Reklama
Przybylski na pokaz

Mariusz Przybylski

Projektuje wszędzie. Na spacerze w lesie fotografuje dęby, by zaraz wymyślić płaszcz z motywem słojów drewna. Pierwsze ubrania robił dla siebie. Ekstrawaganckie. Do marynarki z second handu przyszywał jaskrawą podszewkę. Dla jednych był idolem, dla innych przebierańcem. Dziś rzeczy z metką Mariusz Przybylski noszą gwiazdy. A on trafił do programu Project Runway, w którym przychylnie i łagodnie ocenia innych projektantów.

Projektuje wszędzie. Na spacerze w lesie fotografuje dęby, by zaraz wymyślić płaszcz z motywem słojów drewna. Pierwsze ubrania robił dla siebie. Ekstrawaganckie. Do marynarki z second handu przyszywał jaskrawą podszewkę. Dla jednych był idolem, dla innych przebierańcem. Dziś rzeczy z metką Mariusz Przybylski noszą gwiazdy. A on trafił do programu Project Runway, w którym przychylnie i łagodnie ocenia innych projektantów.

Otaksowałeś mnie wzrokiem. Obawiałam się, że ocenisz moje ubranie.

Mariusz Przybylski: - Niezła rozkloszowana spódnica.

Dziękuję. Z sieciowego sklepu.

- Tak jak moja flanelowa koszula...

Serio? Myślałam, że chodzisz wyłącznie w "swoich" ubraniach.

- Zawsze uwielbiałem mieszać rzeczy od światowych projektantów z własnymi projektami i ubraniami z sieciówek. W szafie mam "mój" garnitur i sporo bluz, kurtek i swetrów, ale też całą masę T-shirtów z H&M. Bo nie trzeba mieć wielu kreacji "z metką", żeby świetnie wyglądać. Idę przez centrum miasta i uśmiecham się sam do siebie, że młodzi ludzie, których pewnie nie stać na drogie zakupy, wyczarowują świetny styl z ubrań z sieciówek i lumpeksów. Eksperymentują - odjazdowa czapka, kolorowe skarpetki, nietypowe zestawienia wzorów... Polska ulica wygląda coraz fajniej, choć jeszcze sporo mogłoby się zmienić.

Reklama

Bądź krytyczny. Co jest nie tak z naszym stylem?

- Mężczyźni mają kłopot z rozmiarem. Rozejrzyj się dookoła. Ilu panów ma za duże marynarki? Odstają przy kołnierzu, wiszą jak worek na ramionach, mają za długie rękawy. Do tego, niestety, wciąż nosimy za szerokie spodnie. Ale jest i druga grupa, która kupuje za małe rzeczy. Udo wygląda jak w legginsach, marynarka "piszczy" w szwach, guziki rozchodzą się na brzuchu. Do tego wciąż, szczególnie facetom po czterdziestce, brak odwagi. Nie mówię, że mają od razu nosić marynarkę z mojej najnowszej kolekcji w kolorowe kwiaty. Ale klasyczny garnitur nie musi być nudny. Wystarczy detal - ciekawa chusteczka w butonierce, dobre spinki przy koszuli czy kontrastowa podszewka w marynarce.

A grzechy kobiet?

- Lubię urodę Polek, bo jest delikatna i nienachalna. Dlatego nie rozumiem, skąd skłonność do "włoskiej" przesady, epatowania seksem. Fajnie, jeśli zgrabna dziewczyna włoży mini, ale już nie musi do tego wkładać obcisłej bluzki z wielkim dekoltem w krzykliwe nadruki, malować ostrych kresek, tapirować włosów i zakładać tandetnych, zbyt ciężkich butów. Sztuka ubierania bardzo często polega na odejmowaniu elementów.

Co mówisz klientce, gdy przychodzi do twojej pracowni i pokazuje ci zdjęcie sukni z trenem, wyszywanej złotą nitką. Spełnisz jej marzenie?

- Przede wszystkim ja nie "odszywam" cudzych projektów, nie jestem pracownią krawiecką. "Mogę dla pani zaprojektować lub uszyć na miarę coś z mojej kolekcji", mówię dyplomatycznie.

Klientka nie ma prawa do własnej wizji?

- Ależ ja uwielbiam dyskusje! I jestem elastyczny, jednak do pewnych granic. Przychodzi dziewczyna i wskazuje model z mojej kolekcji. Mała czarna, z długim rękawem. Prosty krój, ale wyszywana kryształami Swarovskiego. Pięknie eksponująca nogi. "Marzy mi się ten model, ale do ziemi - mówi. - I zróbmy duży dekolt", słyszę. Uśmiecham się i zaczynają się negocjacje. "Będzie pani miała w tej sukience piękne nogi, idealną talię - nie ma sensu eksponować jeszcze biustu". Walczymy o każdy centymetr. Ja zgadzam się obniżyć dekolt o dwa, ona chce o osiem. Kończy się na czterech. Ale wygląda zjawiskowo.

W tej pracy trzeba być psychologiem?

- Raczej dyplomatą. Kobiety są delikatne, drażliwe na punkcie wyglądu. Czasem niesłusznie przywiązane do wizji siebie. Mówią: "Ja chodzę tylko w bluzkach oversize. Jeśli spódnica, to za kolano...". A ja widzę, że jedna ma piękne nogi, druga świetną talię. Dlatego lubię przymiarki, bo w tym czasie sporo rozmawiamy i mam szansę przekonać je do zmian. Kobieta, która dotąd chodziła tylko w szerokich spodniach, mierzy cygaretki i uśmiecha się: "Miałam kompleks grubych nóg. Ale w tych spodniach czuję się zgrabna! Dziękuję".

Mężczyźni też mają kompleksy?

- Są pewniejsi siebie, konkretni w zachowaniu. Ale zdarza się oczywiście prośba o "zmniejszenie brzuszka". Możemy go ukryć, odpowiednio profilując poły w marynarce. Ale nie chcę opowiadać o trikach, bo to moje sekretne know-how.

Ile trzeba zapłacić za to know-how?

- Pytasz, ile kosztuje szycie na miarę? Garnitur to cztery tysiące złotych. Sukienka podobnie. Najdroższa była chyba suknia z kryształami Swarovskiego. Kosztuje siedem tysięcy, bo samo przyszywanie kamyczka po kamyczku zajęło hafciarce trzy tygodnie. Pewnie, mógłbym uszyć kreacje za więcej. To kwestia materiału. Są i takie po kilka tysięcy euro za metr.

Z nici z prawdziwego złota?

- To też. Albo z wełny z wikunii. To takie zwierzę, które żyje w Andach, powyżej pięciu tysięcy metrów. Wełna z niego jest znacznie delikatniejsza niż z alpaki czy lamy. Czytałem, że garnitur z wikunii kosztuje w Europie dziesięć tysięcy euro. Ale ja nie sięgam na tę półkę. Sprowadzam klasyczne wełny z fabryki w okolicach Mediolanu, która produkuje też dla Armaniego czy Valentino. Uwielbiam tam jeździć, oglądać tkaniny, dotykać kuponów, sprawdzać ich jakość, fakturę, desenie. Zresztą gdziekolwiek podróżuję, w Azji czy w Ameryce najpierw szukam manufaktur z materiałami albo po prostu idę na targ, skąd wracam z kilkoma kilogramami wełny, jedwabiu i innych znalezisk. Cieszę się jak dzieciak, choć później nie wszystkie tkaniny wprowadzam do kolekcji.

Widziałam u ciebie płaszcz i marynarkę w słoje drewna. Gdzie znajdujesz takie cuda?

- Sam je projektuję. Wymyślam wzór i we współpracy z moim grafikiem dopracowujemy motyw roślin czy drzew, a potem wystarczy wydrukować go na materiale. Tak powstało już wiele autorskich tkanin.

Skąd u ciebie takie pomysły?

- Z czarnego kajetu na gumkę. Kupiłem go na targu w Istambule pięć lat temu. Gumka już ledwo go obejmuje, taki jest "spuchnięty". Notuję tam inspiracje. Na przykład przeczytałem rozdział powieści i zapisuję: "Książka Orlando, punkt wyjścia do kolekcji". Pod spodem robię małe szkice. Albo patrzę na zaparowaną szybę w kawiarni i widzę na niej niesamowity graficzny wzór. Robię zdjęcie, koniecznie je drukuję i wklejam do zeszytu. Przepisuję długie równania matematyczne z podręczników. Rysuję wykresy, bryły - to była inspiracja dla kolekcji "3,14... Liczba pi". Było w niej sporo trójwymiarowych kształtów, geometrycznych cięć. Parę lat temu biegałem po lesie z aparatem i fotografowałem pnie. Stąd wzięły się ubrania w słoje.

Niektórzy projektanci mają swoją muzę. Ciebie inspirują ludzie?

- Marzę, żeby ubrać kiedyś Tildę Swinton. Fascynuje mnie, bo nie da się "zamknąć w żadnej szufladzie", czy jest ładna, czy brzydka. Kobieca czy męska. Delikatna czy silna. Jej wszystkie artystyczne działania są nieoczywiste, tak jak jej prywatne życie. Jakby nie było w niej granic. Podobnie zachwyca mnie David Bowie. Nie da się tych osób wtłoczyć w żaden schemat i to jest piękne.

A kto podoba ci się w Polsce? Ubierasz mnóstwo gwiazd.

- Mam nieskromnie opowiadać o swoich klientach? Podoba mi się styl Marcina Dorocińskiego, Mateusza Damięckiego, Marcina Bosaka i Sebastiana Karpiela-Bułecki - ale to ja ich ubieram. Chciałbym kiedyś projektować dla Nergala - ma świetny, przemyślany wizerunek. Nosi moją ukochaną czerń, do tego łączy faktury - mat z błyskiem, coś ciężkiego z czymś delikatnym. Ubiera się klasycznie, ale z "pazurem". Lubię pracować z Marysią Peszek, Kasią Figurą, Mają Ostaszewską, Ulą Dudziak czy Kayah. Byłem dumny z czterech kreacji, w których wystąpiła podczas recitalu na festiwalu w Sopocie. Sukienka z frędzli powstawała tygodniami, bo do każdego sznurka dolepialiśmy błyszczące kamienie. Ale potem Kayah wyglądała jak piękny ptak.

Długo namawiałeś Sebastiana Karpiela, żeby wystąpił w spódnicy?

- Przyjaźnimy się od lat, ma do mnie zaufanie. Przy okazji kolejnej płyty wymyśliliśmy, aby powstało coś "innego". Naszkicowałem mu tę czarną spódnicę i upiąłem materiał na manekinie. Pomysł nawiązywał do strojów samurajów. Pozornie kobiecy krój, a jednocześnie kwintesencja męskości. "Wchodzę w to", powiedział Sebastian.

Celebryci dostają od ciebie zniżki na ubrania?

- Niektórzy nic nie płacą, bo to dla mnie przyjemność, że noszą moje ubrania.

Wypożyczasz ubrania gwiazdom?

- Tylko niektórym artystom. I nie pytaj, komu nie.

Wyobrażałeś sobie kiedyś, że będziesz ubierał słynnych ludzi?

- Długo chciałem ubierać wyłącznie siebie. Wyłącznie mój wygląd mnie interesował. Teraz noszę się dość prosto, ale mam za sobą lata eksperymentów.

Jak wyglądał nastoletni Mariusz?

- Najpierw była fascynacja Depeche Mode i mocno czarny wizerunek. Potem styl Sex Pistols. Nie miałem irokeza, ale skórzane kurtki z lumpeksu, które postarzałem, przecierając je pumeksem. Farbowałem na czerwono spodnie, nosiłem glany. Oszalałem na punkcie Vivienne Westwood - to ona wymyśliła punkowy styl zespołu. Była wtedy narzeczoną Malcolma McLarena, zaproponowała mu stworzenie zespołu, który wypromuje jej kolekcję ciuchów. Potem na studiach w łódzkiej Akademii Sztuk Pięknych stylizowałem się na nonszalanckiego eleganta. Wkładałem wełniane spodnie w kant, ale do tego sportowe reeboki. Dziś tak wygląda ulica, ale wtedy połączenie elegancji ze sportowym stylem było nieznane. Przeglądam stare zdjęcia i myślę: "Kurczę, jakbym przeczuł obecne trendy".

Potrafisz powiedzieć, skąd wzięło się twoje zainteresowanie modą?

- Jako chłopak - zamiast grać w piłkę, wolałem rysować, malować, oglądać albumy o sztuce. Nie przebierałem lalek ani misiów, ale pamiętam, że fascynowała mnie szafa dziadka. Wisiały tam szyte na miarę garnitury. Początek lat 80., szarzyzna na ulicy, a dziadek wyglądał jak z hollywoodzkich filmów. Moja mama też się świetnie ubierała. Styl mocno zachowawczy, jednak ubrania szyte z najlepszych materiałów. Większość rzeczy miał na miarę. Uwielbiałem chodzić z nią na przymiarki, zawsze coś podpowiadałem: "A może kieszeń skośna? Inny kształt klap, śmielszy kolor...?". 

A kiedy sam coś uszyłeś?

- W podstawówce przerabiałem ubrania. W liceum plastycznym sam dla siebie byłem manekinem, przed lustrem upinałem materiały, łączyłem skrawki. Większość rzeczy szyłem ręcznie - nikogo nie dziwił mój widok z igłą i nitką, siedzącego na podłodze wśród zwojów materiału.

Jak reagowało na to otoczenie, rodzina? Byłeś dziwolągiem czy idolem?

- Dla chłopaków z blokowiska na pewno cudakiem. Padały czasami niecenzuralne epitety. Na szczęście miałem też naśladowców w szkole, więc nie wpadłem w depresję, nie czułem wstydu. Rodzice patrzyli na moją obsesję z przymrużeniem oka. "Może taka zabawa, kaprys?", łudzili się. Tata i brat są po politechnice, mama pracowała w bankowości - nie rozumieli tego, co robię, bo to dla nich zupełnie nieznany świat.

Kiedy w ciebie uwierzyli?

- Zaczęli kibicować, gdy w liceum plastycznym zrobiłem pierwszy pokaz. Znajomy zobaczył mój zapał i użyczył foyer w domu kultury, koleżanki zostały modelkami, znajoma fryzjerka uczesała je, zrobiła makijaż. Na te początkowe projekty zarabiałem, jak potrafiłem, najczęściej podczas wakacji w Trójmieście, gdzie mam rodzinę. Byłem barmanem w dyskotece albo sprzedawałem owoce w warzywniaku. (śmiech) Za to kupowałem w second handach koszule, kurtki, spodnie, sukienki, spódnice, żeby wyciąć z nich duży fragment tkaniny. Wiedziałem dokładnie, czego chcę - zdałem na Wydział Tkaniny i Ubioru ASP W Łodzi. Choć z perspektywy czasu uważam jednak, że uczyłem się tam rzeczy, które z modą użytkową nie mają za wiele wspólnego.

Traciłeś czas?

- Nie do końca. Ale mam wrażenie, że w szkole panowała zasada: im bardziej udziwniony projekt, tym lepiej. Powstawały szalone konstrukcje z piór. Albo ornamentalne suknie na scenę operową, ale nie na ulicę. Mnie ekscytowały ubrania do noszenia na co dzień. Minimalistyczne spodnie, spódnice, bluzy szyłem dla siebie i koleżanek. Po zajęciach powstawały patchworkowe "skóry" ze starych kurtek z lumpeksów. Skądś brałem kołnierzyk, skądś rękaw i tworzyłem swoje "kolekcje".

Twój pierwszy profesjonalny pokaz?

- Warszawa, 2003 rok. Moja dyplomowa kolekcja z Łodzi. Serdeczny znajomy, właściciel kultowego klubu Utopia, zaproponował, żebym ją pokazał u niego. Było fajnie, brawa i gratulacje, ale ja byłem niezadowolony. Przerysowane ubrania dla mężczyzn, turkusowe i fioletowe skóry, ornitologiczne nadruki na marynarkach. Stroje na deski teatru, nie do noszenia. Wtedy puknąłem się w głowę: "Czego chcesz? Szukać pracy w teatrzczy ubierać ludzi, nie ich przebierać?". Postawiłem na klasykę złamaną nonszalancją. Zacząłem od mody męskiej, garniturów, płaszczy, potem zacząłem ubierać kobiety.

Co teraz, po dziesięciu latach na rynku, lubisz najbardziej? Pokazy? Projektowanie i szycie na miarę? Ubieranie gwiazd?

- Wiesz, co sprawia mi największą frajdę? Gdy w knajpce widzę kogoś ubranego w moją bluzę, kiedy młoda kobieta biegnie przez pasy w mojej sukience. Zawsze najbardziej chciałem ubierać ulicę. Kilka lat temu wymyśliłem, że zrobię tańszą kolekcję dla ludzi 18-45. roku życia. Nie sztuka stworzyć linię, gdzie T-shirt kosztuje 350 złotych. Sam byłem młody i nie było mnie stać na takie ekstrawagancje. Dlatego wymyśliłem ubrania - od sukienek, koszul do płaszczy, torebek i nawet skarpetek - na poziomie cenowym Zary. Płaszcz ze stuprocentowej wełny kosztuje 690 złotych. Spełnić takie marzenie? To trwa. Założyłem lokatę, na której odkładałem pieniądze, żeby wystartować z tańszą linią. Przyjaciel pomógł mi napisać profesjonalny biznesplan. Jeździłem na drugi koniec Polski, żeby znaleźć szwalnie, które wykonają większe, ale jednak nie hurtowe zamówienia w świetnej jakości. Pytałem: "Czy uszyjecie dokładnie taką koszulę?". A wczoraj w windzie wpadłem na całującą się parę. On i ona w moich bluzach. To jest nagroda!

Ubierać ulicę to jedno. Ale zobaczyć swoje projekty w sesjach zagranicznych magazynów to byłoby coś. To dla ciebie osiągalne?

- Mogę śmiało pochwalić się recenzjami w niemieckiej prasie po moich pokazach w Berlinie. Na razie chcę zaistnieć w Niemczech. Sprzedaję tam kolekcje w butikach, ubierałem prowadzącego niemiecką wersję "Mam talent" - i taki sukces cieszy. Ale zobaczyć swoje rzeczy w sesjach zagranicznych? Trudne.

Mówi się, że wśród projektantów panuje zawiść. Jeden z was powiedział: " Jeśli masz talent, to nie masz przyjaciół". Prawda?

- Zgadza się, bo wśród twórców każdy dąży do doskonałości. Przecież to jest sens naszej pracy. Artysta myśli i mówi: "moja płyta", "mój obraz", "moja książka", one są świetne, najlepsze. Z rywalem trudno się zbliżyć. Czai się niechęć.

Bo może podkraść pomysł?

- Zdarza się. Oczywiście, mądrze byłoby traktować konkurencję jako motywację, a nie podcinanie skrzydeł. Tego cały czas się uczę.

Ty na swój sukces pracujesz kilkanaście lat. Zazdrościsz na przykład Robertowi Kupiszowi błyskawicznej kariery?

- Ja nikomu nie zazdroszczę, bo naprawdę nie mam czego. Cieszę się, że na ubrania z mojej tańszej linii stać wiele osób. Chwalę się jakością. Dokładnie uszyte, z najlepszych tkanin. Zabrzmię nieskromnie, ale życzyłbym innym, aby także starali się utrzymać takie standardy. Nie ma sensu oceniać estetyki, bo to już kwestia gustu.

Kto stoi za metką Przybylski?

- Przede wszystkim sam Przybylski (śmiech), ale także troje krawców - dwóch mężczyzn i kobieta. Mistrzowie. Kiedyś znajoma krawcowa przyznała: "Ja nie uszyję garnituru w takiej jakości, o którą prosisz, ale mój kuzyn tak". W ten sposób trafiłem na moją "prawą rękę", Krzysztofa. On polecił kolejne osoby. Każdy na początek musiał przejść sprawdzian - uszyć najtrudniejsze rzeczy: marynarkę, płaszcz, kurtkę skórzaną. Mnie wystarczy spojrzenie, żeby zobaczyć za wysoko wszyty rękaw, źle zrobioną zaszewkę. Mam na tym punkcie bzika, pewnie jeszcze z czasów, gdy chodziłem z mamą na przymiarki. Krawcy, z którymi pracuję od lat, znoszą moją przesadną dokładność: "Ten szew o centymetr dalej. Klapę wszyjemy ciut wyżej". Przed pokazami powstaje próbny model z tak zwanej "surówki", żeby nie ryzykować drogich materiałów. Dopiero kiedy wszystko jest perfekcyjne, tworzymy ostateczny strój. Od niedawna mam też asystenta. Młody chłopak, Maciek, jeden z moich studentów w Międzynarodowej Szkole Kostiumografii i Projektowania Ubioru, gdzie wykładam. W nagrodę za najlepszy dyplom zaprosiłem go na staż. Został. Lubię jego krnąbrne, śmiałe podejście do mody. Namawia mnie: "Więcej pazura, odwagi, awangardy". Ja z kolei wyciszam jego "łobuzerskie" projekty.

Pytałam o ciebie ludzi z branży: "Jaki jest ten Przybylski? Trudny, wymagający, autorytarny?". Nic z tych rzeczy. Po prostu: "Miły, równy gość. Zdolny".

- A ty byś chciała usłyszeć, że na przykład wrzeszczę na modelki na 30 sekund przed pokazem? Nie pamiętam, kiedy ostatnio krzyczałem. Jestem spokojny, ale konkretny. Nienachalny, ale pewny siebie, łagodny, ale czasami po włosku temperamentny. Nie bywam na bankietach. Wolę pochodzić z kijami po lesie w Radości. I masę czytam, kilka książek naraz - kocham Murakamiego, Pamuka, Munro, Jelinek wciąż mogę wracać do Dostojewskiego, Virginii Woolf i Christophera Isherwooda, autora między innymi "Samotnego mężczyzny", książki, którą tak genialnie sfilmował Tom Ford.

Gdzie i kiedy pracujesz?

- Poprzednie mieszkanie zachowałem i przerobiłem na atelier. Przyrzekłem sobie pracować tylko tam. Ale i tak projektuję w domu. W tak zwanej bibliotece stoją manekiny - męski i żeński. W koszach mam sporo tkanin. Szkicowniki, kredki, ołówki, flamastry. Bałagan, w którym tylko ja się odnajduję i grzecznie proszę panią, która u mnie sprząta, żeby go nie dotykała. Często wycinam z papieru cały model, spinam go szpilkami, nakładam kolor i sprawdzam, czy na przykład taka suknia lub płaszcz mają sens.

A gdy nic ci się nie podoba, martwisz się czasem, że się wypaliłeś?

- Raczej dopada mnie zdrowy stres: patrzę na przykład na srebrną geometryczną kurtkę i się zastanawiam: "Boże, czy to się przyjmie, czy jest nowoczesne, czy ja się nie powtarzam?". Ale wierzę w to, co robię. Im dłużej zajmuję się modą, tym więcej pomysłów zapisuję w czarnym notatniku. Nie boję się, że dojdę do białej ściany i nie będę w stanie stworzyć kolekcji. Poza tym mam już stałych klientów - to daje mi poczucie sensu tego, co robię.

Czy emocje pomagają w twojej pracy? Lepiej ci się projektuje, gdy jesteś szczęśliwy? A może kreacji powinien towarzyszyć smutek?

- Rzadko bywam nieszczęśliwy. Prywatnie jestem od ośmiu lat w fajnym, ciepłym i poukładanym związku. Z kimś spoza świata mody. Mam wąskie grono przyjaciół, spełniło się moje marzenie zawodowe. Ale nieraz miałem złamane serce i nie potrafiłem pracować. Byłem wtedy tak pochłonięty rozterką, że gapiłem się bez sensu w kartkę lub w manekina. Teraz czuję się kochany, co daje mi power do działania. Podobnie motywują mnie podróże.

Myślisz czasem, że coś ci w życiu uciekło?

- Czy gdybym urodził się jeszcze raz, wybrałbym tę samą drogę? Tak. Pytasz o bilans? Jestem zadowolony. Nie zacząłem od wielkiego "wow", tylko z kolekcji na kolekcję starałem się być coraz lepszy. Jedyne, czego żałuję, to tego, że tańszą linię stworzyłem ponad rok, a nie pięć lat temu. Zbyt długo tkwiłem w szyciu na miarę. Ludzie teraz chcą wejść do sklepu, sprawić sobie frajdę, a nie tygodniami czekać na ubranie. Choć haute couture podziwiam, uważam niemal za sztukę, to jednak powoli odchodzi w przeszłość. Moda żyje tylko wtedy, kiedy "nosi" ją ulica.

Rozmawiała Marta Bednarska

TWÓJ STYL 6/2014

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy