rzeczywiście tak. Bo cóż, tego nie można kupić. Można sprawić sobie złotego roleksa czy porsche, ale wrażliwości na drugiego człowieka już się nie kupi. Moją uwagę na sztukę - teatr, muzykę, skierowała mama.

Z Piotrem Fronczewskim planujecie spektakl, w którym zagra Pan na saksofonie. Ta umiejętność to również wspomnienie z dzieciństwa?

Wojciech Pszoniak: Grałem kiedyś na klarnecie i na saksofonie. Lubię ten instrument, grywam sobie dla przyjemności.

Co oprócz otwarcia na sztukę zawdzięcza Pan swoim rodzicom?

Wojciech Pszoniak: Wychowałem się w dobrej mieszczańskiej rodzinie. Ojciec był urzędnikiem. Niezwykle prawym i skromnym człowiekiem. Nauczył mnie uczciwości i odpowiedzialności. Swoim przykładem pokazywał, że trzeba i warto być porządnym człowiekiem.

Życie wcześnie wystawiło Pana na próbę. Jak Pan, jako 13-letni chłopak, poradził sobie ze stratą ojca?

Wojciech Pszoniak: Bardzo przeżyłem jego odejście, ale starałem się nie skupiać na rozpaczy, ale raczej zbudować swój świat na nowo. Na szczęście miałem tyle siły, żeby z tego wyjść.

Czytałam, że gdy w drugiej klasie podstawówki recytował Pan Stefka Burczymuchę, były wielkie brawa. Czy to wtedy Pan postanowił, że zostanie aktorem?

Wojciech Pszoniak: Może te owacje połechtały moją dumę i próżność, ale nie myślałem jeszcze o aktorstwie. To przyszło dużo później. Próbowałem różnych rzeczy, szukałem siebie. Mój starszy brat Antoni był już aktorem, może to on miał na to wpływ? W końcu postanowiłem zdawać do szkoły teatralnej.

Jakiej trzeba determinacji, by tak jak Pan do komisji egzaminacyjnej w PWST krzyknąć: "Niech wam się, k…, nie zdaje, że nie będę aktorem"?

Wojciech Pszoniak: W życiu ważne jest, by wiedzieć, czego się chce. Nie pytać innych, czy coś jest dla nas dobre, czy złe, czy coś nam smakuje lub czy do czegoś się nadajemy. Bo zawsze znajdzie się ktoś, kto nas skrytykuje, zawróci z drogi, zabije w nas marzenia. To nie znaczy oczywiście, żeby pędzić do starcia z otwartą przyłbicą i nigdy nie pójść na kompromis. Ale nie wolno się poddawać. A wtedy, gdy mnie nie przyjęli do szkoły teatralnej, byłem pewny, że nadaję się na aktora, że muszę nim zostać. Nie będzie mi ktoś mówił, czy pasuję do tego zawodu, czy nie. Przecież ja lepiej wiem, co się ze mną dzieje, niż ktoś, kto siedzi za stołem egzaminacyjnym, zmęczony i znudzony, bo już przesłuchał setki kandydatów.

Rozmawiała Beata Biały

Przeczytaj drugą część wywiadu

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy