Reklama

Przyjaciółki z Ravensbrück

Niewolnicza praca, zbrodnicze eksperymenty medyczne, śmierć w komorach gazowych. Ale i w ekstremalnych warunkach obozu Ravensbrück miedzy kobietami nawiązywały się nici przyjaźni i organizowano wzajemną pomoc. Magda Knedler w powieści "Moje przyjaciółki z Ravensbrück", inspirowanej prawdziwymi świadectwami byłych więźniarek, przedstawia tamte wydarzenia.

Fragment powieści Magdy Knedler "Moje przyjaciółki z Ravensbrück":

KL Ravensbrück, lipiec 1942

Apel. I pierwszy ciepły poranek, odkąd Maria pamięta. A właściwie to jeszcze nie poranek, tylko finał nocy, ten moment, w którym rozrzedza się ciemność. Maria pamięta swoje eksperymenty z farbami i rozpuszczalnikami, lubiła rozjaśniać ciemny granat, patrzeć, jak biel rysuje na nim cienkie nitki, aż wreszcie zwycięża. Granat łagodnieje, przeistacza się w błękit i przypomina niebo nad Breslau w gorące lipcowe noce, takie, po których następują ciepłe i słodko pachnące poranki. Później jednak z tego nieba roziskrzonego słońcem będzie lał się żar, a obozowa suknia jest ciężka. Pot spływa strumieniami po plecach, materiał wilgotnieje i zostawia na skórze otarcia.

Reklama

W szwalni zawsze było gorąco, ale teraz nie da się wytrzymać. I jeszcze ten zaduch. Dłonie się pocą, igła może się łatwiej wyślizgnąć. A przecież trzeba robić swoje i podawać dalej, swoje i dalej, jak nie podasz dalej, spowalniasz pracę i już idzie do ciebie Binder. Ten się nie patyczkuje, leje na oślep, lubi też kopać. Maria ma wrażenie, że to jego nałóg, bo jak zacznie bić, szybko nie przestaje.

Ona jeszcze nie oberwała, ale nie wie, czy długo będzie miała takie szczęście. Wiele jej koleżanek już dostało. Wygląda to często tak, że Binder leje w twarz. Później strąca ze stołka. Chodzi o to, że kobieta nie wyrabia się ze swoim fragmentem w kilka sekund albo coś jej idzie nie tak. Każe usiąść znowu. Jeśli kobieta nie ma siły, szarpie ją i sadza. I znowu leje.

Binder ma bat, ale nie nosi munduru, a meldunki ze szwalni idą do Dachau. Chwali się, że nie jest esesmanem, tylko mistrzem krawieckim. Maria myśli, że jest gorszy od niejednego esesmana i może w gruncie rzeczy to właśnie tym się tak chełpi. Ze swoim popisowym numerem czeka, aż któraś zaśnie przy maszynie. Bo wtedy taśma staje. Binder wpada na halę i rzuca w kobietę nożyczkami. Czasem trafia. Jedną w ucho, drugą w oko. Jeszcze inną w skroń. Gorzej jeśli - paradoksalnie - nie trafia.

Bo wtedy wali głową kobiety w maszynę i jest usatysfakcjonowany, kiedy widzi płynącą z nosa krew. A już najgorzej jest nie wyrobić normy. Stójka, kilka godzin. Przedtem lanie, na oślep, z wściekłością, aż i ofiara, i kat opadają z sił. Tym, które leżą skatowane, nie można pomóc. Pomoc jeszcze bardziej rozwściecza Bindera, wtedy robi się prawdziwe piekło.

Pewna młoda Niemka, czerwony winkiel, była na tyle głupia, by powiedzieć: "Przepraszam, panie Unterscharführer, nie chciałam, ja tylko...". Mogła siedzieć cicho, Maria by jej pomogła. Były jedną drużyną. Silniejsze wykorzystywały nieuwagę Bindera i nadrabiały za słabsze. Czasem ktoś donosił, ale i tak się robiło swoje, bo to też było zwycięstwo. Nad nimi. Nad sobą i własnym strachem.

Tamta koleżanka zaczęła się tłumaczyć, a Binder dostaje szału, kiedy ktoś się tłumaczy. Albo próbuje się zasłaniać przed ciosami. Jak idzie uderzenie, to masz je przyjąć, śmieciu, bo widocznie zasłużyłaś. Osłaniasz się? To dostaniesz znowu. I znowu. I tamta koleżanka dostała. Maria ciągnęła ją później do baraku, sama ledwo żywa i prawie pewna, że nie da rady.

Pomogły jej Polki. Też chude i zabiedzone, ale już na pierwszy rzut oka silniejsze, pewne siebie. Ciągle się gdzieś rozglądały, porozumiewały bez słów, poruszały po obozie szybko, jak gdyby to był ich prywatny teren. Wiedziały, którędy iść, żeby się nie natknąć na aufzejerkę. Tylko jedna wspomniała coś o rewirze, ale inne zaraz ją zagadały. Same dadzą radę, nie jest z tą dziewczyną tak źle, szkoda na rewir. Rewir to zawsze ryzyko. Na rewirze można dostać zastrzyk, jeśli komuś coś takiego przyjdzie do głowy. I nie zaniosły młodej Niemki na rewir.

Przyciągnęły ją na blok i wtargały na pryczę. Helga zaniemówiła. Maria po raz pierwszy widziała ją w takim stanie. Poprosiła, by się odsunęła, Polki wiedzą, co robią. I wiedziały. Uwijały się wokół dziewczyny jak małe roboty, miały skądś szmaty, płyny, nawet serwatkę. Przemyły jej rany, owinęły spuchnięty nadgarstek. Nadgarstek prawej ręki. Oczy Marii wypełniły się łzami. Dziewczyna nie będzie mogła szyć. Co się z nią stanie? Zerknęła na Helgę i zobaczyła jej białą jak papier twarz. Helga wiedziała. To samo mogło się pewnego dnia przytrafić Marii.

Później chciała podziękować Polkom, ale one zniknęły. Maria je tropiła i dowiedziała się o tajnej organizacji harcerskiej. Polki nazwały ją "Mury" i utworzyły już kilka zastępów. Drużyna harcerska, tutaj. Maria pamiętała swoją nienawiść do Jerzego. Nienawiść, która przeniosła się na wszystkich Polaków, zacięty gniew, który kazał jej myśleć, że Niemcy właściwie postąpili, wjeżdżając do Polski, że dobrze się stało.

Później wyrzucała sobie własną bezduszność. Kiedy przyjechała do obozu, była już tak zmęczona jadem, który ją trawił, że chciała się rzucić na pierwszą Polkę i powiedzieć: "Przepraszam! Myślałam o was złe rzeczy!". Ale niektóre z tych Polek mają na pewno podobne myśli. Wydaje im się, że naród, który pozwala na wybudowanie obozu koncentracyjnego Ravensbrück, nie może być dobry jako całość. Wszyscy Niemcy są źli, co do jednego. I ona, Maria z Breslau, też jest zła. Ile trzeba rozmów, by wyprostować takie rzeczy? I czy to w ogóle możliwe?

Pamięta tamte Polki przemykające po obozie cicho jak pająki, które tkają swoją sieć tak, że z początku zupełnie nic nie widać. Powstają nitki, pierwsza, druga, aż wreszcie jest ich kilkaset. Wszystko się ze sobą łączy, wszędzie czeka ktoś, komu nic nie trzeba tłumaczyć. Młoda Niemka skatowana przez Bindera dostawała nowe opatrunki, serwatkę, nawet trochę warzyw. Nie wiedziała, skąd się to brało. A później, kiedy poczuła się lepiej, Polki przestały przychodzić. Maria myślała, że one pomagają tylko swoim, ale jednak nie.

Podsłuchiwała je i podglądała. Raz, kiedy spotkały się pod latrynami. Ona też nauczyła się chodzić cicho i ukrywać przed czyimś wzrokiem. Mogłaby do nich dołączyć. To znaczy - nie mogłaby, bo nie jest jedną z nich, ale pewnie ma odpowiednie predyspozycje. Mówiły o rzeczach, które zdołały "zorganizować" i rozdać potrzebującym. Bielizna, ołówki, papier, cukier, trochę warzyw, jakieś gałgany. Maria chowa się za ścianą baraku, widzi w oddali chodzącą po obozie oberkę. Oby się nie natknęła na Polki pod latryną.

Zastęp pierwszy.

Zastęp drugi.

Zastęp trzeci.

Wszystko, co nasze, Polsce oddamy.

Maria przewraca oczami, jest uczulona na patetyczny patriotyzm, czy to polski, czy niemiecki. Słucha dalej. Namawiają się, ustalają coś.

Słychać strzał. Maria wstrzymuje oddech. Niech to nie będzie żadna z tych kilku Polek. Puchnie jej nos, oczy łzawią. Nie wolno być głośno, nie wolno nawet głośno oddychać.

Któraś z Polek:

- Myślicie, że kogoś...

- Ciiii... Wieczne odpoczywanie.

Maria, z zaciśniętym gardłem, ale i wielką ulgą przemyka do swojego bloku.

A teraz ten apel. Liczenie, ktoś upada, ktoś obrywa, ktoś szepcze modlitwę, inny ktoś cicho złorzeczy aufzejerkom. Różnie bywa, każdego podnosi na duchu inny zestaw słów. Nic innego poza szeptaniem nie można zrobić, a i szept jest niebezpieczny. Takiej Binz wszystko przeszkadza.

Koniec apelu, kawa, do roboty. Zaczyna się upał, a to kobaltowe niebo staje się piękną pułapką, bo przepuszcza żar, już nie ma przed nim ochrony. Maria drepcze do szwalni, przynajmniej dzienna zmiana, przynajmniej nie będzie się chciało spać. W nocy najbardziej dokucza senność. Monotonia ruchów i odgłosów, ciepło, setki oddychających płuc. Trudno nie zamykać oczu. A jak się zamknie, to taśma staje i wiadomo. Maria ziewa, stara się nie myśleć o głodzie. Co to za śniadanie - kawa z żołędzi? Kiedy dawniej, w poprzednim życiu, chciała przejść na dietę, bo nastała moda na chude dziewczyny, ojciec mówił, że kolację może jeść jak żebrak, ale śniadanie musi być królewskie. Inaczej organizm nie dostaje paliwa. A teraz każdy posiłek jada jak żebraczka. Jak nędzarka. Co by powiedział ojciec? Co powie, kiedy ją zobaczy? Bo przecież muszą się znowu spotkać. Teraz nie odpowiada na jej listy wysyłane z obozu, ale na pewno po wojnie...

Maria mruga, sięga po igłę, przełyka ślinę. Kiedy to minie? Dziewczyny mówią, że mija, że idzie się przyzwyczaić, ale jej wcale nie mija i wcale się nie przyzwyczaja. Płacze może mniej, lecz kiedy już nie może wstrzymać łez, coś w niej pęka. I później jest słabsza, wszystko ją przygnębia, traci nadzieję.

Polki coś sobie szepczą podczas roboty. Maria nastawia uszu. To polski wiersz. Chyba go zna. Chyba ta kanalia Jerzy czytał go jej kiedyś, kiedy jeszcze był człowiekiem o anielskim obliczu, nieziemsko przystojnym chłopakiem, któremu nie można było się oprzeć.

 

Styl.pl/materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy