Reklama
Przezywają nas Polakami

Jaume Cabré - najpopularniejszy pisarz hiszpański

Najpopularniejszy pisarz hiszpański, Jaume Cabré nie lubi tego określenia. Czuje się Katalończykiem. Kiedy akurat nie pracuje nad kolejną monumentalną powieścią, walczy o niezależność swojego regionu.

W Polsce zrobiło się o nim głośno dopiero dwa lata temu, kiedy wydano jego bestsellerową, okrzykniętą arcydziełem powieść "Wyznaję", ale na świecie od lat uznawany jest za wybitnego pisarza. Potem były jeszcze "Głosy Pamano", a teraz w księgarniach pojawiło się tłumaczenie jednej z wcześniejszych książek - "Jaśnie pana" z 1991 roku.

Spotykam się z Jaumem Cabré w Trójmieście, do którego 68-letni pisarz przyjechał razem z żoną Margaridą. Siada przede mną sympatyczny, wąsaty mężczyzna, który mimo całego tego uznania nie roztacza wokół siebie aury wielkiego artysty. Jest wyciszony, sporo żartuje i na pierwszy rzut oka widać, że popularność nie ma dla niego żadnego znaczenia.

Reklama

PANI: Pisze Pan po katalońsku, nie po hiszpańsku. To dlatego, że jeszcze nie tak dawno temu ten język był zakazany?

Jaume Cabré: - Wiele osób nie rozumie, czemu nie zdecydowałem się tworzyć w języku, którym mówi pół świata. Przecież to daje większe możliwości promocji! Ale tak naprawdę to nie żadna decyzja. Zaczynasz pisać i robisz to w języku, który wypływa z twojej duszy, języku, którego nauczyła cię matka. Jest oczywiste, że ludzie w moim wieku wychowali się i wykształcili w szkole, w której narzucony był hiszpański, a katalońskiego zakazano - dopiero po śmierci Franco wprowadzono go z powrotem do szkolnictwa. Być może w przypadku osoby, która studiowała architekturę, nie jest to kwestia zasadnicza, ale sytuacja pisarza wygląda zupełnie inaczej. To jest poważna sprawa, kiedy zakazuje się używania twojego języka. Proszę sobie wyobrazić, jak by to było, gdyby w Polsce nagle nie pozwolono posługiwać się polskim i narzucono na przykład rosyjski.

Czyli Katalończyk nie powie o sobie, że jest też Hiszpanem?

- To indywidualna decyzja, którą każdy podejmuje sam. Jeśli chodzi o mnie, czuję się wyłącznie Katalończykiem. Podobnie jak kilka milionów innych osób, które mieszkają w tym regionie. Dlatego jestem mocno zaangażowany w proces secesyjny. Mam nadzieję, że jeśli będziemy rozmawiali za dziesięć lat, to Katalonia będzie już niezależnym państwem i nie zapyta mnie pani wtedy, czemu piszę akurat w tym języku. Tak jak nie zadaje się takiego pytania pisarzom z krajów bałtyckich albo na przykład Słowakom oraz wszystkim tym, którzy niedawno uzyskali własną państwowość.

Uważa Pan, że niezależność uda się wywalczyć tak szybko?

- Tak naprawdę nie wiem, jak długo to potrwa. Tym bardziej że Katalończycy chcą uzyskać niepodległość na drodze pokojowej. Opór Madrytu sprawia, że ten proces może trwać dziesiątki lat. Wyobrażam sobie, że tu, do Polski, dociera o wiele więcej doniesień z Madrytu niż z Barcelony i że są one obarczone negatywną konotacją, mówi się o katalońskim nacjonalizmie...

A ja myślę, że Polacy doskonale rozumieją Katalończyków. Też musieliśmy długo walczyć o niezależność.

- Czyli na zasadzie empatii możecie rozumieć naród, który jeszcze walczy o swoją niepodległość. Jest zresztą między nami sporo podobieństw, które trudno zwerbalizować. Wystarczy powiedzieć, że Hiszpanie nazywają nas Polakami! Niestety nie jest to komplement, a raczej sposób na powiedzenie, że odczuwają w stosunku do nas jakąś obcość, traktują jak cudzoziemców. Ale my patrzymy na to z humorem. W katalońskiej telewizji jest nawet program satyryczny "Polònia" oraz sportowy "Crackòvia". W wielu audycjach na zakończenie pojawia się napis "koniec". Przezywają nas Polakami? To świetnie, bawimy się w te klocki.

Akcję swojej najnowszej powieści umiejscowił pan w stolicy Katalonii, Barcelonie. Tymczasem sam wyprowadził się Pan z niej wiele lat temu. Czemu?

- To miasto mnie fascynuje, zwłaszcza od momentu, kiedy się stamtąd wyniosłem (śmiech). Mimo że się tam urodziłem, wychowałem, studiowałem, zakochałem, ożeniłem i przyszli tam na świat mój syn, a później córka, uważam, że w Barcelonie ciężko się żyje. Oczywiście wciąż noszę centrum miasta w sobie, znam je na pamięć, ale będąc tam, czuję się przytłoczony. Za dużo turystów, za duży hałas. To już nie dla mnie. Wolę ciszę, spokój i śpiew ptaków, którymi mogę się teraz cieszyć. A jeśli brakuje mi Barcelony, wsiadam w pociąg i godzinę później w niej jestem.

Akcja "Jaśnie pana" dzieje się w XVIII wieku. Nie łatwiej było opisać realia współczesnej Barcelony?

- Sam wielokrotnie zadawałem sobie pytanie: po jaką cholerę ja to zrobiłem? (śmiech) Ale trafiła pani w sedno - gdy zaczynałem pisać tę powieść, umiejscowiłem akcję w latach 80. XX wieku. Zdarzyło się jednak tak, że kiedy zacząłem "rozmawiać" z moją postacią, skorumpowanym współczesnym sędzią, on zabrał mnie do swojego domu i pokazał obraz przedstawiający jego przodka. Tak bardzo mi się to płótno spodobało, że zakochałem się w osobie, która się na nim znajdowała. A miłość, niestety, nie kieruje się logiką i gdy uświadomiłem sobie, że wolałbym opowiedzieć historię postaci z portretu, musiałem porzucić efekty kilkumiesięcznej pracy i odnaleźć się na nowo w realiach XVIII-wiecznych.

Śladami książki organizowane są wycieczki po mieście. Był pan na takiej?

- Owszem, kiedyś mnie na taką wyprawę zabrano. Dzięki temu zobaczyłem miejsca, których nigdy wcześniej nie widziałem, czyli ukryte zakamarki znanych budowli. Jednym z ważniejszych punktów wycieczki jest Hotel Czterech Narodów przy Rambli, najważniejszej ulicy Barcelony. To tam podczas swojej podróży na Majorkę zatrzymali się George Sand i Fryderyk Chopin, a ja umieściłem sporą część akcji "Jaśnie pana". Największe wyzwanie podczas takiej wyprawy to wyeliminowanie w wyobraźni różnych elementów krajobrazu, których w XVIII wieku nie było, takich jak: samochody, autobusy, wyasfaltowane drogi czy latarnie.

W "Jaśnie panu" wszechobecna jest muzyka. Pan ponoć gra na skrzypcach?

- Bardzo amatorsko i bardzo źle (śmiech). Tydzień temu urządziliśmy sobie z żoną i dziećmi poranek muzyczny w gronie rodzinnym i pół soboty nam na tym brzdąkaniu zeszło. Oczywiście publiczności, dla jej własnego dobra, nie zapraszamy (śmiech). Moim największym marzeniem jest grać na wielu instrumentach, bo każdy ma swoją odrębną magię, osobny świat. No, ale na to już za późno.

O głównym bohaterze pisze pan: "W tym wszystkim chodziło o szukanie szczęścia, desperacko i po omacku. Niestety, cel ciągle pozostawał nieosiągnięty". Myśli pan, że da się go osiągnąć i przestać szukać?

- On ciągle się oddala, a życie jest wieczną drogą ku niemu. Niestety, często to właśnie nasze ślepe dążenie sprawia, że nie potrafimy odczuwać prawdziwej satysfakcji, bo wciąż chcemy więcej i więcej. Przeszkody biorą się z nas samych i tylko my możemy je przezwyciężyć.

Rozmawiała Iga Nyc

PANI 9/2015

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy