Reklama

Policjantka o swojej pracy: To zawistne środowisko

Policjantka o pracy w zespole patrolowo-interwencyjnym mówi: każde zgłoszenie o przemocy to tydzień przeżywania /Reporter

Smród, przemoc, narkotyki, agresja, wypadki, groźby ze strony zwyrodniałych przestępców i śmierć w najbrutalniejszych postaciach – z tym na co dzień mierzą się polskie policjantki. Większość przyznaje, że w zmaskulinizowanym zawodzie muszą starać się zdecydowanie bardziej niż koledzy w mundurach. Przeczytaj fragment książki Marianny Fijewskiej "Policjantki. Kobiece oblicze polskich służb", o tym jak 42-letnia Marta opowiada o swojej pracy w policji.

Policję określiłabym jako hermetyczne, zawistne środowisko, w którym każdy każdemu patrzy na ręce i wszyscy sobie zazdroszczą. W zespole patrolowo-interwencyjnym pracowałam bardzo krótko. Ulica nie jest dla mnie. Trupów się bałam. Każdy wypadek to modlitwa, żeby jak najmniej zobaczyć. Każde zgłoszenie o przemocy to tydzień przeżywania.

Ofiarę gwałtu miałam raz. Pierwsze miesiące pracy, grudzień. Pani Alina przyszła na komendę prosto z samochodu, w którym zgwałcił ją jakiś zwyrodnialec. Kobieta po czterdziestce, gospodarstwo na wsi, dzieci, mąż. Szła do pracy, gdy nadjechało auto. Kierowca zwolnił, uchylił szybę i niezrozumiale o coś zapytał. Kobieta nachyliła się, by go usłyszeć, a wtedy on uderzył ją w głowę i wciągnął do samochodu. W środku przez kilka godzin bił ją i gwałcił. W końcu udało jej się wydostać. Przybiegła prosto na komendę, a ja od razu zadzwoniłam po jej męża.

Reklama

Przyjechał i emocjonalnie tego nie udźwignął. Nie wiedział, jak się zachować. Co jej powiedzieć. Płakał, nie potrafił wziąć jej za rękę, przytulić. Sprowadziłam ich dorosłą córkę. Kobieta z kobietą to jakoś inaczej. Razem przebrnęłyśmy przez wszystkie czynności. To wszystko mnie kompletnie rozbiło. Świadomość, że pani Alina jeszcze rano była inną osobą, że te potworności działy się przed chwilą, to było dla mnie za dużo.

Uciekłam z prewencji bardzo szybko. Dostałam się do dochodzeniówki pod skrzydła przełożonej. Myślałam, że kobieta kobietę będzie wspierać, ale nic bardziej mylnego. Mój mąż był oficerem innego wydziału. Każdy mój sukces, każdą pochwałę na mój temat przychodzącą z komendy wojewódzkiej przypisywała jego staraniom. Śmiała się głośno, rozpuszczała plotki. "Z takimi plecami to wszyscy by brawa dostawali". Gnoiła zresztą nie tylko mnie.

Jeśli którakolwiek policjantka odnosiła sukces, to właśnie kierowniczka insynuowała, że robi karierę przez łóżko. A koledzy lubili plotki, zwłaszcza pikantne. Gdy byłam w piątym miesiącu pierwszej ciąży, wysłała mnie samą na przeszukanie mieszkania niebezpiecznego człowieka. "Przecież on ma broń i może w każdej chwili wrócić" - kłóciłam się. "Ale teraz go na pewno nie ma" - usłyszałam w odpowiedzi. Pojechałam. Później się rozchorowałam, poszłam na L4.

Przed moim odejściem rozdawano premie świąteczne. Przełożona uznała, że mi się nie należy, bo idę na macierzyński. Komendant się dowiedział, wkurzył i przyznał mi największą nagrodę z całego zespołu. Po powrocie z macierzyńskiego starałam się przenieść do wojewódzkiej. Pisałam podanie za podaniem. Zawsze słyszałam, że nie, bo etatu nie ma albo że zaraz będę chciała zajść w drugą ciążę i co wtedy?

W drugą ciążę zaszłam dwa lata po pierwszej. Byłam w szóstym miesiącu, gdy wyłowili topielca. Szefowa kazała mi jechać na miejsce zdarzenia. Koleżanka zadeklarowała, że mnie zastąpi, a przełożona wkurzyła się na nią, krzycząc, że to ona decyduje, kto gdzie ma jechać. Wtedy sama się zdenerwowałam. "Nie ma opcji - powiedziałam - trzydziestu policjantów pani ma pod sobą, a wysyła kobietę trzy miesiące przed porodem?!". Żałuję, że będąc w pierwszej ciąży, nie umiałam tak pyskować.

Po drugim macierzyńskim wreszcie mnie przeniesiono. Wyłącznie dlatego, że wojewódzka sama się o mnie upomniała i przełożeni nie mieli nic do gadania. Oczywiście oprócz rozsiewania okrutnych plotek, że awans załatwił mi mąż . Bolało, bo zabroniłam mu wtrącać się w moje sprawy zawodowe. Dopiero tam, po dziesięciu latach pracy, zobaczyłam pierwszego trupa.

Pan Grzesiu zmarł na działkach. Zimno było, on zmarł w altance, znaleźliśmy go wkrótce po zgonie, więc nie było żadnego zapachu. Oględziny robiłam z aparatu technika, nie dałam rady podejść bliżej. Drugi trup - były policjant. Powiesił się. Sam widok nie przeraził mnie tak, jak reakcja jego żony i dzieci. Płakali, krzyczeli, życie im legło w gruzach, a ja w te gruzy musiałam wejść z buciorami. Ich tragedia i suche policyjne czynności - to się kłóci. Gula mi w gardle rosła, ale trzeba było skończyć robotę.

Policjanci i policjantki zwykle na zwłoki reagują entuzjastyczniej. Pamiętam, jak pewna kobieta zgłosiła kiedyś zaginięcie swojego męża. Znalazł się po dwóch dniach. Nieżywy. Naczelnik wysłał mnie do prosektorium. Mówię: "Kurczę, błagam cię, weź kogoś innego, ja nie chcę". Nie ugiął się, ale pozwolił mi zabrać dwóch młodziutkich funkcjonariuszy. Chłopaka i dziewczynę. Na odchodne powiedział: "Ty się Marta nic nie przejmuj, bo facet tak tę żonę napierdalał...". Jaki by jednak nie był za życia, był trupem. Na miejscu pytam wdowę, czy woli wejść sama, czy z kimś. Ona odpowiada, że z kimś. I wtedy ci dwaj młodzi nagle się wyrywają: "To ja! To ja pójdę!". Co za wstyd.

Niedawno przenieśli mnie do przestępczości gospodarczej. Mam stanowisko kierownicze, a w zespole samych chłopaków. Morderców, gwałcicieli, bandytów, pijaków już w ogóle nie widuję. Słupy gospodarcze to inny gatunek przestępców. Pod krawatem, z teczuszkami, wypachnieni. Jak przychodzą na przesłuchanie, pytają, gdzie dostaną kawę. Moja praca polega na analizowaniu plików dokumentów dotyczących finansowych przekrętów i dopasowywaniu do siebie kolejnych puzzli, rozpracowywaniu przestępczych schematów - uwielbiam to!

Przeprowadzam też przesłuchania i zatrzymania. A zatrzymania wyglądają tak: w płaszczyku i z uśmiechem na twarzy dzwonię do drzwi. Otwierają. Wtedy wchodzą chłopaki. Twardzi, stanowczy. Za nimi ja - w stu procentach łagodna. Uspokajam zatrzymanych. Niektórzy z nich płaczą: "Niech tylko pani mnie nie zostawia, niech pani jedzie ze mną". Z dziećmi też zawsze rozmawiam, tłumaczę, że mamusia czy tatuś muszą z nami iść, ale niech się nie martwią, wszystko będzie dobrze. Staramy się nie stresować dzieci, choć czasem utrudniają to rodzice. (...)

Działalność przestępcza rodziców bardzo się odbija na dzieciach. Działalność policyjna rodziców też. Taką miałam refleksję, gdy ostatnio jedliśmy śniadanie. Do męża dzwoni telefon. Odbiera: "Halo, tak, aha, czyli denatowi odrąbano głowę siekierą... A znaleźliście tę głowę?". Patrzę na synów, a oni nic. Dalej przekomarzają się w najlepsze, jakby im to jednym uchem wpadło, drugim wypadło.

Niedawno nauczycielka zadzwoniła do męża. Rozmawiali na lekcji o różnych zawodach. Syn powiedział, że mama jest policjantką, jeździ na akcje. A jego kolega się złapał za głowę, mówi: "Ja widziałem w filmach, co się dzieje na akcjach! Tam się strzela i bije. Twoją mamę na pewno ktoś zastrzeli!". Moje dziecko wpadło w histerię, dziadkowie musieli natychmiast zabrać go ze szkoły. Są w takich chwilach niezastąpieni, przyznaję.

Mojego męża nieraz ściągają do pracy w środku nocy. Bywa, że w tym czasie jestem na wyjeździe służbowym. Wtedy synowie lądują u nich. Tak jak wtedy, gdy są chorzy, bo też nigdy nie wzięłam wolnego z powodu choroby dzieci. Dużo pracuję, to prawda, ale jak tylko jestem w domu, staram się jednak spędzać z nimi każdą wolną chwilę, wynagrodzić im to.

Synowie są bardzo samodzielni. To widać, zwłaszcza teraz, gdy ich mama czuje się trochę gorzej. Od kilku miesięcy leczę się na depresję. Farmakologicznie. Z pomocy psychologa nie korzystam, mam niestety uraz. Moja koleżanka popełniła samobójstwo. Życie odebrała sobie w gabinecie sąsiadującym z moim. Nie wiem, co się ze mną działo po tym, jak się dowiedziałam. Mąż musiał dzwonić po mamę, żeby do nas przyjechała. Byłam tam, ale nic nie pamiętam. Później zorganizowali apel pamięci.

Podczas wspominków musiałam wyjść z sali. Poszłam do biurka, popłakałam się. Za mną wyszła psycholożka i takim zupełnie niepotrzebnym, smętnym tonem zaczęła robić mi wykład. Wściekłam się. Powiedziałam jej: "Droga pani, poradzę sobie, mam męża, dzieci. Ton żałobny jest nieadekwatny, bo ja się nie chcę zabić. To, co się teraz ze mną dzieje, jest ludzką reakcją na stratę bliskiej osoby". Nie ufam psychologom, a już na pewno nie policyjnym. Nie wyobrażam sobie mieszania życia prywatnego z zawodowym. Komuś, kto pracuje w tej samej firmie, nie chcę opowiadać o kłopotach z mężem i kolegami z pracy.

A kłopoty są. Mam w zespole dwudziestu chłopów. Plotkują między sobą, że romansuję raz z tym, raz z tamtym. Ich zdaniem czterech naraz obracam. Przyjaciel mi powiedział, że jak z jednym jadę na czynności, to zaraz gadają, że nie wiadomo co z nim na tych czynnościach wyprawiam. Śmieję się z tego, bo jak mam reagować? Wiadomo, że to bzdura. Przecież koledzy mają żony. Gdyby się dowiedziały, byłoby im strasznie przykro. Mnie też by było, gdyby tak mówiono o moim mężu. Mam nadzieję, że on się o tych plotkach nigdy nie dowie.

Fragment książki Marianny Fijewskiej "Policjantki. Kobiece oblicze polskich służb", Grupa Wydawnicza Foksal, premiera: 10 marca 2021.

Przekaż 1% na Fundację Polsat rozliczając PIT TUTAJ >>>

Zobacz także:

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy