Reklama

Serce na lekarstwo

Stukot drewniaków personelu w środku nocy. Pobudka, jak w wojsku, o szóstej rano. Rozkazy: „siadać”, „czekać”. Brak intymności. Czytelniczka TS opowiedziała nam, jak wygląda pobyt na oddziale ginekologicznym. Nowoczesnym, ale takim, gdzie nie wiedzą, że chory człowiek potrzebuje empatii. Tym trudniej to zrozumieć, bo często kobieta w białym fartuchu traktuje tak inną kobietę. Inną, bo.... w szpitalnej piżamie.

Siódma rano. Duże miasto wojewódzkie, duży szpital ginekologiczno-położniczy, duża poczekalnia. I jeszcze więcej ludzi. Kobiety z ciążowymi brzuszkami, kobiety w charakterystycznych dla pacjentek chemioterapii chustkach na głowach, bardzo młode dziewczyny, starsze panie. Wielu towarzyszą partnerzy. Wszędzie bagaże. Pomieszczenie przypomina raczej halę dworcową przed świętami niż szpital.

Mija dziesięć minut, dwadzieścia, trzydzieści. Czas płynie wolno, a pacjentek przede mną nie ubywa. Kręcę się na niewygodnym krzesełku (jak można tu siedzieć w dziewiątym miesiącu ciąży?!). Jestem wyczerpana, bo wstałam o 5.30. Głodna - czekają mnie badania, więc muszę być na czczo. I zdenerwowana: wizja pobytu w szpitalu i operacji nie odpręża.

Reklama

Najchętniej bym uciekła. Siedzę jednak i zastanawiam się, dlaczego kilkadziesiąt kobiet miało się tu stawić w tym samym momencie. Po godzinie i dwudziestu minutach zapraszają mnie do rejestracji. Kobieta w okienku w poprzednim wcieleniu musiała być oficerem, i to chyba armii pruskiej takim tonem wydaje komendy. Proszę, żeby nie krzyczała. "Ja nie krzyczę!" - krzyczy pani. No dobrze: ma donośny głos.

Dostaję plastikową opaskę z kodem i nazwiskiem i mogę przebrać się w piżamę. O ile nie przeszkadza mi, że będę świecić gołą pupą przed innymi pacjentkami. - "Przebieralnia jest zbiorowa? To niezbyt komfortowe - zauważam nieśmiało. - Jak się pani nie podoba, może pani wyjść" - nie kryjąc irytacji, odpowiada kobieta o nieprzyjemnej powierzchowności. Chyba jakiś mój gest zdradza, że naprawdę gotowa jestem wymaszerować, z miejscem dla jednej osoby. A raczej dla jej połowy, bo choć jestem szczupła, tam się nie mieszczę.

Skąpa firaneczka sięga mi do łydek i mam niemiłe wrażenie, że stoję nago pośrodku holu. Wkrótce się okaże, że będę się tak czuła jeszcze nie raz. Bo przekroczenie progu szpitala ginekologicznego oznacza pożegnanie się z intymnością. Tutaj w centrum uwagi jest moja macica. A ja jestem tylko dodatkiem do niej. I wszyscy szczerze żałują, że nie można nas rozdzielić.

Jak w kolonii karnej

Już w piżamie dołączam do grupki wystraszonych kobiet, czekających na "opiekunkę", która ma nas dostarczyć na odpowiedni oddział. "Wsiadać", "czekać", "przechodzić" - polecenia są krótkie i konkretne. "Jak w kolonii karnej", myślę.

W końcu trafiam pod drzwi dyżurki pielęgniarek. Znowu czekając na swoją kolej, czytam, że z powodu grypy w szpitalu nie ma odwiedzin. To dla mnie kłopot, bo liczyłam, że mąż przywiezie z domu prowiant. Nie toleruję laktozy ani glutenu, dieta szpitalna nie uwzględnia takich ograniczeń. Gdybym wcześniej wiedziała... Nie zauważyłam jednak informacji w poczekalni. "Pani i tak nic już nie będzie jadła, najwyżej dietetyczną zupkę", rozwiązuje mój problem pielęgniarka.

Badanie krwi, wywiad na temat chorób oraz leków, które przyjmuję, informacja, że przy łóżku znajdę kartę z prawami pacjenta, i do sali szpitalnej. Dwuosobowy pokój jest jasny i piękny, wyłożona łososiowymi kafelkami łazienka elegancka, wygodna. Wszędzie środki do mycia i dezynfekcji rąk. Czystość - sterylna. Dołącza do mnie sąsiadka - urocza kobieta w średnim wieku. Jest jeszcze bardziej przestraszona niż ja. Nie wymieniamy uwag o czekających nas zabiegach, staramy się dzielić niewielką przestrzeń tak, by żadna z nas nie poczuła się skrępowana.

Ale to bez znaczenia, bo nagle drzwi do naszej sali otwierają się z hukiem. Wchodzi pielęgniarka: "Mam preparat do picia oraz czopki na przeczyszczenie. Biorą panie i po półgodzinie następuje wypróżnienie. A wieczorem - wlewka. Robimy to tu, na łóżku". Patrzę przepraszająco na sąsiadkę, nie wiem, co to "wlewka", ale kwestia moich wypróżnień przestała być tajemnicą.

- "Czy ten temat musimy poruszać zbiorowo? - pytam. - A co w tym niewłaściwego?" - wyraźnie oburzona pielęgniarka odpowiada pytaniem. Ciekawe, co na to ustawa o prawach pacjenta?

Dr House?

Czeka mnie jeszcze badanie lekarskie. Przed gabinetem grupka przyszłych mam plotkuje i głaszcze się po wystających brzuszkach. Ustalam miejsce w kolejce i słucham ich rozmów, przypominając sobie, jak sama rodziłam. Byłam cierpliwsza niż dziś? Nastawiona na cel, jakim było sprowadzenie na świat upragnionego syna? I co się zmieniło, że tak bardzo nie podoba mi się obcesowy stosunek do kobiet w kobiecym w końcu szpitalu? A może najbardziej irytujące jest właśnie to, że zmieniło się wszystko prócz nastawienia personelu medycznego do pacjentek?

Do gabinetu wchodzę przez pokój, w którym mam się rozebrać. Znowu półnaga słyszę przez drzwi, jak lekarze omawiają przypadek przede mną. Dialog identyczny jak te, które znamy z Doktora House’a. "Oni rzeczywiście są superfachowi", myślę. Refleksje przerywa pielęgniarka, prosząc mnie do środka. Wchodzę i widzę chyba siedmiu mężczyzn, z których dwóch to moi lekarze, pozostałych nigdy nie widziałam.

Bez bielizny nie jestem tak pewna siebie jak zwykle, ale wyduszam: "Czy panowie wszyscy są tu potrzebni?". Myśl, że za chwilę wszyscy będą patrzeć, jak siadam na fotelu ginekologicznym, paraliżuje. Nieśmiały protest sprawia, że znajdujący się w pomieszczeniu ludzie w białych fartuchach zawieszają na mnie wzrok. - "My tu pracujemy - ktoś mówi z wyrzutem. - Ale to nie jest przecież open space - odpowiadam odruchowo. - Ma pani prawo nie życzyć sobie obecności tylu osób" - wyjaśnia w końcu jeden z lekarzy.

I nie życzę sobie. Ale nikt mnie o to nie zapytał, zanim weszłam, choć ustawa o prawach pacjenta jasno stwierdza: mam prawo do intymności. Kiedy z gabinetu wychodzą ci, którzy mnie NIE leczą, robi się jaśniej. Lekarz zapewnia, że wszystko ma pod kontrolą, a ryzyko, że operacja się nie powiedzie, nie jest duże, czyli głowa do góry.

Pokój to nie sala zabiegowa

Jest może 10, a ja, choć pocieszona, z emocji i zmęczenia ledwo stoję na nogach. Wracam do łóżka, by zapaść w ciężki, pełen złych obrazów sen. Budzi mnie salowa: przynosi obiecaną dietetyczną zupę. Musiałabym być bardzo głodna, żeby zjeść coś, co ma taki zapach i tak wygląda. Czym prędzej wynoszę bulionówkę. Im mniej zjem, tym lepiej dla mnie, bo obiecana "wlewka", czyli lewatywa, wywraca na lewą stronę moje jelita. W czasie zabiegu sąsiadka dyskretnie wychodzi.

Co to za pomysł, żeby pokój w szpitalu traktować jak salę zabiegową? W wyciągu z praw pacjenta, z którymi postanowiłam się jednak zapoznać, wyraźnie jest napisane: zgodnie z Ustawą z dnia 5 grudnia 1996 r. o zawodzie lekarza, a konkretnie z artykułem 36 ustawy, "przy udzielaniu świadczeń zdrowotnych może uczestniczyć tylko niezbędny, ze względu na rodzaj świadczenia, personel medyczny". Dobrze, że współlokatorka może chodzić. Gdyby nie mogła, zapis ten okazałby się czystą teorią.

Wypiąć pupę

Mam wrażenie, że obolałe po badaniach ciało nie należy do mnie. Podczas wieczornego obchodu zostaję uprzedzona, że przed 6 rano czeka mnie kolejna "wlewka". Już wiem, co to za tortura, więc proszę, żeby przełożyć to na później, bo na sali operacyjnej mam być w końcu po 11. Wyspana będę z pewnością w lepszej formie. Nic z tego. To nie moje dobro decyduje o terminie zabiegu, tylko harmonogram pracy pielęgniarek.

Ból głowy - efekt stresu i pustego żołądka - staje się nieznośny. Na szczęście dostaję tabletkę nasenną. Odpływam, starając się nie myśleć o jutrze. Wyrywa mnie ostry dźwięk. Jest może 5.30, podnoszę głowę. Salowa wymienia worek w metalowym koszu na śmieci, trzaskając nim bezceremonialnie. Na widok mojej zdziwionej miny, kpiąco rzuca: "dzień dobry!". Wyraźnie bawi ją, że właśnie mnie obudziła.

Szpital przed 6 jest miejscem pełnym życia, sądząc po wesołych i głośnych rozmowach na korytarzu. Opadam na poduszkę, próbując jeszcze choćby na chwilę przysnąć. Nie na długo. Budzi mnie uczucie, że ktoś pochyla się nade mną. Słyszę polecenie: "wypiąć pupę!".

A prawo do godności?

Półprzytomna dostrzegam pielęgniarkę z lewatywą. W pokoju jest salowa, moja sąsiadka, drzwi na oścież otwarte. Żadnego "dzień dobry ", "przepraszam"... Fale ostrego bólu i światłowstręt to sygnał, że mam migrenę. Mówię o tym pielęgniarce, a ona gniewnie rzuca, że nic jej to nie obchodzi. Musi zrobić zabieg, bo zaraz kończy dyżur. Tłumaczę, że potrzebuję leku przeciwbólowego, i to silnego. "Co mi tutaj pani wyczynia! Przecież lewatywa to zabieg pielęgnacyjny, a jak pani nie chce się temu poddać, musi podpisać oświadczenie".

Ja już niestety wiem, że obiecana "wlewka" to nie spa. Zwijając się z bólu, piszę, że "odmawiam poddania się zabiegowi przed konsultacją z lekarzem". Czerwona z wściekłości pielęgniarka wychodzi, trzaskając drzwiami. Lekarza wciąż nie ma. A ból staje się nieznośny. Zjawia się kolejna pielęgniarka. Znowu zapala się ostre górne światło. "Krocze już wygolone? Proszę podciągnąć koszulę, muszę sprawdzić!" - młoda brunetka musztruje mnie i sąsiadkę. To jest to poszanowanie intymności?!

Anioł na mojej drodze

W końcu zagląda pan doktor i dostaję środki przeciwbólowe. Po dobie spędzonej w szpitalu jestem w tak złej formie, że naprawdę zaczynam rozważać rezygnację z dalszego leczenia. "Dzień dobry, jestem psychologiem, chciałabym zapytać, czy pani odczuwa dyskomfort w związku z pobytem na oddziale?" - nad moim łóżkiem staje piękna jak anioł dziewczyna z ciepłym, łagodnym uśmiechem.

Pierwsza osoba, prócz mojego lekarza, która traktuje mnie jak człowieka, nie przypadek medyczny. I to właśnie jej mówię. Nie sprawia wrażenia, że jest zaskoczona. Nie zdążę jej jednak wiele wyjaśnić, bo za chwilę będę już na sali operacyjnej. Tabletka na uspokojenie, śmieszna krótka koszulka i wycieczka przez długie szpitalne korytarze na łóżku w pozycji horyzontalnej. Dziwne uczucie...

Wraz z przekroczeniem drzwi z napisem "blok operacyjny " wszystko się zmienia, jakbym nagle zmieniła szpital. "O, oczy się szklą, nie wolno tak!" - słyszę od kogoś. "Te bransoletki powinny być zdjęte, ale jeśli przynoszą szczęście, ponegocjujemy z panią anestezjolog". "Wszystko będzie dobrze!" I było.

Wybitni ginekolodzy, doskonały anestezjolog, profesjonalne i troskliwe pielęgniarki anestezjologiczne - ci ludzie naprawili to, co w moim ciele nie działało. Powinnam czuć tylko wdzięczność. A ja mam mieszane uczucia. Nie mogę pojąć, dlaczego tak wielu osobom, które spotkałam w tym szpitalu, zabrakło nie tylko wiedzy o prawach pacjenta, ale po prostu życzliwości, a czasem... zwykłej kultury. I jak to jest, że rolę prześladowcy zagrały w tym spektaklu kobiety? Przecież gdyby same zostały pacjentkami, też czułyby lęk, byłyby zestresowane, bezbronne. Zabrakło im wyobraźni? Jedno jest pewne: za murami szpitala nie ma mowy o kobiecej solidarności, empatii. Jak długo?

Barbara Petrycka

Twój Styl 4/2013



Twój Styl
Dowiedz się więcej na temat: poród | ciąża | ginekolog
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy