Reklama

Panowie naj…

Czasem czują, że są odrobinę staroświeccy ze swoimi zasadami. Ale za nic z nich nie zrezygnują. Tak zostali wychowani i nieważne, że świat się zmienia.

Kim jest dżentelmen? W Anglii, która uważana jest za kolebkę dżentelmenów, opowiada się taką anegdotę: Mąż przyłapuje żonę z kochankiem. Kochanka wyrzuca za drzwi, a żonę obejmuje i mówi: "Bardzo mam ci za złe, moja droga, że mnie nie uprzedziłaś, że mam cię kochać za dwóch. Odtąd w dni parzyste będę cię kochał za tego dżentelmena, a w nieparzyste za siebie". Ta historyjka podawana jest jako przykład rozwiązywania trudnych spraw uczuciowych.

Ważne są dobre wzory

Minister finansów, prof. Jacek Rostowski, urodził się i wychował w Anglii. Jest synem Romana Rostowskiego, sekretarza i tłumacza polskiego premiera na uchodźstwie Tomasza Arciszewskiego. Po wojnie jego ojciec pracował dla Brytyjczyków. On sam spędził dzieciństwo na placówkach dyplomatycznych m.in. w Kenii, na Mauritiusie i Seszelach.

Reklama

- Ojciec był dla mnie wzorem dżentelmena - mówi Rostowski, kiedy już rozmawiamy w jego ministerialnym gabinecie. - Nie musiał specjalnie dużo mi tłumaczyć, po prostu wystarczyło, że był. Pamiętam, że jako mały chłopiec całowałem panie w rękę, bo ojciec przestrzegał tej polskiej tradycji. Gdy byłem starszy, uświadomił mi, że dżentelmen to ktoś, kto nigdy nie jest nieuprzejmy nieświadomie. Czyli że można być nieuprzejmym świadomie. Są sytuacje, które tego wymagają. Czasami trzeba okazać twardość, stanowczość.

Minister Rostowski wspomina, że na jego wychowanie ogromny wpływ miała też szkoła, jedna z najbardziej prestiżowych na Wyspach. - Wszyscy nosiliśmy obowiązkowo grafitowe garnitury, białe koszule i krawaty. Chodziło o to, byśmy się naturalnie czuli w garniturze, jakby to była nasza druga skóra. Jak się chłopcy biją na przerwie i jeden drugiego łapie za krawat i dusi, to już potem garnitur i krawat nikomu w niczym nie będą przeszkadzać. Jest w tym pewna mądrość. I wyższość naszej szkoły nad Eton, której uczniowie chodzą w słomianych kapeluszach, których przecież i tak nie noszą w codziennym życiu.

Najważniejszą rzeczą, jaką Jacek Rostowski przyswoił sobie w latach szkolnych, była zasada, że jeśli się komuś zrobi niepotrzebnie przykrość, to należy się tego wstydzić. Samemu przed sobą. - Taki człowiek powinien czuć się z tym niekomfortowo - tłumaczy profesor. - Szkoła była grupą, w której ta zasada była stosowana. - Jak ktoś się źle zachował, mógł nie usłyszeć słowa nagany, ale czuł, że przekroczył granice, jakich nie powinien był przekraczać. Wystarczyło. - To jest kluczowa sprawa w tym wychowaniu. Nikt nie przychodził i nie mówił: macie być tacy i tacy. Nikt nie głosił wzniosłych zasad moralnych. A jednak było jasne, że to przez uprzejmość, a nie gburowatość stawiamy się w lepszej pozycji. Ważna jest kwestia reputacji i tego, jak sami o sobie myślimy.

Rostowski opowiada, że koledzy z jego szkoły przygotowywali się do służby cywilnej albo wojskowej. Mieli silnie wpojone poczucie obowiązku. Doskonale wiedzieli, co nie przystoi. Nie do pomyślenia na przykład było łapówkarstwo. - Wychowywały nas też książki, które czytaliśmy - zauważa minister. - W przedwojennej brytyjskiej literaturze często pojawiało się określenie, że ktoś się źle zachował. Co to znaczy? Mógł to być eufemizm dla podłego uczynku. Odwrotnością złego było dobre zachowanie. Podam przykład: bliski znajomy moich rodziców rozwiódł się z żoną, ponieważ ona zakochała się w kimś innym. Przy rozwodzie zostawił jej cały majątek. Można powiedzieć dżentelmen-frajer. Nie, nie w myśl tamtych zasad. On to zrobił bardziej dla siebie niż dla niej. Chciał być w porządku.

- Rozwody są skutecznym sprawdzianem. Biorąc pod uwagę kategorię dobrego zachowania, księżna Diana przekraczała wszelkie granice, była totalnie niedyskretna. Klasa to brak zacietrzewienia, zrozumienie, że w sporze racje zawsze są po obu stronach. I że są sprawy, których nie roztrząsa się publicznie.

Trudna definicja

- Z wiekiem coraz bardziej cenię stare, dobre obyczaje - mówi Krzesimir Dębski, muzyk, kompozytor, dyrygent, autor muzyki do kilkudziesięciu filmów. Ostatnio zagrał epizod w "Bitwie Warszawskiej 1920" w reżyserii Jerzego Hoffmana. Wcielił się w postać Dzierżyńskiego. W filmie rozmawia po rosyjsku ze Stalinem. - W żadnym wypadku! - sprzeciwiła się moja mama, gdy zdradziłem, kogo zagram - opowiada Dębski. - Musiałem długo ją przekonywać i zapewniać, że nikt mnie nie rozpozna.

- Jeśli chodzi o bycie dżentelmenem, to sprawa wcale nie jest prosta - mówi. - Weźmy na przykład wojskowych, byli dżentelmenami, a wysyłali ludzi na śmierć. Taki marszałek Montgomery albo generał de Gaulle. Robili rzeczy straszne, a maniery mieli nienaganne. Podobnie jak wielu nazistów. Mój ojciec w czasie wojny był na Wołyniu wywiadowcą Związku Walki Zbrojnej, świetnie mówił po ukraińsku i po niemiecku, grał na fortepianie i pewnie dlatego został zaproszony przez tamtejszego popa na obiad. Do popa przyjechał akurat niemiecki oddział z dowodzącym nim esesmanem. Wykształconym, kulturalnym, pochodzącym z arystokratycznego rodu. Mój ojciec przyniósł nuty, grali Beethovena na cztery ręce. Pop przy obiedzie wspomniał, że nacjonalizm ukraiński pięknie się odradza i już wkrótce skończą z Polakami, wymordują ich wszystkich. A po obiedzie i cygarze rozmawiali o literaturze niemieckiej i polskiej, podziwiali Chopina. Niedługo potem była likwidacja getta i ten Niemiec strzelał dzieciom w głowy. Dżentelmen. Ta historia jako pierwsza mi się przypomniała - mówi Dębski i zamyśla się.

- Józef Konrad Korzeniowski, nasz wspaniały rodak, pisarz,uważał, że prawdziwym dżentelmenem był Arthur Marwood, zwykły ziemianin, który nie napisał żadnej książki, ale podobno był człowiekiem czytającym najwięcej na świecie i najlepiej orientował się w literaturze. Zauważyłem, że każdy inaczej wytycza sobie ten obszar, w którym się jest albo nie jest dżentelmenem. Niektórym wystarczy, że ktoś podaje kobiecie płaszcz i przepuszcza ją pierwszą przez drzwi.

Wojna na gesty

Łukasz Grass, dziennikarz telewizji TVN24, w swoim środowisku ma opinię dżentelmena. Kulturalny, swobodny, zawsze wie, jak się zachować. I to nie tylko przed kamerami. Przyznaje jednak, że są sytuacje, w których czuje się niepewnie. - Dla mnie cezurą był program telewizyjny, w którym znana z feministycznych poglądów Kazimiera Szczuka pocałowała mężczyznę w rękę. Zaraz po tym jak on ją pocałował. To był protest w formie happeningu. Wyraz emocji feministek, dla których takie gesty są formą zniewolenia kobiet. Od tej pory czuję się trochę zagubiony - wyznaje dziennikarz. - Witając się z kobietą, staram się wyczuć, co jest dla niej do przyjęcia, a co nie. Często poznaję to po sposobie, w jaki wyciąga rękę.

Mecenas Jakub Wende jest trzecim pokoleniem prawników w rodzinie. Wzorem dla niego był ojciec, legendarny adwokat w procesach politycznych Edward Wende. - Czasy się zmieniły. Nie całuję kobiet w rękę, bo wiem, że niektórym ten szarmancki gest nie odpowiada jako forma fizycznego kontaktu - mówi Wende junior. - Ale nie rozumiem tego, że kobiety mogłyby nie chcieć, żeby im podać płaszcz albo otworzyć drzwi do samochodu, zanim się samemu wsiądzie. Wiem, że mogę wydać się staroświecki. Trudno - dodaje.

Krzesimir Dębski sporo podróżował po świecie. - Dość łatwo być dżentelmenem w Stanach Zjednoczonych - zauważa. - Tam zawsze z premedytacją całowałem kobiety w rękę. Przyjmowały to z rozbawieniem i niedowierzaniem, ale życzliwie. Myśląc zapewne, że mają do czynienia z reprezentantem jakiegoś zacofanego kraju. W innych miejscach zdarzały się nieporozumienia. Spotykałem panie, które nie życzyły sobie, żeby im usługiwać przy stole czy płacić za nie w restauracji. Uważam, że zawsze należy zapłacić za kobietę rachunek, a tu raptem zrobiło się feministycznie.

Pracując na planach filmowych w Niemczech, kompozytor nie mógł się pogodzić z faktem, że największe ciężary i skrzynie ze sprzętem dźwigają młode dziewczyny. Kiedy próbował pomóc, były oburzone. Bycie dżentelmenem ma swoją cenę. Czasem człowiek stara się zachować uprzejmie i, niestety, obrywa.

Trzeba reagować

Prowadząc samochód nawet w największym korku, Krzesimir Dębski uśmiecha się, stara się nie denerwować. Ktoś pokazuje mu palec, ktoś trąbi albo wyzywa. A on nic, siła spokoju. - Nie zdarzyło mi się powiedzieć nikomu: "Spieprzaj, dziadu" - zapewnia. - Zwykle zachowuję równowagę emocjonalną, wszystkie te wybuchy złości, agresji donikąd nie prowadzą. Nigdy się też nie obrażam.

Zdarzają się jednak sytuacje, kiedy dżentelmen musi porzucić kulturalny dystans. Na przykład gdy widzi, że komuś innemu dzieje się krzywda albo jest narażony na zło - opowiada kompozytor. - Ostatnio ostro zareagowałem. Pierwszy raz w życiu musiałem się bić. Miałem koncert z Leszkiem Możdżerem w Wałbrzychu, gdzie urządzono mi urodziny. Nagle pod sceną pojawił się pijany, agresywny facet i zaczął wyzywać czarnoskórych muzyków, którzy z nami grali. Chciałem go wyprowadzić, ale rzucił się z pięściami na właściciela sali, walił na oślep, więc i ja go tłukłem stojakiem od wzmacniacza. Oczywiście, w oczekiwaniu na policję.

Minister Rostowski też przypomina sobie momenty, kiedy musiał interweniować. - Pamiętam, jak na Seszelach jechałem samochodem. Zatrzymał mnie człowiek, jakaś kobieta rodziła przy drodze, a ambulans nie chciał jej zabrać i odjechał. Miałem siedemnaście lat. Dogoniłem ambulans i zmusiłem kierowcę, żeby zabrał rodzącą do szpitala. Zawsze uczono mnie, że w takich sytuacjach trzeba reagować, żadnego odwracania się plecami.

Czasem szorty, czasem frak

Z Maciejem Stuhrem umawiam się w staroświeckiej kawiarni popołudniową porą w ciepły wrześniowy dzień. Jestem trochę zdziwiona, gdy pojawia się w klapkach i szortach. "Facet na luzie", z miejsca go usprawiedliwiam: "Artysta". - Za godzinę przebieram się we frak - mówi aktor, jakby czytając w moich myślach. Vis-a-vis kawiarni mieści się teatr Polonia Krystyny Jandy.

Maciej Stuhr gra w sztuce "Boska!" Petera Quiltera. Aktorka wciela się w śpiewaczkę Florence Jenkins, on zaś w jej akompaniatora. Kupienie biletów na ten spektakl graniczy z cudem. - Słyszałem, że frak dobrze leży dopiero w trzecim pokoleniu - uśmiecha się szelmowsko. - Dlatego z myślą o wnukach zamierzam wkładać go jak najczęściej.

Chwilę później przekonuje mnie, że dżentelmen wcale nie musi być sztywniakiem, "facetem z szyszką w d…", że ważne są poczucie humoru i dystans do siebie.

Wzorem dla niego był nieżyjący już minister Stefan Meller, który jak nikt łączył erudycję z wielką klasą i luzem, oraz aktor Jan Nowicki, który czasem był kąśliwy, pieprzny i mówił coś, czego nie należy, na przykład: "Pani prezydentowo, panie prezydencie, panowie... Spierdalam". I tylko on mógł sobie na to pozwolić.

Ostatnio (również we fraku) Stuhr zagrał w filmie "Śluby panieńskie" w reż. Filipa Bajona. - Podobała mi się odwaga reżysera, który obsadził mnie wbrew warunkom - komentuje. - Dostałem rolę perfidnego Gustawa, w dobrotliwego Albina wcielił się Borys Szyc. Takie gry z wizerunkiem dobrze robią aktorom. Bo tak na co dzień jesteśmy trochę niewolnikami swojej aparycji. Ogólnie wiadomo, że Borys może grać "niegrzecznych chłopców", a ja na odwrót. Miły, grzeczny, sympatyczny - taki jest również mój wizerunek medialny, na który, oczywiście, też pracuję. Nie ukrywam, że i w pracy, i prywatnie wolę trzymać się dżentelmeńskich zasad, bo to mi bardziej odpowiada.

Maciej Stuhr przyznaje, że wychowywany był raczej surowo, ale dzięki tym drakońskim metodom tylko zyskał. Swoją córkę traktuje łagodnie. - Czytam jej teraz "W 80 dni dookoła świata" Verne'a. Bohater powieści, Phileas Fogg, cokolwiek by się nie działo, zachowuje spokój. A wygrane w wista przeznacza na cele dobroczynne.

Piękny umysł

Łukasz Grass zauważa, że mężczyźni w Polsce trochę za mało dbają o swój wygląd. Nie chodzi o to, by nosili drogie, markowe ciuchy, raczej, by wrócili do starej zasady: w zdrowym ciele, zdrowy duch. - Sam studiowałem w AWF, chciałem być dziennikarzem sportowym. Zawsze uważałem, że sport, a zwłaszcza gry zespołowe, świetnie przygotowuje do pracy w dużych grupach. Uczy szacunku dla zasady fair play i tego, jak przyjmować porażki. Ale potem, pracując w mediach, trochę się zaniedbałem - przyznaje.

- Ani się spostrzegłem, jak ważyłem 102 kilogramy. Zaczęło się to odbijać na moim zdrowiu, więc postanowiłem wrócić do sportu. Od dwóch lat uprawiam swoją ulubioną dyscyplinę - triatlon. Jeżdżę na zawody, poznaję wielu zapaleńców.

Krzesimir Dębski: - Przydałoby się, żeby mężczyźni bardziej o siebie dbali. - Brzuchaci, wąsaci, źle ubrani nie robią wrażenia na kobietach. Kulturalny człowiek umie tańczyć, chodzi na koncerty do filharmonii, czyta książki i zna się na winie. Nasi panowie często nadużywają alkoholu i palą papierosy w miejscach publicznych.

Jednak najbardziej porusza kompozytora brak odpowiedniego stosunku do niepełnosprawnych. Może dlatego, że sam miał w rodzinie takie osoby, jest na to szczególnie wyczulony. - Inna ważna sprawa to języki obce. Nie wyobrażam sobie, że można być eurodeputowanym i nie znać żadnego języka!

Jackowi Rostowskiemu w naszym życiu politycznym brakuje pamięci. - Politycy dziś mówią A, jutro B. Przydałoby się więcej konsekwencji. I żeby nauczyli się odróżniać konflikty polityczne od niechęci osobistych. To nie tak, że jest jakaś ekstraklasa dżentelmenów i wszyscy inni źle się zachowują.

Te zasady stosuje się do wszystkich. Być dżentelmenem to wykonywać swoją pracę rzetelnie. Obojętnie, czy jest się politykiem, czy kierowcą autobusu.

Jakub Wende dorastał w środowisku, w którym dżentelmeńskie zasady nierozerwalnie łączyły się z patriotyzmem. W domu rodziców spotykali się opozycjoniści, m.in.: prof. Bronisław Geremek, Jacek Kuroń, ksiądz Jerzy Popiełuszko. - Jako nastolatek mogłem uczestniczyć w dyskusjach na zasadzie partnerskiej, choć partnerem nie byłem. Traktowano mnie z szacunkiem. Chciałbym, żeby ludzie zawsze tak się do siebie odnosili. Ojciec potrafił zaciekle spierać się ze swoimi przeciwnikami, ale nigdy nikogo nie obrażał. Mam wrażenie, że obecnie wielu uczestnikom politycznej debaty po prostu brakuje klasy.

Wende wspomina jeszcze jeden ważny moment, w którym ojciec pokazał mu, czym jest odpowiedzialność za słowo. - Gdy byłem nastolatkiem, miałem dużo wolności. Mogłem chodzić na różne, nawet przeciągające się do późna imprezy, bylebym tylko określił, o której wrócę. Raz zdarzyło mi się dłużej zabawić i zostałem u kolegi. Zamiast o drugiej wróciłem o siódmej rano. Zastałem ojca siedzącego przy stole. Całą noc na mnie czekał. Nigdy już więcej tego nie zrobiłem.

Mecenas uważa, że odpowiednie maniery sprawiają, że życie jest piękniejsze, ludzie się uśmiechają, wokół słychać słowa "proszę" i "dziękuję". Po burzliwej rozprawie w sądzie, podczas której toczy bezkompromisową walkę, wychodzi na korytarz i ze swoim przeciwnikiem, prokuratorem, podają sobie ręce. Wtedy myśli: "Chwała Bogu, że istnieją jeszcze dobre obyczaje".

Magda Rozmarynowska

PANI 10/2010

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Maciej Stuhr
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy