Reklama

Polskie czarownice. Wiedza, która prowadzi na stos

Ubogie zielarki i kochanki królów, domowe lekarki i niebezpieczne trucicielki, poszukiwaczki wiedzy tajemnej i ofiary plotek - kim były polskie czarownice? Za co ginęły na stosie? Kto mógł z łatwością paść ofiarą oskarżeń, a kogo ogień stosów raczej się nie imał?

Fragment pochodzi z książki Anny Brzezińskiej "Córki Wawelu. Opowieść o jagiellońskich królewnach"

Historycy ustalili, że pierwszy stos na terenie Korony rozniecono w 1511 roku w Waliszewie pod Poznaniem. Z wyroku miejscowego świeckiego sądu spłonęła tam jakaś starowina oskarżona o zepsucie czarami piwa, podstawowego wówczas artykułu spożywczego. Ale w XVI wieku w Rzeczypospolitej nie szafowano jeszcze karą śmierci. Zazwyczaj kobiety, którym dowiedziono osuszanie krowich wymion, stosowanie napojów miłosnych i uzdrawiających ziół lub znajdowanie za pomocą magii zagubionych przedmiotów, skazywano na grzywnę, publiczną pokutę albo wypędzano z rodzinnych stron.

Reklama

Szaleństwo sądowego polowania na czarownice na dobre rozpętało się u nas dopiero w następnym stuleciu, znacznie później niż w Europie Zachodniej, ale też przeciągnęło się aż do oświecenia, kiedy to z inicjatywy króla Stanisława Augusta Poniatowskiego zakazano procesów o czary.

Samosądów na domniemanych czarownicach i czarownikach dokonywano jeszcze w XIX wieku, dostarczając zresztą propagandzie pruskiej argumentów na cywilizacyjne zapóźnienie Polaków. Przykro to przyznać, ale wiara w wiedźmy odbierające krowom mleko przetrwała jeszcze dłużej. W 2004 roku rolnik spod Krakowa pozwał do sądu o zniesławienie sąsiadkę, która obgadywała go pod kościołem, że jest czarownikiem i szkodzi jej inwentarzowi.

Do naszych czasów przetrwała jedynie część akt procesów czarownic, więc historycy wciąż się spierają, jak wiele polskich czarownic spłonęło na stosach. Niektóre szacunki sięgają apokaliptycznej liczby kilkudziesięciu tysięcy, co wydaje się grubą przesadą. Z zachowanych dokumentów wynika, że w Koronie o czary oskarżono ponad tysiąc trzysta osób, z czego nieco więcej niż połowę posłano na śmierć.

Jak wszędzie, skazywano nie tylko kobiety, niemniej płeć była potężnym czynnikiem ryzyka, ponieważ kobiety to 90 procent oskarżonych w Koronie oraz 60 procent na Litwie. Trzeba jednak wspomnieć, że w niektórych procesach większość oskarżonych stanowili mężczyźni. Często okazywali się czarownikami na przykład na dalekiej Północy, gdzie mogły przetrwać relikty praktyk szamańskich, lub w kraju Basków, gdy władza tłumiła lokalne powstania.

Wczesnonowożytne polowanie na czarownice nie było bowiem jednolitą, skoordynowaną akcją. Wszędzie napędzał je ten sam strach przed zgubną mocą czarów, lecz lokalne procesy oraz samosądy miały w różnych krajach i okolicach odmienną dynamikę, zasięg oraz przyczyny. Różnie formułowano oskarżenia: niekiedy kładziono nacisk na naukowe, teologiczne implikacje czarów, kiedy indziej zaś na ich praktyczny, niszczycielski i rozbijający wspólnotę sąsiedzką wymiar.

Rozmaicie też wybierano ofiary. Przed sąd trafiały zaklinaczki, uzdrowicielki oraz akuszerki, które lecząc sąsiadów, okazały się mało skuteczne w walce z chorobą. Inne oskarżone w sekrecie produkowały specyfiki zakazane, a tradycyjnie łączone z kobietami: środki poronne, trucizny, napoje miłosne. Jeszcze inne były po prostu stare, biedne i pozbawione wsparcia rodziny. Musiały więc chodzić na żebry, a odpędzane od sąsiedzkich progów bez jałmużny, odwdzięczały się za brak miłosierdzia siarczystym przekleństwem.

Ludzie epoki renesansu wierzyli w moc złorzeczenia. Jeśli uboga starowina życzyła zasobnej gospodyni wszystkiego najgorszego, później zaś kury padały bez powodu, niemowlę chorowało, a krowa zamiast mlekiem strzykała krwią, oczywiście winiono żebraczkę. Zdarzało się, że proces o czary stanowił kulminację długotrwałego konfliktu w społeczności wsi czy miasteczka. Zniecierpliwieni obywatele używali oskarżenia o czary, żeby pozbyć się jednostki nazbyt ostentacyjnie lekceważącej normy zachowania — kłótliwej staruchy, wdowy prowadzącej swobodne życie erotyczne, złodziejki bądź nachalnej żebraczki.

Nie znaczy to naturalnie, że przed sądem stawiano wyłącznie wyrzutków. W Koronie oskarżenia o czary dotykały głównie biednych, z rzadka zdarzało się jednak, że prześladowano kobiety majętne, cieszące się wcześniej dobrą reputacją, mające wsparcie rodziny, słowem, kobiety sukcesu, oczywiście na miarę swojej sytuacji społecznej. Niektóre pożyczały pieniądze na procent, inne trudniły się drobnym handlem, a jeszcze inne należały do lokalnych elit.

Oskarżenie o czary było użytecznym narzędziem walki politycznej, więc uwikłanie w sprawę o czary krewniaczek członków magistratu, mistrzów cechowych czy zasobnych gospodarzy stanowiło potężny cios i rujnowało pozycję rodziny.

W Rzeczypospolitej nie sądzono za czary szlachty i zazwyczaj bliższą znajomość z katem zawierali tylko plebejusze. Lecz i od tej zasady zdarzały się odstępstwa. Na przykład w drugiej połowie XVII wieku w Praszce oskarżono ubogą, żyjącą na łaskawym chlebie u krewnych szlachciankę. Miała to nieszczęście, że zakochała się w paniczu spadkobiercy i kiedy ją odtrącił, próbowała na nowo rozpalić jego miłość magicznymi napitkami.

Czy to w wyniku magicznych specyfików, które, powiedzmy sobie szczerze, bywały niezdrowe — nic dziwnego, że żony oskarżone o skrytobójczy mord na małżonku często tłumaczyły się w sądzie, że ależ skąd, wcale nie próbowały ukochanego małżonka otruć, tylko zadały mu w napitku ziółka, żeby kochał je goręcej, mniej bił i nie przesiadywał w gospodzie, ale widać źle odmierzyły ingrediencje i tak się przypadkiem rzecz nieszczęśliwie skończyła — czy po prostu wskutek choroby panicz rozstał się ze światem. Jego rodzina doprowadziła do procesu zakochanej nieszczęśnicy.

Ale czy wśród tych wszystkich oskarżonych — biednych i bogatych, młodych i starych, panien, mężatek i wdów — naprawdę dominowały kobiety zaangażowane w praktyki medyczne? Czy prześladowania czarownic są jedynie ostatnią, najbardziej brutalną fazą konfliktu między licencjonowanymi lekarzami, absolwentami uniwersytetów, czytelnikami mądrych ksiąg i spadkobiercami Hipokratesa, Galena, Arystotelesa, a "mądrymi kobietami", które wprawdzie nie potrafiły czytać ani pisać, lecz miały wiedzę praktyczną? Czy inkwizytorzy i łowcy czarownic oraz ich spontaniczni pomocnicy naprawdę wyłapywali uzdrowicielki, zielarki, akuszerki i znachorki?

Owszem, oskarżono o czary wiele kobiet uwikłanych w rozmaite praktyki medyczne, choć w jednych okolicach dominowały one wśród skazanych, w innych zaś nie. Wiedza medyczna niektórych wiedźm musiała być duża, skoro sam Paracelsus, ojciec nowożytnej medycyny, twierdził, że wszystkiego, co wie, nauczył się od czarownic.

Ale w epoce wczesnonowożytnej leczyły nie tylko wiedźmy, ale wręcz zdecydowana większość kobiet. Każda żona i matka miała obowiązek troszczyć się o zdrowie dzieci, współmałżonka, krewnych oraz służby, jeśli ją posiadała. Usługi profesjonalnych, wykształconych na uniwersytetach medyków były tak kosztowne, że tylko nieliczni mogli sobie na nie pozwolić; może zresztą i lepiej, skoro profesjonałowie wiedzę czerpali ze starożytnych ksiąg i proponowane przez nich kuracje, w tym powszechnie polecane upuszczanie krwi, budzą po wiekach grozę.

Prócz lekarzy leczyli również adepci medycyny, powiedzmy, praktycznej — chirurdzy, cyrulicy, wreszcie rozmaitego rodzaju szarlatani, którzy niejednokrotnie cieszyli się taką estymą, że korzystali z ich usług nawet członkowie rodziny królewskiej; jeden z nich, niejaki Baliński, przyspieszył zgon króla Aleksandra Jagiellończyka.

Niemniej większość chorych mogła liczyć wyłącznie na medycynę domową, czyli swoje matki, żony oraz córki, które zbierały zioła, sporządzały napary, podawały lekarstwa, znały sposoby łagodzenia bólu, przyjmowały dzieci na świat i towarzyszyły konającym.

Czarownice płonące na stosach skutecznie odwracają naszą uwagę od bardzo wielu kobiet, które w tej samej epoce szczęśliwie i bezpiecznie angażowały się w nauki medyczne. Leczyły bowiem i panie wykształcone, i proste, i biedne, i potężne. Niektóre z nich posiadały jedynie podstawowe umiejętności, zapewne porównywalne z wiedzą matek chorowitych berbeci u progu XXI wieku, czyli wiedziały, jak sporządzić syrop z cebuli, oklepać kaszlącego, odkazić ranę, zrobić ziołową inhalację.

Inne mogły się poszczycić znajomością skutecznych receptur, czasami przekazywanych córce przez matkę czy siostrzenicy przez ciotkę. Jeszcze inne osiągały taką biegłość w leczeniu, że wędrowano z daleka, żeby zasięgnąć u nich rady. Mniszki aptekarki miały niekiedy ogromną wiedzę medyczną i służyły poradami nie tylko współsiostrom, ale i całej okolicy. Wieśniaczki wysiewały zioła w przydomowych ogródkach. Żony rzemieślników leczyły uczniów i czeladników, a nawet zostawały akuszerkami i występowały jako ekspertki w sprawach sądowych o spędzenie płodu czy zabójstwo noworodka.

Wielkie panie zakładały ogrody, gdzie sadzono rośliny lecznicze, gromadziły przyrodnicze księgi i łaskawie przyjmowały dedykowane im herbaria, ponieważ wspieranie nauk przyrodniczych stanowiło istotną część renesansowego patronatu. Słowem, kobiety, pozbawione dobrodziejstw edukacji uniwersyteckiej i z powodu nieznajomości łaciny często wykluczone z obiegu naukowego, w medycynę angażowały się z zapałem i co najważniejsze, ze społeczną aprobatą.

Najprawdopodobniej nieszczęśnice stające przed sądami kościelnymi i świeckimi stanowiły zaledwie drobną część leczących kobiet. Wiele spośród nich praktykowało długo i skutecznie, zanim padły ofiarą oskarżenia. O skali społecznej aprobaty i wiary w umiejętności uzdrawiaczek najlepiej zaświadcza ich obecność na królewskim dworze Jagiellonów.

Zygmunt August bez cienia moralnej odrazy posyłał po zaklinaczki aż na Litwę, szukając u nich ratunku dla Barbary Radziwiłłówny. Kolejny raz zaufał czarownicom u schyłku życia, udręczony podagrą. Wówczas niejaka Korycka wraz ze swoją siostrzenicą Zuzanną Orłowską przygotowywały dla króla magiczne kąpiele lecznicze. Orłowska była tak młoda i ładna, że przy okazji została królewską kochanką, a porzucona przez monarchę, butnie wypominała mu zdradę.

Jeśli wierzyć źródłom, żadna z nich nie zachowywała się jak zastraszona kobiecina, czująca na karku ciężki oddech inkwizycji — która zresztą w ogóle nie zajmowała się w naszej części Europy paleniem czarownic, ponieważ skutecznie wyręczały ją sądy świeckie.

Jedyną poświadczoną w źródłach jagiellońską czarownicą, która nie uniknęła nieformalnych choćby przesłuchań, była kobieta zwana Wielkim Ożogiem. W źródłach spotykamy ją tylko raz. W 1548 roku król Zygmunt August chwalił się w liście do Mikołaja Radziwiłła, że kazał ją pojmać, obawiał się bowiem, że czarownica matki zaszkodzi Barbarze Radziwiłłównie i zażegnie ogień w zamku w Dubinkach. Trzymano ją pod powałą w klatce i jak napisał król, niemało tam wyśpiewywała o grzeszkach swoich mocodawców.

Po pożarze wawelskiego zamku stara Witosława znikła Dosi z oczu. Ale nie miało to już większego znaczenia, ponieważ po nocy Świętego Łukasza karliczka przestała się bać: skoro Witosława nie dosięgła jej ogniem, nie zdoła tego zrobić również w inny sposób. Zresztą po pożarze Witosławę chyba usunięto z Wawelu.

Nikt nie zakradał się już do izdebki w zamkowej piwnicy i znikły raptem wszystkie czarne ptaszyska, które wcześniej obsiadały zamkowe kominy i okapy dachów, żeby wodzić za karliczką wścibskimi paciorkami oczu. Może pani Zofia Szydłowiecka połączyła czarownicę z pożarem, a może królowa miała dość kłopotliwej służki. Dosia o nic nie pytała. Wystarczało jej, że królewna Zofia nie utyka już jak stara kobieta i znów śmieje się razem z siostrami, kiedy biegną przez dziedziniec.

Zobaczyła Witosławę ponownie podczas pamiętnego sejmu piotrkowskiego w roku 1548, kiedy Zygmunt August bronił swojego małżeństwa z Barbarą Radziwiłłówną, a jego matka starała się je roztargać choćby i z pomocą czarów. Królewny zjechały wraz z Boną do jej dworu w Gomolinie pod Piotrkowem i kiedy Dosię posłano po kwaterkę wina do komory, postanowiła się przy okazji trochę powałęsać, jak miała w zwyczaju, i raptem w szparze w drzwiach zobaczyła Witosławę.

Starucha kuliła się na niziutkim stołku, tak zmalała i wychudła, że w pierwszym momencie widziało się jedynie stertkę przegniłych łachmanów. Dopiero po chwili spod kaptura wyłoniła się zeschnięta twarz, niewiele większa od męskiej pięści. Lecz nawet kiedy znienacka obróciła się ku Dosi i spojrzała na nią zapadniętymi, powleczonymi bielmem oczami, dziewczyna nie odwróciła się i nie cofnęła. Zbyt dużo się wydarzyło od nocy Świętego Łukasza, żeby miała się teraz bać starego, steranego ptaszyska.

Większość naszych przodków również nie bała się leczących kobiet, a w każdym razie nie na tyle, by zrezygnować z ich usług. Dlaczego zatem niektóre z nich spokojnie dożywały swoich dni, podczas gdy inne odbierały przy pręgierzu razy, odprawiały publiczną pokutę albo płonęły na stosie?

Pomagają to zrozumieć perypetie Katarzyny Telniczanki, według Łukasza Górnickiego śląskiej mieszczki i kochanki króla Zygmunta Starego, który związał się z nią jako kawaler. Odsunął metresę dopiero wówczas, kiedy zdecydował się pojąć za żonę Barbarę Zápolyę. Na pożegnanie sowicie uposażył Katarzynę, matkę swoich trojga dzieci, i w 1510 roku dobrze wydał za mąż za Andrzeja Kościeleckiego, podskarbiego królewskiego i kasztelana wojnickiego.

Współcześni gorszyli się na to małżeństwo szlachcica z królewską faworytą i jeszcze w początkach XVII wieku, podczas rokoszu Zebrzydowskiego, wspominali z satysfakcją, że Kościelecki nie zaznał szczęścia z żoną, a jego rodzony brat nie chciał z nim zasiadać w radzie, za taką hańbę dla całego rodu poczytując związek z rozpustnicą. Królowi również nie zapomniano romansu.

W mowie na jego pogrzebie biskup Marcin Kromer, chociaż wysławiał Zygmunta I jako wzór chrześcijańskiego monarchy, nie omieszkał półgębkiem nawiązać do Katarzyny Telniczanki, przypominając, że chociaż w młodzieńczych latach król żył dość lekkomyślnie i swobodnie, nie splamił się wszelako cudzołóstwem ani nie zgwałcił żadnej uczciwej i skromnej dziewczyny.

Katarzyny Telniczanki ksiądz biskup zapewne nie uznałby za uczciwą i skromną dziewczynę. Zgodnie z nauką Kościoła cudzołóstwo było paskudnym grzechem. Niemniej wielu renesansowych władców dopuszczało się go z entuzjazmem, a Kościół, z powodów nad wyraz praktycznych, przymykał na to oko. Poza tym Katarzyna Telniczanka zawiniła nie tylko romansem z królem, ale i nazbyt swobodnym podejściem do obowiązków wdowy.

Po śmierci męża nie zamknęła się w domu, tylko bezwstydnie objawiła się światu na dworze syna Jana, natenczas już biskupa wileńskiego. Co gorsza, pod pozorem leczenia ich dolegliwości ponoć umizgiwała się do biskupa poznańskiego i wicekanclerza Piotra Tomickiego, później zaś do kanclerza Krzysztofa Szydłowieckiego.

W 1522 roku pan Krzysztof Szydłowiecki zapadł w Wilnie na melancholię tak dotkliwą, że król Zygmunt wysłał własnego lekarza, żeby się nim zajął w chorobie. Być może pan krakowski zadręczał się brakiem dziedzica, ponieważ właśnie w tym czasie zamiast upragnionego syna pani Zofia powiła mu czwartą córkę. Jej narodziny musiały być dla pana Krzysztofa srogim rozczarowaniem, skoro przyjaciel, biskup Piotr Tomicki, pocieszał go listownie, że Bóg wie najlepiej, co jest komu potrzebne, więc trzeba się cieszyć z każdego daru nieba, a czasami się zdarza, że po kilku córkach Bóg zsyła potomstwo płci męskiej.

Z pomocą udręczonemu panu Krzysztofowi pospieszyła również owdowiała Katarzyna Telniczanka, oferując mu jakąś magiczną kurację, która go miała przywrócić do zdrowia. Kanclerz na propozycję przystał, a w liście ufnie się biskupowi Tomickiemu pochwalił, że dawna królewska kochanka będzie rzucała na niego czary (choć trzeba przyznać, że roztropnie nie zaniechał również ortodoksyjnej kuracji, bo radził się żydowskiego lekarza).

Na wieść o interwencji zaklinaczki Piotr Tomicki zawrzał i z całą mocą jął przekonywać przyjaciela, żeby zaufał Opatrzności, odprawił niegodziwą kobietę i modlił się, zwłaszcza że idzie wiosna, zwykle przynosząca poprawę nastroju.

Ale i wcześniej Katarzyna nie cieszyła się dobrą opinią w kręgu księdza biskupa. Andrzej Krzycki, siostrzeniec Tomickiego, a ponadto niezawodne źródło plotek, w liście z 1520 roku porównywał ją do czarodziejki Kirke. Dlaczego przestrzegał wuja, żeby nie dopuszczał jej do siebie i zamiast jej słuchać, korzystał z porad wypróbowanych lekarzy? Otóż według Homera Odyseusz spotkał Kirke na jednej z wielu wysp, do których zagnały go wichry i sztormy podczas dziesięcioletniej powrotnej żeglugi spod Troi na rodzinną Itakę.

Wysłał na zwiad towarzyszy, ci zaś natknęli się na wspaniały dwór, wokół którego krążyły oswojone wilki i lwy. Wewnątrz piękna pani, śpiewając, tkała na wielkim krośnie. Powitała żeglarzy bardzo gościnnie, nakarmiła ich i napoiła słodkim winem — po czym dotknęła każdego różdżką i zamieniła w świnię. Odyseusza, kiedy zaniepokojony ich zaginięciem ruszył na poszukiwanie, posłaniec bogów Hermes przestrzegł przed zdradliwą panią wyspy i podarował mu cudowne ziele moly, niweczące czary Kirke.

Kirke przetrwała upadek Achajów i dla kolejnych pokoleń stała się symbolem młodej, urodziwej uwodzicielki, która namawia mężczyzn do grzechu i odbiera im rozum, dostarczając moralistom i kaznodziejom użytecznego i po wielokroć wykorzystywanego przykładu, że mężczyźni zmieniają się w świnie, kiedy owładnie nimi zwierzęce pożądanie.

Andrzej Krzycki nie odkrył jednak w Katarzynie Telniczance podobieństwa do przepięknej, świetlistej Kirke, córki boga słońca. Przeciwnie, w jednym z wierszy opisał ją jako starą, szpetną babę, która pomimo wieku ugania się za młodzieńcami, a następnie detalicznie wyliczył jej defekty: zmarszczki, siwe włosy, smrodliwy oddech, pożółkłe zęby, zmętniałe oczy, obwisłe piersi. Epoka nie sprzyjała starszym kobietom — a starość zaczynała się wówczas bardzo wcześnie, nawet przed menopauzą — jeśli próbowały zachowywać atrakcyjność i aktywnie szukały partnerów.

Poza tym Krzycki dysponował bardzo wiekową literacką tradycją ośmieszania starych kobiet i potępiania niepohamowanej chuci, z jaką rzekomo rzucały się na młodzieńców. Opisując obrzydliwą powierzchowność dawnej królewskiej kochanki, bez skrępowania czerpał z katalogu tradycyjnych atrybutów staruchy, a zarazem przenosił tę szpetotę na wyższy poziom i traktował jako fizyczną manifestację moralnego zepsucia.

Bezecna starucha z wierszy Krzyckiego różniła się od antycznej córki boga Heliosa. Lecz renesans modyfikował obraz pięknej uwodzicielki, która przysięgła, że nie użyje czarów przeciwko Odyseuszowi, a jednak spętała go urodą, tak że spędził aż rok na jej wyspie i spłodził z nią syna. Dwadzieścia parę wieków później Kirke potrafiła się pojawiać pod postacią starej wiedźmy zielarki i wędrowała na rycinach z workiem zielska na grzbiecie. Najwyraźniej właśnie taką Kirke zobaczył w Katarzynie Telniczance Krzycki — wstrętną, lubieżną starą babę ze skłonnością do czarów.

Co zabawne, ten sam Krzycki z emfazą opiewał urodę córki Katarzyny Telniczanki, Beaty Kościeleckiej, ale cóż, może wdała się w ojca. Niemniej nawet jeśli Katarzyna nie dorównywała pięknej Beacie urokiem, z pewnością nie wędrowała po krakowskich i wileńskich rynkach z wiązką ziół na plecach, jak się zdarzało ubogim zielarkom.

Z łaski króla została kobietą zamożną. Miała dwie kamienice w Krakowie oraz dwie wsie pod miastem. Nie musiała leczyć dla zysku. Należała do elity. Była wdową po podskarbim koronnym i najwyższą rangą kobietą na dworze swego syna, biskupa Jana. Zrobiła dokładnie to, co powinna zrobić: zaoferowała pomoc cierpiącemu dostojnikowi. Dworska kultura renesansu w ogromnym stopniu polegała na wymianie przysług i uprzejmości. Lecząc, nie wykroczyła poza obyczaj, bo robiło to wiele szlachetnie urodzonych pań. Co więc sprawiło, że Katarzyna Telniczanka nie tylko nie doczekała się żadnej wdzięczności, ale na dodatek przypięto jej brzydką łatkę czarownicy?

Być może pani Katarzyna naprawdę była odrażającym starym babsztylem, dybiącym na cnotę obu królewskich dygnitarzy, ale przemawia za tym wyłącznie korespondencja wyraźnie jej niechętnych Tomickiego oraz Krzyckiego, który, co tu kryć, bywał złośliwy, pamiętliwy i gnębił swoich wrogów z zapamiętaniem, a jeśli się poczuł urażony w swej dumie, nie wahał się smagnąć paszkwilem samej królowej Bony. Dziwi też wybór obiektów amorów.

Telniczanka znała dwór i jego rezydentów. Jej córka Beata Kościelecka wychowywała się z córkami króla, jej syn biskup Jan utrzymywał żywą korespondencję z rodziną ojca. Katarzyna wiedziała zatem, że biskup Tomicki nie słynie z rozwiązłości, a kanclerz Szydłowiecki jest szczęśliwie żonaty. Żaden nie miał reputacji lubieżnika, jak chociażby biskup Gamrat.

  Cytowany fragment (Rozdział 13: Zew Kirke. Renesansowe czary i leki) pochodzi z książki Anny Brzezińskiej "Córki Wawelu. Opowieść o jagiellońskich królewnach" , która ukazała się nakładem Wydawnictwa Literackiego. 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy