Reklama

Robert Lewandowski: Trzeba czasem zdjąć zbroję

Ma 17 milionów obserwatorów na Instagramie. Półtora miliarda ludzi oglądało, jak strzelał karnego Realowi. Chłopak z Leszna, który długo był najdrobniejszy na boisku i wcześnie stracił ojca, sięgnął szczytu kariery. Robert Lewandowski wydaje się ideałem: przystojny, bogaty, zdrowo je, jest supertatą, nie klnie. I podczas naszej rozmowy widać, że niełatwo złapać go na spalonym.

Kiedy wchodzi do hotelu Kempinski, w foyer cichną rozmowy. Ktoś prosi o autograf, ale dyskretnie, bo w Monachium piłkarzy traktuje się z atencją. W tym hotelu latem 2014 roku Robert spędził pierwszą noc po tym, jak dostał najwyższy kontrakt w Bundeslidze i przyznano mu wymarzoną koszulkę z numerem 9.

Taki chudziutki? Trenerzy sceptycznie patrzyli na małego chłopca. W Varsovii, która przyjęła go do drużyny, gdy miał osiem lat, był najdrobniejszy, ale zyskał uznanie: okazał się zwrotny i ambitny. Ojciec Krzysztof Lewandowski, nauczyciel WF-u z Leszna, zabierał syna na lekcje starszych klas, żeby prezentował, jak wykonuje się trudne ćwiczenia. Chłopak długo jednak miał kompleksy, a jeszcze zamknął się w sobie, gdy w wieku 16 lat stracił tatę. Leo Beenhakker, który wziął go do reprezentacji Polski, dziwił się, że znany piłkarz może być tak cichy i nieśmiały.

Reklama

Dla Znicza Pruszków w 2006 roku wart był pięć tysięcy złotych, parę lat później Borussia Dortmund wyceniła go na 4,5 miliona euro. Wtedy gwiazdor Nuri Şahin, widząc w szatni sylwetkę Lewego, dał mu pseudonim The Body. Robert miał opinię tytana, godzinami cisnął na siłowni, często pod okiem Ani, mistrzyni świata w karate, ekspertki od sportowej diety i fizykoterapii.

Styl życia Lewandowskich to legenda internetu. Miliony ludzi obserwują, jak trenują, co jedzą: bez glutenu, bez laktozy... Para idealna: żadnych skandali, lojalność. Ich córka Klara zyskała miano "royal baby" i rzeczywiście dla taty jest księżniczką.

Podczas meczu z Atletico Madryt chciał zdobyć bramkę. W 28. minucie udało mu się z wolnego, chwycił piłkę i włożył pod koszulkę. Obwieścił, że będzie ojcem. A jednak nie wszystko idzie idealnie. Kilka lat temu, gdy Ania chorowała, Lewy przeżył kryzys: grał gorzej, gazety pisały o nim "Lewandoofski", występ w reprezentacji Polski na Euro 2016 też nie wyszedł. Przeszli przez to razem.

Pytana o odporność męża Anna mówi: "Robert ma nad sobą klosz". I też uważa, że zawsze można coś zrobić lepiej. Po pięciu bramkach, które zdobył w dziewięć minut w meczu z Wolfsburgiem, żałował, że nie było... sześciu. Zmienia się jednak, żona mówi, że na imprezie umie wskoczyć na stół, zaśpiewać.

Rozmawiam więc z człowiekiem, nie z awatarem. PS: Autoryzacja tej rozmowy odbyła się w innej atmosferze. Wybuchła epidemia. Sesja zdjęciowa została odwołana. Nie będzie Euro 2020. Robert wystąpił na Instagramie do fanów, by przestrzegali zasad, nie gromadzili się przed stadionami. Media podały, że Ania i Robert przeznaczyli milion euro na potrzeby polskich szpitali zakaźnych.

Twój STYL: Masz opinię sportowca totalnego: zdyscyplinowany, zdrowo je, żadnych skandali... Co musiałeś w sobie zmienić, żeby odnaleźć taką równowagę?

Robert Lewandowski: - Była taka cecha... Kiedyś chciałem wszystko wiedzieć i kontrolować. Doszedłem do wniosku, że nie powinienem, bo to mnie rozprasza, zajmuje głowę, czas. Trzeba skupić się na tym, co ważne: rodzina, zdrowie, trening, przyjaciele. Reszta może poczekać albo w ogóle nie jest istotna.

Twój perfekcjonizm w skali od 1 do 10?

- Kiedyś 10 na 10, teraz... 9.

Zasypiasz i nagle widzisz, że w kącie sypialni leży ogryzek od jabłka. Wstajesz czy odwracasz się na drugi bok?

- Wstanę jeszcze. Stąd to 9. Na 10 razy wstałbym 9, a raz nie. Nieład mnie męczy. Ale wiem już, że wszystkim nie zarządzę, muszę oddać wiele spraw innym osobom, by rozwijać się nie tylko jako piłkarz, ale człowiek. Robert Lewandowski kilka lat temu i dzisiaj to inne osoby.

Czy to efekt pracy z psychologiem sportowym?

- Pierwszą osobą, przed którą się otworzyłem, była Ania. Ja długo byłem zamkniętym człowiekiem, nie potrafiłem zaufać innym. Wydawało mi się, że z każdym problemem poradzę sobie sam. Teraz wiem, że jeżeli coś zduszę w sobie, to jednak zostaje i uwiera. Gdy pojawia się w życiu partnerka, która też jest sportowcem i umie słuchać, nawet podczas rozmowy uświadamiasz sobie ważne rzeczy.

- Nauczyłem się wyrzucać z siebie złe emocje. Zyskałem pokorę, umiem dzielić się odpowiedzialnością. Oczywiście psycholog, jak u innych sportowców, też był, ale pojawił się późno, gdy już grałem w Dortmundzie.

Wszystkie problemy mają swoje źródło. Jakie wspomnienia chłopaka z małego Leszna są z tobą do dzisiaj?

- Na pewno ta chwila z 2007 roku. Miałem 16 lat, byłem w pierwszej klasie liceum, wróciłem po lekcjach, mama i siostra czekały. Ja ten obraz mam wciąż przed oczami: siostra płacze na kanapie, a mama stara się być twarda i mówi, że... tata nie żyje. To był szok, cios, którego się nie spodziewałem. Wchodziłem w dorosłość, moje tematy z tatą dopiero się zaczynały. Żałuję, że nie mam ojca, z którym mógłbym rozmawiać o grze, i tego, że nie mógł zobaczyć mojego meczu w wielkim klubie, a ja w jego oczach... dumy - mam nadzieję - z tego, co osiągnąłem.

Tym bardziej że tata był sportowcem. To niesamowite, że w skromnej nauczycielskiej rodzinie inwestuje się tyle serca i energii w piłkarską pasję syna.

- Rodzice traktowali moje ambicje serio. Wozili na treningi godzinę w jedną stronę. Czekali na mnie, a gdy chciałem wracać do domu sam, jechałem busem z Warszawy do Leszna dwie godziny. Gdy się spóźniłem, trzeba było łapać okazję, czasem ktoś się ulitował, zabrał.

Uderzyłeś kiedyś kogoś na boisku?

- Nie. Jako chłopak zawsze byłem cichy, skromny. Pamiętam, raz obejrzałem wideo z meczu, który nagrywał tata. Kasety zachowały się do dzisiaj. Zobaczyłem lekko zgarbionego chłopca ze spuszczoną głową i dotarło do mnie, jaki błąd popełniam, że coś trzeba zmienić, żebym nie był taki wycofany, melancholijny. Później zrozumiałem, że mowa ciała jest ważna na boisku, zbyt duża skromność blokuje rozwój.

Byłeś drobny, kostiumy piłkarskie były na ciebie za duże, spodenki do kolan...

- I wtedy nagle musiałem wydorośleć. Gdy odszedł tata, patrzyłem na babcię, mamę, siostrę, dziadka i z minuty na minutę czułem, że powinienem wziąć odpowiedzialność.

Mając 16 lat.

- No tak. Musiałem zadbać, żeby nam lepiej się żyło. Nie tylko w sferze finansowej. Wiadomo, że mężczyzna w rodzinie daje poczucie bezpieczeństwa. Wtedy nie byłem na to do końca gotowy, ja późno dojrzewałem do różnych ról, późno rosłem, ale starałem się być pomocny, nie sprawiać problemów mamie. Motywowała mnie, że sport jest ważny, ale trzeba się też uczyć. Starałem się to łączyć, trenowałem i poszedłem na studia.

Żadnych fałszywych kroków, ekscesów. A piłkarze to ludzie z fantazją. Pytałem o agresję na boisku, bo gdy oglądam mecze, widzę, że na Lewego się poluje: kopnąć, skosić. Co jest w głowie po takim faulu?

- Dużo myśli, czasem złość. Gdy byłem młodym zawodnikiem, po faulu denerwowałem się, protestowałem, czasem doskoczyłem do przeciwnika, ale zauważyłem, że mi to przeszkadza. Bo po chwili miałem sytuację, gdy mogłem zdobyć bramkę, ale głowa jeszcze nie ochłonęła, byłem zdekoncentrowany. Teraz czasem mnie poniesie, krzyknę. To sport i emocje, ale świadomość mi podpowiada, że to się nie opłaca.

Miałeś tę świadomość, gdy po treningu koledzy szli na piwo, a Lewy do siłowni, żeby poprawić wydolność?

- Nie wiem, może się z tym urodziłem, ale dziękuję za to. Nigdy pod presją nie szedłem tam, gdzie tłum. Koledzy zapraszali na imprezkę, a ja myślałem: OK, wy się teraz bawcie, ja pobawię się kiedyś.

Jakie masz namiętności poza sportem, pasje, na myśl o których się uśmiechasz?

- Mając tyle treningów, meczów, za najcenniejszy uważam czas spędzony z rodziną. Często mnie nie ma, zgrupowania trwają po 10-14 dni, Klara pyta: "Gdzie jest tata?". Dlatego doceniam każdą wspólną chwilę. Zawsze też interesowało mnie rozwijanie siebie jako człowieka, nie tylko sportowca, na przykład przez naukę...

OK, to powiedział RL perfekcjonista, a tak po ludzku?

- Nie mówiłem o motoryzacji, o samochodach, to mnie kręci.

Jakim autem przyjechałeś?

- Bentleyem. Kiedy byłem chłopcem, dostałem motorynkę, używaną. Żeby ruszyć, trzeba było ją popchnąć, świecę sprawdzić, czy nie zalana, czasem nawet silnik rozłożyć, umiałem to. Oprócz piłki czy biegania po lesie jeździliśmy tymi motorynkami, fajnie spędzaliśmy razem czas. Starsi koledzy mieli już skutery.

Zobacz także:

Ania opowiadała o tym, jak zrzucaliście się na naprawę twojego fiata.

- To był pierwszy samochód, który kupiłem za własne pieniądze, fiat bravo, błękitny, z komisu. Pojechałem nim złożyć papiery na studia, w bramie wystawał kołek, zaczepiłem, miska olejowa poszła. Musiałem na naprawę wydać chyba 1400 złotych, a jako młody piłkarz dostawałem dwa tysiące stypendium. Ania zaproponowała, że naprawimy fiata na spółkę, bo już byliśmy razem, mieszkaliśmy w wynajętym mieszkaniu na Wrzecionie w Warszawie. Składaliśmy się na jedzenie. Pamiętam, miałem ulubiony serek waniliowy w pudełku z czerwonym paskiem.

Oczy ci błyszczą, kiedy to mówisz.

- Bo to był piękny czas, życie z dnia na dzień, bez wielkich planów, ale szczęśliwe.

Czy sukces zmienia człowieka, psuje? Zdarzyło się, że przegiąłeś i mama powiedziała: "Robert, nie takiego cię wychowałam!"? Bo gdy twojego karnego w meczu z Realem ogląda półtora miliarda ludzi, można poczuć się półbogiem.

- Nie. Staram się być taki, jakiego mnie wychowano. Pilnujemy z Anią, by zostać sobą, stąpać po ziemi, pamiętać czas, kiedy żyliśmy skromnie, ale byliśmy szczęśliwi. Są sytuacje, które wymagają innego zachowania, bo teraz musimy chronić naszą prywatność. To piękne uczucie, gdy świat patrzy, ale nie mogę zawsze zadowolić wszystkich. Szanuję fanów, ale gdyby podeszło tu sto osób po autograf, ta rozmowa by się nie udała.

- Czasem trzeba stawiać granice, bronić chwil, które są osobiste, dla rodziny, dla pracy, nie każdy to rozumie. Wynik sportowca to równowaga, spokój. Iść po bandzie można krótko, to się zemści.

Ale jesteście własnością milionów fanów, śledzą was w internecie. Masz na Facebooku ponad 9 milionów obserwatorów, na Instagramie 17 milionów...

- Ania mówi: "To fajna rzecz, doceńmy ją". Udzielamy wywiadów, dajemy autografy i widzimy, jak dobra z tego płynie energia, ile radości można dać ludziom. Widzę czasem, jak komuś trzęsą się ręce, gdy nastawia aparat fotograficzny, czuję bicie serca, to wzruszające. Myślę sobie: kim ja jestem, że coś takiego się dzieje? Ale to też odpowiedzialność, bo ci młodzi ludzie patrzą na nas, wzorują się, wiemy, że trzeba być dobrym przykładem.

Twój transfer z Lecha do Borussii był awansem. Jakie wsparcie zapewnił tak sławny klub nowemu zawodnikowi?

- Zostałem rzucony na głęboką wodę. Właściwie żadnej pomocy nie miałem.

Nauka języka?

- Niemieckiej gramatyki uczyłem się po angielsku z... tureckim nauczycielem.

Były kryzysy?

- Nie zdawałem sobie z tego sprawy, zagłuszałem emocje, ale czułem się zmęczony. Pomiędzy treningami jeździłem oglądać mieszkania, załatwiałem meble, bo w Niemczech wynajmuje się puste mieszkania, ich urządzenie trwa długo. Ania wtedy tylko dojeżdżała.

- W klubie chciałem się pokazać, ambicja kazała mi trenować i pojawił się kryzys. Pamiętam, że ciągle padało. To był trudny okres, ale paradoksalnie pozwolił mi osiągnąć dojrzałość, zbudować charakter.

Co czuje chłopak, widząc na koncie pierwszy milion euro? Gdy jeszcze pamięta dwa tysiące złotych w klubie Varsovia?

- Podchodzę do tego z myślą, że to tylko liczby i aż liczby. Gdy zobaczyłem sumy, które pozwalały na tak wiele, zanim coś kupiłem, zastanawiałem się nie dwa, ale dziesięć razy. Nie miałem jednak poczucia, że dzięki nim stałem się inną osobą.

Jak korzystać z wolności, którą dają pieniądze, żeby nie przegiąć?

- Pieniądze są ważne, ale mnie nie poniosło, bo... pamiętam, jak to było nie mieć na podstawowe rzeczy. Cieszę się jednak, że mogłem spełnić marzenia z dzieciństwa.

Na przykład?

- Moim marzeniem było mieć ferrari. Wahałem się chyba rok, aż poczułem bunt: dlaczego nie spełnić swojego snu? Były opory: po co się wychylać, afiszować? A przecież zarobiłem na nie uczciwie, nie będę go chować w garażu. Musiałem to podejście zmienić, przepracować. Nie wstydzić się tego, że osiągnąłem sukces.

Ania też ma ten problem. Opowiadała mi, jak ukrywała torebkę, którą dostała od ciebie z okazji narodzin Klary.

- Tak, ona zastanawia się kilka razy, czy kupić jakąś rzecz, na którą naprawdę może sobie pozwolić. Ale to nie jest złe, pokazuje, że wciąż jesteśmy ludźmi, których możliwości finansowe nie zepsuły.

Czy to w porządku, że piłkarz, choć mistrz, zarabia tyle, co tysiąc lekarzy?

- To nie jest dobrze, że człowiek, który ratuje ludzkie życie, ciągle musi się uczyć, ma na sobie tyle odpowiedzialności, nie jest odpowiednio wysoko wynagradzany, a też ma swoje marzenia. To przykre dla mnie, że lekarze czy nauczyciele nie zarabiają odpowiednio, że nie stać ich na różne rzeczy, a przecież też mają marzenia, dzieci na utrzymaniu. Jestem z nauczycielskiej rodziny i znam to. Ale cały świat interesuje się piłką, mecze oglądają miliony, czasem nawet miliard ludzi, za tym idzie reklama, jest na nas popyt, to przekłada się też na pieniądze... To ekonomia.

A zdarza się, że coś jest dla ciebie za drogie?

- Oczywiście, nie przepłacę za rzecz, która na to nie zasługuje. Nie jestem rozrzutny. Pieniądze trzeba szanować. Od małego tak miałem. Myłem tacie samochód, żeby dostać 10 złotych, i wiedziałem, że w aucie jeszcze coś znajdę, tu dwa złote leżało, tam pięć... Czasem mama pozwoliła zabrać resztę z zakupów. Zbierałem wtedy do skarbonki.

Dzisiaj jesteś milionerem. Na pewno mnóstwo ludzi prosi ciebie i Anię o pomoc. Jak zarządzać tą ścianą płaczu?

- Pomagać trzeba z serca, wtedy to przychodzi samo. Ale pomoc to nie tylko pieniądze. Pamiętam, jak poszliśmy z Anią do szpitala onkologicznego dla dzieci. Odradzałem jej, bo jest uczuciowa, przeżywa takie chwile, ale chciała. Na takim spotkaniu nie wiadomo, jak się zachować, a potem trudno wrócić do domu i żyć jak dawniej. Widzisz chore dzieci, które niczym nie zawiniły. Ale jest też satysfakcja, bo okazuje się, że chłopiec, który nie rokował, po rozmowie, po filmiku, który dla niego nagrałem, nabiera sił, walczy o zdrowie. Warto się angażować, bo skoro te dzieci tak się starają, jakie my mamy prawo roztkliwiać się nad sobą?

Pamiętam twoje spotkanie z chłopakiem na wózku, chyba na stadionie Legii. Marzył o nim. Ile jest takich wydarzeń?

- Pewnie setki. Mieliśmy z Anią wątpliwości, czy opowiadać o takich sprawach, ale uznaliśmy, że jeśli będzie się mówiło, że my dajemy coś z siebie, może to będzie dobry przykład? I tak właśnie jest.

O czym marzy Lewandowski, który ma już ferrari i dom z basenem?

- Dom to nie jest metraż i basen. W intensywnym życiu sportowym dla mnie i Ani wartością są spotkania z rodziną, chwile, gdy mogą przyjechać przyjaciele z Polski. Wtedy czuję się szczęśliwy.

Niezwykłe, że przetrwała twoja więź z chłopakami z dawnego klubu. Bo ty wyleciałeś w kosmos, oni zostali tam...

- Może właśnie oni dają mi poczucie, co jest ważne i prawdziwe? Gdybym miał pieniądze i wielką chatę, ale pustą, nie czułbym się szczęśliwy. Na końcu nieważne jest, ile masz na koncie, liczy się, jakim jesteś człowiekiem i kto jest przy tobie.

Celebryci by cię zawsze odwiedzali.

- Nie, nie... Wiadomo, że są znajomości, ale do domu zaprasza się ludzi, którym ufasz, dla których twój status nie ma znaczenia, po prostu są życzliwi.

Zobacz także:

Co w życiu wojownika zmienia narodzenie się córki?

- O Jezu... dużo! Córka mnie zmieniła, to punkt kulminacyjny mojego otwarcia się i zaufania ludziom i światu. Kiedy wracam do domu po treningu, widzę uśmiech Klary, zmieniam się. Skorupa pęka. Klara nauczyła mnie cieszyć się chwilą.

A ząbkujące dziecko przed meczem?

- Klara nie była śpiącym dzieckiem, to fakt. Starałem się Ani pomagać, ale kiedy przychodził mecz, mówiła: "Idź, wyśpij się i tak pomagałeś mi cały tydzień". Ale nawet po nieprzespanej nocy, gdy córka budziła się i widziałem jej uśmiechniętą buzię, ta energia była bezcenna. Nieprzespane noce nadrabiałem w hotelu, na zgrupowaniach przed meczem.

Nie jesteś bezradnym tatą?

- O, nie. Od początku powiedziałem Ani, że ja wszystko zrobię. Z niczym nie miałem i nie mam problemu, ubieranie, karmienie, witaminy... Ja nie lubię czegoś nie wiedzieć, jeśli chodzi o moje dziecko, nie daję sobie prawa nie ogarniać.

Media piszą o Klarze "royal baby". Myślisz czasem, jak dobrze wychować dziecko w obiektywach kamer i dobrobycie?

- Często mnie te myśli nachodzą. Staramy się nie rozpieszczać Klary, ale przecież przyjeżdżają babcie i czasem ktoś jej za bardzo ulega. To fajne, tak jest w rodzinach, ale uważamy z Anią, że "rozpusta" musi być pod kontrolą. Wiem jedno: im więcej czasu poświęca się dziecku, tym większa szansa, że dostanie system dobrych reguł, które pomogą mu w życiu.

Umiesz córce powiedzieć "nie"?

- Potrafię. To moje zadanie. Ania jest emocjonalna, ja bardziej stanowczy, konsekwentny. Mimo że moja miłość jest bezwarunkowa, że serce się ściska, ja to słowo "nie" wykrztuszę. Dla jej dobra.

Wybitny sportowiec może być egocentrykiem. Wielu twoich kolegów to udowodniło.

- Jestem osobą, która życie podporządkowała piłce, skupiała się na sobie, ale w imię celu. Nie myślałem nigdy: "ja i tylko ja". Nie jest tak, że wracam po treningu i nie mam czasu dla bliskich. Fakt, gdy zbliża się mecz, pytam, czy jeśli nie pomogę w domu, coś się stanie? Nie. A jak zawalę mecz, stanie się na pewno. Jednak rodzina, wspólny czas są tak ważne, że sam szukam okazji, żebyśmy poszli na plac zabaw, na spacer, to źródło dobrej energii.

Jak blisko dopuszczasz fanów?

- Gdy spotykam na ulicy osoby, które chcą sobie zrobić ze mną zdjęcie albo się przytulić, robię to. Wiem, ile to dla kogoś może znaczyć. Czuje się wtedy to bicie serca, emocje, przecież to dla nich gramy.

A jednak są granice prywatności. Widzę, że nie pokazujecie z Anią na Instagramie twarzy waszej córki.

- Ustaliliśmy z Anią, że nie pokazujemy twarzy dziecka. Klara dorośnie i sama zdecyduje, czy chce być popularną osobą, czy zostać w cieniu. Nie chcieliśmy decydować za dziecko. Dla rodzica każde zdjęcie dziecka jest fajne, ale trzeba pamiętać, że to sytuacja prywatna. I są także kwestie bezpieczeństwa.

Jaki numer buta nosi Klara?

- 23 albo już 24, to zależy od butów.

Myślałem, że złapię cię na niewiedzy.

- Jestem na bieżąco. Mimo że raczej Ania odpowiada za te sprawy, jak widzę coś ładnego, kupuję: wzrost 98 czasem 102.

Twój związek z Anią, totalny, na gruncie rodzinnym, sportowym, zawodowym. Co jest jego fundamentem, gwarancją, że dwie silne osobowości nie walczą ze sobą, że nie jesteście sobą znużeni?

- Prosta odpowiedź: zaufanie, wsparcie i miłość. Rozumiemy, że jeśli każde z nas ma szansę się rozwijać, związek też się rozwija i dwa ogniwa, które czasem się różnią, mogą do siebie pasować.

A co trzeba zrobić, by te ogniwa pasowały? Co Ania w tobie zreformowała?

- Trochę o tym mówiłem: nauczyła mnie okazywać emocje, ciepło, zaufanie, otworzyła na ludzi.

Podobno nie zawsze ci się podoba, gdy Ania realizuje swoje pomysły, otwiera firmy, poświęca więcej energii, by nimi zarządzać.

- Ania jest osobą, którą trudno zatrzymać, gdy idzie do przodu. Ja jestem siłą, która może ją wyhamować. Czasem próbuję, bo prócz tego, że mamy swoje obowiązki, powinniśmy mieć czas dla siebie. To, co się dzieje między nami, jest najważniejsze. Ale jeśli chodzi o pasje, nigdy Ani nie stopowałem. Był okres, gdy trenowała karate, wyjeżdżała na zawody. Gdybym myślał tylko o sobie, powiedziałbym: "Chcę, żebyś była ze mną w domu". Wiem jednak, że mając tyle pomysłów, trzeba skupić się na kilku, które dają satysfakcję.

Himalaiści mówią, że nie powinno się iść w wysokie góry z bliską osobą, bo to rozprasza, osłabia determinację. A jak działa obecność żony na stadionie?

- Oczywiście, że pomaga. Zwłaszcza teraz, gdy i Klarcia przychodzi na mecze. Kiedy wiem, że są na stadionie, szukam wzrokiem, gdzie siedzą. Gdy z boiska widzi się 50 tysięcy osób na widowni, trzeba paru sekund, by wyłowić te dwie najważniejsze.

To jest mobilizujące?

- Tak, gdy widzę, że Klara macha do taty, myślę sobie: O, są! Wszystko jest okej, można zaczynać mecz.

Dlaczego wieczorem nie powinno się pić wyciskanych soków?

- Wiadomo, że w sokach są cukry. One są naturalne, ale proces trawienia powoduje, że regeneracja organizmu podczas snu przebiega wolniej. A dobry, regenerujący sen jest potrzebny.

Zdarza ci się schabowy z frytkami i kapustą, gdy żona nie widzi?

- Nie mam takiej potrzeby. Kiedyś byłem słodyczożerny, piłem mleko, ale to sprawiało, że czułem się osłabiony, przed treningiem byłem zamulony, myślałem: "O Boże!". Odstawiłem krowie mleko, jeśli piję, to roślinne. Efekt nie przychodzi od razu, ale po paru miesiącach, gdy organizm się oczyści, widać, że było warto. No, ale czasem... lubię zjeść stek.

A to w filiżance?

- Czekolada, gorzka, bez mleka. Czekoladę też lubię zjeść, ale taką powyżej 80 procent kakao.

Twoja zawodowa dyscyplina w prywatnym życiu nie jest przekleństwem?

- Taką cechę wyniosłem z domu. Należę do tych "poukładanych". W wieku ośmiu lat pojechałem na obóz sportowy, trzeba było samemu ścielić łóżko, sprzątać, zadbać o wszystko. Potem w wieku 16 lat zamieszkałem sam, musiałem gotować, pranie robić. Nie mówię, że z tym przesadzałem, ale porządek miał znaczenie. Dzisiaj też dyscyplina jest ogromna: gdy jadę na 9 na trening, nie mogę spóźnić się ani minuty, być o 9.10.

I podobno gonisz gości do zmywarki.

- Tak, ścigam ich do dzisiaj. To są rzeczy, które mają znaczenie. Nie lubię wstać rano i zobaczyć w zlewie sterty naczyń. Wolę posprzątać wieczorem.

Robert wraca z meczu, gdy strzelił pięć bramek w dziewięć minut, i narzeka, że mógł zdobyć... szóstą. Ciągły niedosyt?

- Zawsze sam podnosiłem sobie poprzeczkę. Na przykład zdobycie mistrzostwa Polski było ogromnym sukcesem, cieszyło bardzo, ale celem było grać na światowych stadionach. Od małego marzyłem o wielkich rzeczach.

Właściwie z jakiej racji?

- Niby nie miałem podstaw, ale marzenia były. Kariera piłkarza nie trwa długo, szkoda czasu na bierność. Pięć bramek to satysfakcja i duma, że zdobył je chłopak wychowany w Lesznie pod Warszawą.

Niedawno na Zanzibarze, gdy powiedziałem chłopcom w wiosce, że jestem z Polski, padło tylko jedno słowo: Lewandowski!

- I to jest piękne pokazać takim chłopcom, jak wygląda droga do sukcesu, jak procentuje praca nad sobą, że marzenia można spełnić.

Ty i Ania za 15 lat?

- Rzadko o tym rozmawiamy. Myślę z pokorą, że życia nie da się dokładnie zaplanować. Szczególnie teraz, w trudnym czasie, gdy walczymy z epidemią, nie wiemy, co będzie za tydzień. A co do piłki, kiedyś, jak zgasną światła po ostatnim meczu, mogę zatęsknić za atmosferą szatni, ale wierzę, że otworzy się nowe życie, niekoniecznie gorsze.

Pytanie, czy umiesz zwolnić tempo? Po jakim czasie podczas wakacji zaczyna cię nosić?

- Na początku to Ania się niepokoi, bo chciałaby zwiedzać, a ja mam wtedy czas na fizyczny odpoczynek. Oczywiście pływam, pójdę na skuter. Ale po tygodniu, jak mówi Ania, zaczynam chodzić po ścianach, adrenalina się budzi. Dam przykład: znajomi grają w golfa. Czasem idę z nimi, może nie gram wyśmienicie, ale kiedy zaczęło mi wychodzić, zobaczyłem, że mogę konkurować z tymi, którzy grają już poważnie, obudził się we mnie instynkt rywalizacji. I to staram się opanować, nie można przecież walczyć zawsze i wszędzie. Wojownikiem jestem na boisku, potem fajnie jest zdjąć zbroję.

Rozmawiał Jacek Szmidt


***

#POMAGAMINTERIA

Wolontariusze akcji Zupa na Plantach przed epidemią mogli wspierać osoby będące w kryzysie bezdomności między innymi organizując im spotkania przy misce zupy co niedzielę na krakowskich Plantach. Teraz starają się dostarczać paczki żywnościowe, nawet do kanałów, w których egzystują. Tygodniowo potrzeba 200 takich paczek. Spraw, by pomoc mogła nadal docierać do potrzebujących. Wesprzyj zbiórkę, przekaż produkty, albo namów współpracowników, żebyście pomogli wspólnie. Sprawdź szczegóły >>

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy