Reklama

Paulina Młynarska: Lola chce zmieniać świat

Była aktorką, dziennikarką, producentką. Doświadczyła samotnego macierzyństwa, miała czterech mężów. O życiowych błędach mówi otwarcie i pokazuje kobietom, że dzięki pracy nad sobą i jodze można osiągnąć spokój i spełnienie.

Wiele z nas pamięta ją jako jedną z prowadzących talk-show "Miasto kobiet" w TVN Style. Pewna siebie, ostra, łamała tabu. Wraz z Dorotą Wellman w feministycznym duchu rozmawiały o macierzyństwie, alimentach, seksie, dyskryminacji. Paulina starała się przełamywać u ludzi barierę wstydu, nie była milutka dla zaproszonych gwiazd.

Kiedy dzwonię do niej, w jej głosie wyczuwam zmianę: jest wyciszona, spokojna. Ostrzega, że jeśli szukam sensacji, wycofa się. Niedawno jeden z tygodników z wywiadu z nią wyjął na okładkę raniące ją i jej rodzinę zdanie, które bez kontekstu wypaczało treść rozmowy. Przekonuję ją. Jest akurat w Polsce, bo trwa promocja jej dziesiątej już książki - "Jesteś spokojem". Ustalamy, że złapiemy się, gdy już będzie na jogicznym wyjeździe na Bali i porozmawiamy na jednym z komunikatorów. Nie należy do gwiazd, które zgadzają się, a potem nie odbierają telefonów, nie odpisują. Mówi, że napisze, i umówionego dnia rano w skrzynce jest mail.

Reklama

Joga Herstory

Rozmawiamy po 13, a na Bali, gdzie jest, zapada noc. Po całym dniu pracy jest zmęczona, ale pełna pozytywnej energii. Od kilku lat współorganizuje wyjazdy jogiczne w kręgu kobiet Miejsce Mocy. Dawniej zajmowała się tylko częścią warsztatową, a jogę prowadził certyfikowany miejscowy nauczyciel. Odkąd sama ma uprawnienia, praktykuje z uczestniczkami. Z grupami jeździ w różne miejsca: Indie, Sri Lanka, Bali, Zanzibar, organizuje też warsztaty w Polsce. Sesje odbywają się także u niej na Krecie, gdzie teraz mieszka.

- Bali to magiczne miejsce - opowiada. - Hinduizm balijski jest malowniczy i pełen rytuałów. Są tu świetne ośrodki, bo świat jogi przesuwa się z Indii w tym kierunku, głównie z powodów politycznych. Pracuję w duchu jogi klasycznej i yin. W Polsce zwłaszcza ten ostatni styl, łagodny, medytacyjny, jest mało znany. A szkoda, bo wyciszające ćwiczenia, w których długo pozostaje się w pozycjach rozciągających ciało, działają na zestresowaną psychikę jak balsam. Codziennie rano, zanim zacznie ćwiczenia fizyczne, prowadzi wykłady, podczas których mówi o teorii jogi i jej filozofii.

Nie straciła feministycznego pazura, na warsztatach uczy kobiety pracować nad własną mocą i wiarą w siebie. Słucha i koncentruje się na herstory - jej historii, kobiecej niewypowiedzianej opowieści. Powołuje się na zakorzenioną w psychice, kulturze i baśniach postać kobiety mocy - bogini, czarownicy, nieustraszonej wędrowczyni. - Trafiające do mnie uczestniczki najczęściej znajdują się w momencie transformacji, dojrzewania duchowego - mówi. - Przestają wypełniać przypisane scenariusze społeczne, szukają zmiany zawodowo i prywatnie. Taki wyjazd bywa dla nich motywacją do podjęcia jakiejś decyzji lub nagrodą za nią. Staram się im towarzyszyć. Ich opowieści są niezwykle mocne, leje się sporo potu i łez. Ale tych dobrych, uwalniających. Dla mnie to też wzbogacające, czerpię z tego również jako pisarka. Na zajęciach medytujemy, dyskutujemy, jednak nie udzielam rad. Każda musi znaleźć własną drogę i buty na wyprawę.

- Poznałyśmy się dawno temu, gdy byłam w ciąży z Frankiem, a ona miała maleńką Alę - mówi Agnieszka Glińska, reżyserka. - Nasze kontakty były życzliwe i sporadyczne do czasu, gdy spotkałam tę nową Paulinę. Zaimponowała mi determinacją i siłą, z jakimi przeszła na tę jasną stronę życia. Nasza relacja jest dojrzała, nie potrzebujemy być w ciągłym kontakcie ze sobą. Paulina jest dla mnie jednym z najważniejszych punktów odniesienia w podróży w głąb siebie. Mam wrażenie, że jest w tym procesie o kilka okrążeń przede mną. Staram się ją gonić, ale dzięki niej wiem, że dalej jest jeszcze ciekawiej. Jest przewodniczką i pokazuje mi odważną drogę bycia w prawdzie. Wybrałam się na jedną z jej wypraw na Bali. Zrobiłam sobie potrzebny prezent, który dał mi dużo mocy. Te warsztaty, które stworzyła i prowadzi, są świetne. Oprócz jogi i niezwykłego czasu jest w nich najważniejsza wartość: w gronie bardzo różnych kobiet tworzy się siostrzana wspólnota, nagle zdajemy sobie sprawę z tego, jak wiele wsparcia możemy sobie dać. Joga pomaga poznać swoje ciało, pracować z nim i od tego często zaczynają się zmiany w głowie. Mówi się, że w ciało jesteśmy zaklęci, jak owady w bursztynie, tkwią w nas poblokowane tajemnice. Dzięki Paulinie zobaczyłam, że joga jest drogą, a szczęście to wybór, decyzja. Buduje coś uniwersalnego i zaraża ludzi wartościami, które sama wyznaje. Bije od niej światło i wiem, że robi to, co robi, żeby świat był choć trochę lepszy.

Podczas zajęć Paulina stara się o dobrą i luźną atmosferę. Jednocześnie uczestniczki muszą znać regulamin. W tym jest pryncypialna. - Jogę traktuję poważnie, bo wiem, że nie jest obojętna dla ciała ani dla ducha - zaznacza. - Jeśli ktoś decyduje się na taką podróż i zajęcia za spore pieniądze, musi mieć jasność, że to nie wyjazd na lans z panią z telewizji. Dbam o bezpieczną przestrzeń. Do praktykowania asan jest trochę przeciwwskazań zdrowotnych - niektóre choroby kręgosłupa, przebyte niedawno operacje. Jeżeli chodzi o medytację, trzeba uważać na pewne problemy psychiczne. Dochodzi zmiana czasu, klimatu, tropiki i nie zawsze najbardziej wyrafinowana służba zdrowia. Mam to wszystko z tyłu głowy. Medytacja, wizualizacje mogą wywołać silne emocje, uczestniczki muszą wiedzieć, że są bezpieczne i akceptowane.

- Jest konkretna i zdyscyplinowana - opisuje ją Estera Hess, pilotka wycieczek, właścicielka biura podróży, współpartnerka biznesowa. - Zajęło nam trochę czasu, żeby się dotrzeć, ale pracuje nam się świetnie. Cenię ją za punktualność i słowność, jest na każde wezwanie - stale uchwytna, choć często dzielą nas tysiące kilometrów. Ufa mi w sprawach logistycznych, ja jej w organizacji jogi. Wiele uczestniczek do nas wraca. Dba o zasady także dlatego, że jako osoba medialna nieraz doświadczyła przykrych sytuacji związanych z bezmyślną publikacją zdjęć, hejtem, trollowaniem. Chroni w ten sposób uczestniczki i siebie.

- Paulina jest jak mityczna czarownica, mocna, ale nie agresywna - dodaje Eliza Michalik, dziennikarka, publicystka. - Składowe jej mocy to pewność siebie, wiedza, kim jest i czego chce. Ma swoje zdanie, także o feminizmie, który w jej wydaniu nie jest ani polityczny, ani ideologiczny. To autentyczna siła kobiet, pomoc w poznawaniu siebie: "Kimkolwiek jesteś, cokolwiek robisz: ja, twoja siostra, duchowo cię wspieram". Poza tym jest dobrym człowiekiem i cenię ją za mądrość. Gdy mam jakiś problem, ona zawsze spojrzy na to z innego punktu widzenia.

Nomadka

Sama jest na etapie przemiany - "zrzucania skóry węża". Zmiany wita z otwartymi ramionami, choć są dni, że jest smutna, pełna wątpliwości. Pojawiają się myśli, że fajnie byłoby być młodszą, ale przyzwyczaja się do tego etapu dojrzałości. - Wiem, że takie borykanie się jest dobre i trzeba w nim być - mówi. W książce pisze: "Tryskam entuzjazmem i uważam, że życie jest piękne. Borykam się, zmagam, szukam i cierpię. Idzie mi lekko, łatwo, przyjemnie, jak po maśle. Do czasu. I tak w kółko. Buddyści powiadają, że przed oświeceniem człowiek rąbie drwa i nosi wodę, a po oświeceniu − rąbie drwa i nosi wodę".

Gdy skończy warsztat na Bali, wraca do Grecji. W domu nie była długo, od września na Zanzibarze i Bali, ale też w Polsce, a w marcu jedzie do Indii, potem do Nepalu. Był taki czas, że tylko podróżowała, odwiedzała aśramy, pomieszkiwała u swojego mistrza na Sri Lance, medytując i ucząc się jogi. Od półtora roku ma domek na Krecie, pięć kilometrów od morza, z widokiem na góry. Z własnym studiem jogi na dachu.

- W wakacje wynajęliśmy od Pauliny apartament - dodaje Estera Hess. - Moje dzieci poznały Lolę, tak mówią do niej przyjaciele. Była pomocna w najzwyklejszych sytuacjach, które przytrafiają się na wakacjach rodzinie. Świetnie zna Kretę, mówi już po grecku. Podziwiam ją za to, że wciąż się czegoś uczy. Przyjaciele, którzy ją odwiedzają, zauważają, że w jakiś magiczny sposób udało jej się odtworzyć ducha jej dawnego domu w Kościelisku. Może to bliskość gór, ale i serce, które temu oddała. Od dawna snuła plany o mieszkaniu w ukochanej Grecji. Przyglądała się kobietom w podróży i szukała w nich inspiracji. Znalazła i opisała je w książce.

- Na naszym pierwszym spotkaniu, przed laty, które dotyczyło możliwości kontaktu z jej ojcem i jego twórczości, zapytałem, czego chciałaby w życiu - wspomina Michał Nalewski, redaktor i wydawca jej książek. - Od razu odpowiedziała, że marzy, aby zostawić pracę w telewizji, podróżować, przenieść się gdzieś w świat i pisać książki. Mnie wydawało się to kompletnie nierealne, kosmiczne. Dziś już wiem, że jak ona ma cel, to go realizuje.

- Potwornie trudna była logistyka tej zmiany, szukanie domu w Grecji, sprzedaż Kościeliska - opowiada Paulina. - A potem ta ostatnia noc w Tatrach. Wcześniej musiałam pozbyć się niemal wszystkich rzeczy. Z jednej strony cieszyłam się z wchodzenia w nowe, ale był we mnie smutek pożegnania. Odkryłam, że najgorszy jest sentymentalizm, bo rozrzewnia i podcina skrzydła. Jednak dałam sobie radę i to przetrwałam. Zmiana często boli, nie ma rady! Trudna była też pierwsza noc w nowym domu. Przyleciałam w kwietniu, gdy noce są tu jeszcze zimne. Pani z biura nieruchomości zostawiła mi klucz pod kamieniem. Ludzie, od których kupiłam dom, wyprowadzili się, ale zostawili niemal wszystko. Czułam się jak włamywaczka. Weszłam w swój himalajski śpiwór jak w kokon i zasnęłam pełna lęku. Rano wzeszło słońce i zaczęłam działać. Dziś ten dom jest całkowicie mój.

Cieszy się, że wkrótce będzie miała tam chwile dla siebie, a zima na Krecie jest przepiękna. Czuje się już zakorzeniona, ma przyjaciół. Czasami jednak bywa samotna. Od dłuższego czasu jest singielką. - Każdy człowiek potrzebuje drugiego człowieka, ja też - wyznaje. - Mam momenty, że tęsknię za miłością, mężczyznami. A potem mówię sobie: "Masz święty spokój, ciesz się!". Pytanie o jej bogate w relacje damsko-męskie życie ucina stanowczo: - Załatwiłam cztery małżeństwa w dekadę. To było już dawno i się przedawniło. Proszę mi darować!

Jej córka Ala mieszka w Londynie. Odwiedza mamę na Krecie, gdy tylko może. - Często rozmawiamy, ale nie jestem matką, która codziennie musi z córką pogadać. Ala usamodzielniła się już osiem lat temu. Zaraz po maturze wybrała się na antropologię kulturową w Krakowie, potem przeniosła się do Warszawy. W międzyczasie zjechała Indie i Nepal. Najpierw pojawiała się w Zakopanem w weekendy. Potem nastąpił czas, kiedy przyjechała, zrobiła pranie i w sobotę z plecakiem stała już w drzwiach. Dziś jest zawodową tancerką, performerką, kończy kolejne studia - choreografię i reżyserię ruchu w Londynie. Razem ze swoją partnerką Dominiką urządziły się tam, są szczęśliwe. Sztuka nowoczesna, performance to rzeczy, na których nie za bardzo się znam i dlatego to Ala jest tu moją przewodniczką, od niej się uczę!

Traumy nasze powszednie

W ostatniej książce Paulina szczerze opisuje traumatyczne przeżycia z dzieciństwa. Rozdział "Demon tańczy dla mnie" zajął jej najwięcej czasu. Płaciła za jego pisanie stresem, brakiem snu. Opowiada w nim, że jej ojciec, Wojciech Młynarski, cierpiał na ciężką formę choroby afektywnej dwubiegunowej (CHAD). Kiedy nie chorował, był wspaniałym ojcem. Choroba zmieniała go nie do poznania. Nikt o tym z dziećmi nie rozmawiał, nie tłumaczył, nikt nie przyznawał, że ojciec cierpi. Obie z Agatą były właściwie dorosłe, gdy po raz pierwszy otwarcie o tym z tatą rozmawiały.

- Książka to próba skomunikowania się i opisania ścieżki wychodzenia z tych trudnych przeżyć - wyznaje. - Pierwszy nakład rozszedł się przed premierą i dostałam z tysiąc wiadomości na Messengerze, w mailach i SMS-ach. Puściła jakaś tama, chyba naruszyłam tabu. To problemy dzieciaków z mojego pokolenia, dziś 40-, 50-latków. Nasi dziadkowie byli bardzo doświadczeni przez wojnę, nasi rodzice urodzili się w czasie wojny lub tuż po niej. Byli wychowani przez ciężko doświadczonych dorosłych, którzy nieraz pamiętali strach, bombardowania, biedę. Mieli syndrom stresu pourazowego, którego nikt nie leczył. To wywarło piętno i na nas - urodzonych w latach 60. i 70. Napisałam intuicyjnie o tym, co zaobserwowałam. I okazało się, że dotknęłam czegoś wspólnego. Nasze traumy wędrują z nami przez całe życie, nie można ich popędzić ani udać, że ich nie ma. Można za to spojrzeć im w oczy i postarać się je zrozumieć. Ja tak zrobiłam. To ciężka praca na długie lata. Myślę, że najważniejsza w życiu, bo inaczej to nie jest życie.

Paulina podkreśla, że jej dzieciństwo składało się z chwil trudnych, ale też wspaniałych. Była dzieckiem nadpobudliwym. W domu i w szkole nie wiedziano w tamtych czasach, jak sobie z nią radzić, krzyczano, karano, zawstydzano. Czuła się wykluczona, uciekała w świat wyobraźni, książek. Dzięki babci, tacie, niani pokochała bajki, opowieści. Ojciec zaraził ją miłością do Andersena. Uwielbiała "Królową Śniegu" i utożsamiała się z Małą Rozbójniczką. Zachwyt egzotyką i podróżami dały jej "Baśnie z tysiąca i jednej nocy". Ojciec przekazał jej także miłość do Tatr, góralszczyzny, nart oraz literatury.

Tęskni za nim. Od jego śmierci minęło ponad dwa i pół roku. Razem z rodzeństwem dba o jego spuściznę. Założyli fundację, której prezesem jest syn jej siostry Agaty, Stanisław Kieniewicz. - Choć wszyscy jesteśmy zajęci, dzielimy się obowiązkami. Jasiek najlepiej zna się na muzyce, Agata ma zmysł organizacyjny, kontakty i rozeznanie w mediach. Ja z kolei naprawdę dobrze pamiętam twórczość ojca. Gdy potrzeba znaleźć jakiś cytat, wiem na ogół, z której piosenki pochodzi. Wydane są już cztery tomy twórczości ojca, w przygotowaniu kolejne. Dużo niepublikowanych tekstów znajduje wciąż nowych wykonawców.

Dbam o siebie, dbam o innych

Ojcu zawdzięcza poszanowanie formy w pisaniu. Nauczył ją, jak konstruować i budować narrację. - Był poetą, ale też znakomitym polonistą - mówi. - Przekazał mi pewną "wiedzę tajemną" i to jest wielki przywilej. Mama uwrażliwiła na różnorodność i zaraziła miłością do Paryża i Victora Hugo. - Paulina jest szalenie pracowita i terminowa - mówi Michał Nalewski. - Jako jedna z nielicznych autorek, które znam, zdarza się, że oddaje książkę przed terminem. Gdy ma umowę na coś nowego, codziennie rano siada i kilka godzin pracuje. Jest pokorna, umie przyjmować uwagi redaktora.

W pisaniu jest szczera i za to czytelniczki ją cenią. Nie oszczędza siebie. Ma odwagę się przyznać, że pobłądziła. I pokazuje, jak sama sobie poradziła. - Bardzo podziwiam ją za odwagę - dodaje Eliza Michalik. - Popełniłam w życiu mnóstwo błędów, jednak nigdy bym nie opowiedziała o nich publicznie. Nawet jeśli mam świadomość, że komuś mogłoby to pomóc. Wiem, że Paulinie też nie przychodzi to łatwo, bo o tym rozmawiamy. Spotyka ją za to hejt, ale robi tak, bo ma poczucie misji. Uważa, że jest osobą publiczną i ma taki obowiązek. A ma o czym pisać, bo dużo przeżyła. Jako 16-latka wyjechała do Francji, grała w filmach. Główne role u Andrzeja Wajdy i Adama Hanuszkiewicza, ale i drobne w serialach. Wchodziła w dojrzałość w szalonych latach 90., wciągnęło ją radio. Pracowała jako serwisantka, wydawczyni, prowadziła autorskie audycje.

- W radiu okrzepł mój światopogląd i połknęłam bakcyla politycznego - wspomina. - Myślę, że wtedy zawodowo był mój najszczęśliwszy czas. I jest teraz, kiedy zajmuję się jogą i zawodowym pisaniem. Telewizja z kolei dużo mnie nauczyła, choć to niezwykły pochłaniacz energii. Było w tej robocie oczywiście i dużo radości, satysfakcji, które jednak przykrywały permanentny stres i adrenalina. Uodporniłam się na nie. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, w jakich nerwach i pośpiechu żyłam. Nie wiem, jak dawałam radę. Chyba nie dawałam. W pewnym momencie przeniosła się na Podhale. Wyremontowała niszczejący rodzinny dom w Kościelisku. Podjęła tę decyzję, aby mieć więcej czasu dla córki. Ala chorowała na astmę.

- Poznałyśmy się, gdy ona urodziła Alę, a ja byłam w ciąży - mówi Monika Donner, malarka, dyrektorka kreatywna firmy reklamowej. - Szybko obie rozstałyśmy się z naszymi facetami, a samotne macierzyństwo, które jest ogromnie trudne, jeszcze bardziej nas połączyło. Myślę o niej nie tylko jak o przyjaciółce, ale także jak o siostrze. Nasze drogi, choć różne, są gdzieś podobne i choćbyśmy mieszkały na dwóch krańcach świata, łączy nas więź. Miewamy różnice zdań, jednak niezależnie od wszystkiego zawsze jesteśmy dla siebie. Każda z nas zajmuje się też duchowością, inaczej, ale mamy jeden cel: chcemy stawać się lepszymi ludźmi. I wiemy, że aby uzdrowić świat, trzeba uzdrowić siebie. Paulina przyznaje, że w każdym momencie stara się zaprowadzać pokój w swoim życiu. Oczywiście martwią ją problemy świata, zmiany klimatyczne.

- Byłabym hipokrytką, gdybym jednak nie przyznała, że latam samolotami i zostawiam ten cholerny węglowy ślad, więc nie będę się wymądrzać na temat ekologii - mówi. - Ale bardzo staram się na moją małą skalę robić, co mogę, i dobrze zachowywać się wobec matki Ziemi. Pocieszam się, że rodzaj turystyki, który z Esterą proponujemy, i ośrodki jogi dają pracę lokalnym społecznościom, a nie wielkim korporacjom i nie ingerują w środowisko. Mam dziś wielu przyjaciół w Azji oraz w innych miejscach, wracam tam jak do siebie. Uczulam uczestniczki wyjazdów na to, by nigdy nie patrzeć na biedniejsze czy mniej rozwinięte kraje tym okropnym postkolonialnym okiem białaski. Nad nami, ludźmi z Zachodu, też się można użalić. Nad naszym brakiem czasu, problemami psychicznymi, dziećmi uzależnionymi od telefonów.

W książce Paulina pisze: "Jeżeli załamują cię toczące się wojny, przybija poziom agresji i ogólnie pragniesz, by nastała era »peace and love«, na bieżąco zaprowadzaj pokój w swoim życiu. Pogódź się z kim trzeba, odpuść, przeproś, zmilcz, wysłuchaj, a jeśli to konieczne, po prostu opuść strefę konfliktu".

Zobacz także:

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy