Reklama

Pigułka nieszczęścia

Grażyna pierwszy raz wzięła kokainę, żeby jeszcze wydajniej pracować. Renacie leki psychotropowe miały pomóc przebrnąć przez rozwód. Paulina brała amfetaminę, gdy zawiodły diety, a ona szybko musiała schudnąć. Każda z nich myślała: wszystko pod kontrolą, nie jestem narkomanką. Dziś znów walczą. Z nałogiem. I o to, by odzyskać dawne życie.

Grażyna, 35 lat, była na wysokim stanowisku w londyńskim City. Tam zaczęła brać niewielkie ilości kokainy.

Córka spała, mąż też. Grażyna siedziała w kuchni i znów to czuła. Jakby coś chodziło jej pod skórą twarzy, szyi, dłoni. Pasożyty? Postanowiła się ich pozbyć. Wycisnąć, wykręcić - jak kleszcze. Paznokciami, a potem pęsetą.

Mąż znalazł ją w łazience podrapaną. "Brałaś! Skąd znowu to miałaś?!". - W prywatnej klinice odwykowej, do której mnie zawiózł, lekarz przekonywał, że mam omamy czuciowe typowe dla kokainistów. Nie chciałam słuchać, że jestem uzależniona. Nie zgodziłam się na leczenie. "Narkoman to wrak człowieka wstrzykujący w żyłę kompot - mówiłam - nie ja. Więcej nie wezmę - obiecywałam mężowi. - OK, będziesz mnie sprawdzał" - zgodziłam się. Ale było coraz gorzej.

Reklama

Panna z dobrego domu

Lata 90. Impreza u znajomych. Pierwsza z lękiem wypalona marihuana. Żadnego odlotu, tylko krótka błogość. - Uciekałam ze spotkań, na których koleżanki zasypiały na siedząco w sukienkach z wypalonymi od skrętów dziurami. Moje przyjaciółki buntowały się w ten sposób przeciwko mieszczańskim wartościom rodziców. Ja nie musiałam się buntować, bo tata i mama byli lekarzami, idealnym małżeństwem, a mnie wychowali na idealną córeczkę, wpoili wartości, wysoko ustawili poprzeczkę. Na studia wyjechałam do Berlina, potem dostałam się na Oksford. Nie paliłam, nie piłam. Wino? Tylko w weekend dwa kieliszki. Nie chodziłam do klubów, wolałam kino.

Impreza sylwestrowa u przyjaciół w Warszawie, tu poznaje przyszłego męża. Brunet, ichtiolog, z pasją opowiadał o pracy. Grażyna się zakochuje, po studiach wraca do Polski. Biorą ślub, wprowadzają się do dwudziestoośmiometrowego mieszkania na Żoliborzu. Ona pracuje dla firm finansowych jako wolny strzelec. Gdy zachodzi w ciążę, okazuje się, że dziecko jest zagrożone, więc lekarz każe leżeć. Utrzymują się z pensji Szymona, dwóch tysięcy netto. - Miałam dyplom Oksfordu i marzenia: zjeść kilogram pomidorów malinowych. Mieć szafkę na buty i krem do twarzy. Telefon z Anglii od koleżanki ze studiów. "Mam wakat w banku".

Godziny rozmów z mężem. - "To nasza szansa. - Ale co ja będę robił w Londynie? Jeśli ci tam nie wyjdzie, nie będziemy mieli do czego wrócić". Miesiąc później z kilkumiesięcznym dzieckiem lądują na Heathrow. Grażyna zaczyna pracę w korporacji finansowej w londyńskim City, po roku awansuje na szefa departamentu. Mieszkają w wynajętym trzypokojowym mieszkaniu w Soho. Na pierwsze od lat wakacje jadą na Goa, na plażę Palolem, znaną z ulubionego filmu Szymona "Tożsamość Bourne'a".

Kokaina obok Diora

Grażyna pierwszego cracka, odmianę kokainy, wypala w skręcie z marihuaną na imprezie u znajomych. - Wzięłam eksperymentalnie, dla kurażu. Tyle się o tym mówiło. W Londynie brali prawie wszyscy. Ładni, bogaci, weseli. Mówiło się: "kokaina jest glamour". Koleżanki nosiły ją w kosmetyczkach, obok szminek Diora - opowiada. - Miałabym się bać, że się uzależnię? Byłam silna, wreszcie zadowolona z siebie! Uzależniają się ludzie nieszczęśliwi, słabi, tak myślałam. Pięć miesięcy później upadł pierwszy bank w City. Zaczął się kryzys. Szef powiedział: "Oczekuję nowej strategii rozwoju". Któregoś dnia w pracy usnęłam przy biurku. W nocy dziecko miało gorączkę, a ja kończyłam projekt. Koleżanka zaczęła mnie budzić: "Co ty wyprawiasz? Idą tu z centrali".

Kolega poprosił, żebym poszła z nim do kuchni i dyskretnie wsunął coś do kieszeni. Szepnął: "Od kokainy się nie uzależnisz, jest za droga". Rok później, by ją zdobyć, kradłam pieniądze ze skarbonki córki. Już nie było tak jak za pierwszym razem, po cracku. Wtedy mówiła: "Było miło, ale o co tyle hałasu".

Teraz? - Na pstryknięcie palcami stałam się kimś innym, kim zawsze chciałam być. Osobą permanentnie szczęśliwą, bez złych doświadczeń, wspomnień, które nas kształtują. Całe życie do takiego spełnienia dążymy, robimy kariery, bierzemy ślub, mamy dzieci, chcemy osiągnąć pełnię, tyle że wciąż nie czujemy, o co nam chodzi. Takiego stanu nie daje alkohol. Po kokainie to miałam. Krótko. Haj trwa najwyżej 30 minut. Koniec działania jest bolesny, wracasz do lęków. Znów byłam Polką, która dostała pracę po znajomości.

Posady tracili Anglicy, nierzadki widok w City: ludzie opuszczają biurowiec z jednym kartonem w rękach. My nie mieliśmy zbyt wielu oszczędności, mąż nie pracował, nie miał tu szans, uczył się angielskiego. Lubiłam krótki moment, kiedy niczego się nie bałam, dlatego brałam coraz więcej. - "Co ty robisz, jest trzecia w nocy? - zapytał Szymon, widząc, jak żona kroi warzywa. - Robię sałatkę na jutro". Rozszerzone źrenice, nerwowe ruchy. - "Grażyna, ty coś bierzesz! - Przestań, jeden red bull z wódką", powiedziała, licząc, że z nią porozmawia, zapewni: wszystko będzie OK, nawet jeśli wrócą do Polski. Ale on westchnął i poszedł spać.

- W moim podkręconym świecie było dobrze, w realnym coraz gorzej. Zaczynałam od stu miligramów dziennie, szybko doszłam do grama. Tygodniowo na kokainę wydawałam 300 funtów. Mąż pytał, co się dzieje z pieniędzmi, mówiłam, że chodzę do spa, żeby się zregenerować, i pomagam siostrze opłacić studia. Czasem łapał mnie za ramiona: "Co ty gadasz?! Chuchnij!". Mówiłam szybko, nielogicznie. Po jakimś czasie przestałam odróżniać smaki, wszystko wydawało się słone.

Walka ze sobą

Samolot z Heathrow ląduje w Warszawie. Miesiąc wcześniej w banku Grażyny redukcje. 30 osób, w tym ona, traci pracę. Szymon nie chce, by żona szukała nowego zajęcia w Londynie. - "Musisz uciec od tego syfu, od dragów - mówi. - Będę pracował w Polsce przy projektach unijnych, jakoś to będzie. - Skąd wiesz, że biorę? - Grażyna, ciebie z nami nie ma. Inaczej reagujesz, jesteś obojętna albo zajęta pustym gadaniem. - Dlaczego mi nie pomogłeś? - Byłem bezradny".

Pierwsze tygodnie w Polsce - domowe kąpiele w wannie z aromatycznymi olejkami. Szymon w internecie przeczytał, że pomagają w domowym detoksie. Tabletki nasenne przepisane przez znajomego lekarza. Grażyna bierze je, żeby przespać kokainowy głód. Nie sięga po narkotyki przez trzy miesiące. Dostaje pracę w warszawskim oddziale międzynarodowego banku. Któregoś wieczoru koleżanka podjeżdża po nią taksówką, razem wybierają się na firmową imprezę. Tamta mówi podekscytowana, nerwowo gestykuluje. Grażyna pyta cicho: "W Polsce też bierzecie? - Chcesz?" - słyszy w odpowiedzi.

- Z odstawieniem narkotyków jest jak z dietą. Wiesz, że nie możesz, ale wciąż masz ochotę - opowiada Grażyna. - I czasem pozwalasz sobie na mały grzech. Byłam dumna: nie wciągałam od przylotu do Warszawy, jestem silna. Przede mną impreza z dyrektorami, podwładnymi, byłam nowa. Mój mąż powiedziałby: "wystarczyłby drink na odwagę", ale ja potrzebowałam czegoś innego, co daje kokaina: bystrości umysłu, szybkości myślenia. Tego wieczoru wzięłam kilka razy. O czwartej nad ranem wsiadałam do taksówki z kolegą z firmy, zgodziłam się "jechać do niego", opamiętałam się, gdy usłyszałam telefon od męża.

Rano brzydziłam się sobą. Zadzwoniłam do przyjaciółki: "przyjedź i mi pomóż". Płakałam, mówiłam, że straciłam kontrolę nad życiem. Ona tylko słuchała, przerażona. Powiedziała, że wpadnie po pracy i się nie zjawiła. Zadzwoniła za to do Szymona. W domu awantura. Mąż zachowywał się tak, jakbym sięgając po narkotyki, robiła mu na złość. Myślał, że wystarczy krzyknąć, zaszantażować rozwodem i będzie dobrze. Tolerujemy ludzi, którzy robią coś głupiego po alkoholu albo w samotności wypijają butelki wina. Dlaczego więc ktoś, kto bierze kokainę, staje się drugim gatunkiem?

Przyjaciółka, której się zwierzyłam, odebrała mój telefon raz. Powiedziała: "zadzwoń, jak wyzdrowiejesz". Córka słyszała awanturę z mężem. Zapytała: "Czy ty jesteś zła? - Skąd pytanie? - Pani w przedszkolu powiedziała, że narkotyki biorą źli ludzie". Próbowałam się ograniczać. Do świąt Bożego Narodzenia z rodziną męża. Żeby znieść ich gierki, zamykałam się i wciągałam. Przed sylwestrem czułam pod skórą robaki. Mąż odwiózł mnie na terapię, z której zrezygnowałam.

Gałka na odlot

Nieduży pokój, meble z Ikei, telewizor. Przed śniadaniem sauna, solarium, później spotkanie grupowe z terapeutą i godzinny czas wolny, na przykład przejażdżka quadami. Po południu zajęcia: "uzależnienie - choroba duszy", "zespół abstynencyjny" oraz "mechanizm iluzji i zaprzeczenia". Grażyna w prywatnym ośrodku odwykowym spędza sześć tygodni.

- Któregoś dnia sama poprosiłam męża o pomoc. Sprawdzał mnie, ale to nie przyniosło rezultatu. Umawiałam się z dilerem po pracy, brałam ecstasy, bo dłużej działało. Przed powrotem Szymona do domu piłam kieliszek wina. Wyczuwał alkohol i nie wiedział, co myśleć. Ale musiałam się opamiętać. Dla męża, który próbował szantażu, dla dziecka, które w największych odlotach przestawało mnie obchodzić. Przed odwykiem rodzicom i córce powiedzieliśmy, że wyjechałam służbowo. Dziś Grażyna odlicza kolejne dni, od kiedy nie bierze. Zrezygnowała z posady w banku, żeby nie mieć pokus. Szymon lepiej zarabia.

- Z terapeutą ustaliłam, że muszę robić coś, co sprawia mi przyjemność. Śmieszne, ale nawet nie wiem, co to by mogło być. Pamiętam, chciałam studiować literaturoznawstwo, ale poszłam na marketing. Namówił mnie tata - mówi. - Moje życie teraz? "Jest prawdziwsze", tak ustaliliśmy w ośrodku. Ale trudniejsze. Staram się od nowa budować relacje z rodziną. Szymon marzy o drugim dziecku, mówi: "Teraz potrzebna jest ci miłość". Ja jednak nie chcę. To nie jest tak, że jestem zupełnie czysta. Przedawkowany syrop na kaszel też pobudza - zawiera efedrynę. Gałka muszkatołowa starta na drobnej tarce i dodana do kawy wywołuje lekki odlot. Czasami trochę oszukuję i po to sięgam. Zbieram się, ale bez wspomagaczy nie dałabym rady.

Renata, 41 lat, architekt, uzależniona od leków uspokajających i kodeiny. Pierwszą tabletkę wzięła po tym, jak mąż przyznał, że ją zdradza.

- "Gdzie są moje buty?! - krzyk męża. - Schowałam - płacz pięcioletniego dziecka. - Tato, nie chcę, żebyś się wyprowadzał". Wszystko słyszałam, ale nie miałam siły się podnieść. Leżałam w sypialni na piętrze, czując, jakbym ciało miała z waty. Nie pamiętam, ile tabletek xanaksu i kodeiny wzięłam tego dnia. Pierwsze nie pomogły, więc sięgnęłam po kolejne - mówi Renata.

Zrezygnowała z pracy w firmie projektowej, żeby zająć się domem, wspierać męża biznesmena, łagodzić jego stresy. Nie zawsze było cudownie, ale wiedziała: dojrzała miłość polega na pracy nad sobą. Tyle że on myślał inaczej. Na codzienne trudności w związku, ciche dni miał sposób: zdrady. - Nie należę do kobiet, które gdy odkryją, że jest ta trzecia, pomagają mężowi się pakować - wyznaje. - Miałam poczucie beznadziejności. Leki, które trzymałam w apteczce, były jak błogosławieństwo.

Scena małżeńska. On: "Chcesz prawdy? Miałem romans. Zdradziłem cię siedem, może siedemnaście razy. I co, mamy rozbić rodzinę, bo zrobiłem coś bez znaczenia? Wybieram ciebie". Ona wybiega z domu, wsiada do jego samochodu i wali w drzewo. Nie za mocno, żeby samej wyjść bez szwanku. On tygodniami przeprasza. Przyjaciółki radzą: puść go z torbami. Ale Renatę przekonuje córeczka. - Którejś nocy widziałam, jak z marynarki ojca wyciągnęła klucze od samochodu. "Co robisz? - spytałam. - Pilnuję, żeby tata od nas nie uciekł, kiedy będziemy spały". Zrozumiałam, że dla dziecka muszę ratować związek.

Jedna pastylka dziennie?

Dni Renaty: po odkurzeniu dywanu czyści go za pomocą taśmy samoprzylepnej, lodówkę codziennie dezynfekuje spirytusem. Myje klucze. - Wykonywałam bezmyślne czynności, żeby wyłączyć rozum. Przyjaciółki nie miały czasu na spotkania - robiły kariery. Matka, widząc, jak rozdygotana prasuję rajstopy, wysłała mnie do psychiatry. Tam przypomniałam sobie, skąd wzięła się moja nerwica. W gabinecie opowiada: - Mąż po urodzeniu dziecka nie chciał opiekunki. Twierdził, że to niebezpieczne. Od pediatry dowiedziałam się: "Trzeba wszystko zapisywać. Co dziecko je, jakie robi kupki oraz jaki mają kolor. Karmić piersią do dziesiątego miesiąca. Przynajmniej. A potem gotować zupki, bo te ze słoików to zmiksowane pryskane warzywa.

- Kiedy mam to robić? Po macierzyńskim chcę wrócić do pracy. - Chyba chce pani mieć zdrowe i inteligentne dziecko?". A w firmie słyszałam: "Teraz kobiety skracają urlopy macierzyńskie, jeśli im zależy na pracy". Więc kiedy wróciłam do pracy, wstawałam o szóstej rano, karmiłam, zostawiałam córkę z babcią, jechałam do biura. Wracałam o 18, karmiłam, gotowałam, siadałam do komputera, żeby dokończyć projekty. Szybko się poddałam.

Psychiatra wysłuchał mojej opowieści - opowiada Grażyna. - I wydusił z siebie "hm", a potem przepisał lek na uspokojenie, xanax. Po tygodniu znów byłam u niego. "Po tych pigułkach głównie śpię", mówiłam. Dostałam receptę na clonazepam. "Zmniejszy lęki, pobudzi, uspokoi. Działa dłużej niż xanax. Niech pani stara się nie brać częściej niż raz dziennie. To silnie uzależniająca, złośliwa benzodiazepina".

Po pierwszej pastylce Renata czuje się świetnie. Lęki mijają, jest wesoła, odważna. Ona, zawsze nieśmiała, na zebraniu w przedszkolu córki po raz pierwszy mówi o tym, co się jej nie podoba. - Szybko przestałam stosować się do zaleceń psychiatry o jednej tabletce dziennie - opowiada. - Brałam rano, żeby dobrze zacząć dzień, i wieczorem, kiedy mąż wracał z pracy, by miło z nim rozmawiać. Nie myśleć, dlaczego przyszedł o 23, nie zastanawiać się, w czyim towarzystwie spędzał wieczór. Kiedy lek przestawał działać, wszystko stawało się coraz trudniejsze.

Czułam się jak na odwyku. Wracały złe wspomnienia - nerwy przed maturą, śmierć ojca, gdy byłam dzieckiem, no i zdrada. Bóle mięśni, szum w uszach. Psychiatra przepisał relanium, "słabsze, ale dłużej działające". Uspokajało tylko na trochę, za to lęki, natręctwa nie mijały. Kiedy mąż oświadczył: "Wyjeżdżam na dwa tygodnie w delegację do Nowego Jorku", wiedziałam, że to będzie podróż z inną kobietą. Zaczęłam się trząść. Córka zapytała przerażona: "Mamo, co ci jest? - Chyba mam gorączkę - powiedziałam. - Wezmę lekarstwo".

Sięgnęłam do apteczki po clonazepam. Wtedy znów zaczęłam brać, żeby się nie załamać, bo wiedziałam: muszę zdecydować się na rozwód. I żeby nie myśleć: skrzywdzę w ten sposób dziecko. Żeby nie czuć strachu, że po pięciu latach spędzonych w domu, nie znajdę pracy.

Kiedy zorientowałam się, że jestem lekomanką? Po czterech miesiącach miałam dziury w pamięci. Zapominałam odebrać córkę z angielskiego, bo nie wiedziałam, że ją tam zawiozłam. Któregoś dnia weszłam do domu i zobaczyłam: w salonie nie ma dywanu. Zadzwoniłam do męża z awanturą: "Zacząłeś wynosić rzeczy! - Masz paranoję - odpowiedział. - Wczoraj zaniosłaś dywan do pralni".

Bez recepty

Zwierza się przyjaciółce, której siostra też była uzależniona od leków. Gdy mąż Renaty jest w Nowym Jorku, Julia wprowadza się do niej. "Codziennie będę wydzielać ci okruchy clonazepamu, aż z tego wyjdziesz", mówi. - Pierwszy dzień? Myślałam, że umieram - opowiada Renata. - Serce biło mocno, czułam, że się duszę. Przez następne dni wyostrzony słuch, musiałam chować zegary, bo przeszkadzało mi tykanie. Pojawiła się bezsenność, bóle głowy. Zdecydowałam się na wizytę u psychoterapeutki. Zaleciła terapię behawioralną i jogę. Nic to nie dało, bo pogrążałam się w depresji, błagałam przyjaciółkę, by nie kazała mi wyjść z domu.

Zebranie rodziców przedszkolaków. Renata zmusza się, by na nie pójść, ale czuje niepokój, robi jej się duszno. Przeciska się do wyjścia. "Jesteś blada, coś ci jest?", zagaduje jedna z matek. Wychodzi z nią na korytarz. Renata odpowiada, że to stres związany z rozwodem. "Nie masz czegoś na uspokojenie?", pyta. Kobieta wyciąga z torebki thiocodin. - "Lek na kaszel? - Zawiera kodeinę, pomoże, tylko nie bierz za często, bo się uzależnisz". W drodze do domu Renata skręca do apteki i kupuje thiocodin, który jest dostępny bez recepty.

- Trudno opisać, jak się czułam po kilku pastylkach. Bosko. Beztrosko. Oszukiwałam przyjaciółkę, że już mi lepiej, rzeczywiście nie potrzebowałam clonazepamu - mówi. Trzeba zrobić listę aptek. I wciąż chodzić do innej, by nie wzbudzać podejrzeń - w podwarszawskiej miejscowości, w której mieszka, wszyscy się znają. Dobrze by było znać jeszcze jakiś inny lek z kodeiną.

Renata szuka w internecie, znajduje przeciwbólowy antidol 15. I ostrzeżenie: zawiera paracetamol, który w dużej dawce, potrzebnej do odurzenia się, może być śmiertelny. Ale ma na to sposób. Po rozpuszczeniu tabletek w wodzie płyn przelewa przez gazę, aż zostaje na niej biała masa - paracetamol, który wyrzuca. Resztę wypija. I przysięga sobie, że będzie brała tylko jakiś czas i że to jest chyba lepsze od clonazepamu. Na pewno lepsze. Mniej leków, mniej natręctw. Nawet zaczyna myśleć, że zdrady męża to jej paranoja. Postanawia, że spokojnie z nim porozmawia, gdy wróci ze Stanów. Bo po co się kłócić, skoro życie jest piękne?

Renata robi wystawną kolację. Mąż przyjeżdża z lotniska i mówi, że nie jest głodny. Oświadcza, że jednak się wyprowadzi, zostawia dom, ale zabiera samochód, który jej kupił. Renata łyka kilka pastylek thiocodinu i na wszystko się zgadza. Patrzy na męża i widzi nad nim jasną poświatę. Jest baśniowo. Nie denerwuje jej nawet telefon matki: "Jesteś głupia. Twój ojciec też miał kochanki, ale ja nauczyłam się przymykać oko".

Dzwoni do znajomych z branży, szuka pracy, wierzy w siebie tak bardzo, że myśli: "od jutra odstawiam tabletki". Dziś mówi: - Kodeina była najgorszym wyborem, stwarzała pozory ucieczki. Mail z firmy projektującej osiedla domów: "zapraszamy na rozmowę". Renata nie może. Nie bierze trzy dni, więc ma biegunkę, gorączkę, bóle mięśni. Nie pomaga stoperan, ibuprom. Dzwoni do psychoterapeutki, ona załatwia miejsce w prywatnym szpitalu. Renata jedzie na detoks.

Dostaje leki na zmniejszenie objawów odstawienia i kroplówki. Wychodzi z receptą na neurotin, łagodniejszy lek antydepresyjny. O wykupienie prosi koleżankę, boi się swoich myśli w aptece. Co drugi dzień chodzi na terapię. - Dopiero teraz dociera do mnie, co się stało, w co brnęłam - mówi. Ostatnio się przeziębiłam. Pomyślałam: wezmę rutinoscorbin, pastylki na gardło. Otworzyłam szafkę z lekami, była pusta. Moja córka wyrzuciła całą zawartość do śmieci. Cały czas musiała widzieć, co robiłam, a ja tego nie wiedziałam! Mąż, kiedy się dowiedział, że wylądowałam na odwyku, skierował do sądu sprawę o ograniczenie praw rodzicielskich. Czeka mnie walka, choć mam nadzieję, że on odpuści. Lekarz mówi, że może czas odstawić antydepresanty, ale ja dostałam pracę. Ubłagałam go o receptę na kolejny miesiąc. Po tym czasie przestanę brać. Na pewno.

Paulina, 30 lat, pierwszą torebkę z amfetaminą dostała od koleżanki z telewizji. Z rekomendacją: biorą ci, którzy chcą schudnąć.

"Ten twój rozmiar... 42, 44? Jesteś ładna, ale z takimi biodrami słabo wyglądasz na wizji", usłyszała kilka lat temu od producenta programu informacyjnego. "Nie prowadzę 'Tańca z gwiazdami', mam w sejmie rozmawiać z Niesiołowskim", powiedziała. Producent wziął ją na bok i wyjaśnił: "Znasz Hannę Lis, Monikę Olejnik? Widziałaś we wczorajszej 'Kropce' jej buty? One też rozmawiają z politykami. To jest te-le-wi-zja!".

- Miałam 25 lat, pracowałam od roku. Do tej pory robiłam informacje o korkach, powrotach ze świąt, nagrywałam "setki" z politykami, które wchodziły do materiałów innych dziennikarzy. Rozumiałam, co mówił szef: "Nie wybijesz się ponad to, co robisz, czegoś ci brakuje". "Co za problem zrzucić parę kilo?", śmiała się koleżanka ze studiów. Nie wiedziała, że głodzę się całymi dniami, a wieczorem kompulsywnie objadam, by odreagować stresy.

W nocy powraca ten sam sen: czeka mnie materiał na żywo z kancelarii premiera albo z wizyty Baracka Obamy. Budzę się przerażona i tak głodna, jakbym miała umrzeć. Idę do kuchni, otwieram lodówkę i jem. Wiedziałam - mój przypadek kwalifikował się na spotkanie z psychologiem. Ale nie miałam czasu na wizytę. "Znasz jakąś dietę cud?", zapytałam przed konferencją prasową koleżankę z konkurencyjnej stacji. Ta uśmiechnęła się. "Pewnie. Podaj adres".

Dziękuję, nie biorę

- Narkotyki, tak jak alkohol, były na mojej liście zakazanej. Mama piła potajemnie. Następnego dnia spała do południa, aż zwolnili ją z pracy. Tata nie pił, ale tyranizował rodzinę. Gdy w pobliżu domu słyszałam karetkę, bałam się, że albo on zabił matkę, albo ona jego - mówi Paulina. - Zdałam na archeologię na UW, chciałam odkrywać tajemnice Majów. Gdy byłam na czwartym roku, ojciec zmarł, mama została z rentą, nerwicą, nie starczało jej na leki. Żeby pomóc, przeniosłam się na studia zaoczne i szukałam pracy.

Znajomy polecił mnie na researchera w programie informacyjnym. Nowoczesne studio, znani, pewni siebie ludzie. Siedziałam przy komputerze i próbowałam stopić się z tłem. Czasem jeździłam z jedyną miłą reporterką, żeby przyglądać się jej pracy. Po roku zrobiłam kilka krótkich materiałów. Albo szły z drobnymi uwagami, albo były publicznie krytykowane na zebraniach z telewizyjnymi gwiazdami. Jedni się śmiali, inni nie słuchali. Siedziałam zażenowana, gryzłam paznokcie. To nie był mój świat, ale pensja pozwalała wynająć mieszkanie blisko telewizji i pomagać mamie. Koleżanki z rodzinnego miasteczka zaczęły dzwonić, że widziały mnie w telewizji. Świat, który mierził, zaczął wciągać.

Jestem cool?

W torebce jest biały proszek i kilka pigułek. Koleżanka, która odwiedza Paulinę w domu, wyjaśnia: "Pierwsza to amfa, tabletki to ecstasy. Dodają odwagi, odchudzają, możesz zrzucić nawet dziesięć kilogramów w miesiąc. Taki prezent dla ciebie". - Mówiła jak w reklamie. Podziękowałam, nie wzięłam - wspomina. - Ale miesiąc później od wydawcy usłyszałam: "Marek jest w szpitalu. Będziesz miała krótkie wejście na żywo! Na temat głosowania nad budżetem. Jedź do sejmu, przygotuj się merytorycznie, zostało kilka godzin".

Panikowałam. Czytałam newsy i myślałam: "A jeśli coś pomylę, Boże, mój koszmar się spełnia". Zadzwoniłam do koleżanki. "Po amfie będziesz szybciej myślała", zachęcała. Poprosiłam, żeby pojechała ze mną do domu i była, gdy "to" wezmę. Bałam się, że stracę przytomność, serce przestanie mi bić. Nic takiego się nie stało. Zrobiło się przyjemnie, uwierzyłam w siebie.

Po wiadomościach mama dzwoniła z gratulacjami, ludzie ze studiów przysyłali SMS-y. Następny raz przyszedł już łatwo. Skoro po pierwszym nic się nie stało? Nie miałam drgawek, o których się naczytałam, ani doła, gdy amfetamina przestała działać. Nie byłam też głodna. Cud!

Kolejne działki brałam, żeby schudnąć. Cztery kilogramy w tydzień. Nieźle. Szybko potrzebowałam większej dawki narkotyków. 60 godzin - tyle nie spała najdłużej. Nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Chodziła po mieście, sprzątała mieszkanie. Szybko. Aż poczuła ból ścięgien, pleców. Czuła przymus chodzenia. Poszłaby na fitness, ale po północy kluby były już zamknięte. Później odsypiała. Rekord: 25 godzin.

Chciała przestać brać. Wtedy było tak: szybki, rwany oddech albo permanentne zmęczenie. I lęk, który spina mięśnie. Tłumaczyła sobie: "Zawsze go czułam. Kiedy ojciec robił awanturę, gdy jechałam na studia, gdy zachorowała mama, odkąd zaczęłam pracę w telewizji. Ale teraz nad nim panuję". Szuflada w łazience, a w niej trzy gramy kokainy (droższej) i pięć amfetaminy (tańszej) zawiniętej w folię. Ostatnio bierze droższą wersję narkotyków, dowiedziała się, że jest "czystsza", mniej chemiczna.

Po śniadaniu odmierza jedną kreskę, wciąga nosem lub, jeśli jest podrażniony, wciera w dziąsła. Po dwudziestu minutach ma poczucie mocy. Na zebraniu żartuje z szefem wydania, choć większość dziennikarzy się go boi. Jest wygadana, coraz więcej materiałów robi samodzielnie.

Paulina nosi dziś rozmiar 36. Niedawno spotkała się z koleżanką z liceum, opowiadała jej o życiu w Warszawie, pracy w mediach. - Poszliśmy do teatru Polonia. - relacjonuje. - Ja, kilka osób z telewizji i parę z gazety. Po koncercie jeden z dziennikarzy zapytał: "Kto ma ochotę wciągnąć?". Byli chętni, więc zadzwonił do kogoś, podał hasło i po półgodzinie do klubu, w którym się spotykamy, przyjechał chłopak z towarem. Koleżanka powiedziała: "Widać jest cienka granica między wielkim światem a światem mojego sąsiada, chłopaka z zawodówki, który po jakichś pigułach wyskoczył przez okno".

- Zaczęłam się nad ty zastanawiać. Czym różnię się od "kompociarzy", których widywałam na dworcach? Co nie pozwala mi się stoczyć? Pieniądze, kariera, które dają poczucie sensu? Droższe dragi? Właśnie, mówimy dragi, nigdy narkotyki.

"Słyszałaś, co się stało z Markiem? - Paulina odebrała telefon od koleżanki z dziennika. - Dostał psychozy amfetaminowej i pobił żonę. Jest w psychiatryku". - To było jak zimny prysznic - mówi Paulina. - Ten sam Marek, którego dwa lata temu zastąpiłam w relacji z sejmu... Dziś wiem, że przeżył dzięki odtruciu. Ojciec, mąż, facet, który powtarzał: "Kokaina? W Ameryce Południowej jej liście żuje się od setek lat. I co? I nic". W jego przypadku to "nic" już się skończyło.

Po tej historii nie brałam przez trzy tygodnie. Ale wrócił wilczy apatyt, lęk i poczucie, że ta praca jest nie dla mnie, że marnuję życie. To złe myślenie, zwłaszcza kiedy mama nadal choruje, a ja kupiłam mieszkanie na kredyt. Biorę więc od czasu do czasu, ale uważam. Kilka gramów trzymam w szufladzie na poprawę humoru. Na wszelki wypadek.

Natalia Kuc

Twój STYL 1/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy