Reklama

Olga Smile: Na blogu nie ma urlopu

Lubi eksperymentować - i w kuchni, i w życiu. Nie boi się porażek. Uważa, że nazwisko zobowiązuje. I tak jest! Za popularnym blogiem kulinarnym stoi uśmiechnięta kobieta w warkoczykach, Olga Smile.

Katarzyna Droga: 10 milionów odsłon w miesiącu, ponad dwa miliony unikalnych użytkowników - co złożyło się na sukces pani bloga? Optymizm? Energia życiowa? Żywiołowość?

- Chyba wszystko razem... Córka śmieje się, że mną jest tak: rano ustalamy, że na obiad będzie rosół i kotlety z kalafiora. Ale kiedy Weronika przychodzi jeść, jest gulasz, lody i mielone, oczywiście wege. Pyta: "A gdzie kalafior?". Odpowiadam, że zmieniłam plany. Wszystko jest u mnie w pełnym żywiole, a w mojej kuchni panuje zupełny chaos. Jedyne co jest bardzo usystematyzowane, to publikacja. Od lat codziennie publikuję nowy przepis. W sezonie przedświątecznym, kiedy tych przepisów potrzeba więcej, nawet dwa czy trzy dziennie.

Reklama

- Ta systematyczność na pewno przyczyniła się do sukcesu. Podobnie jak to, że nie mam do końca wystylizowanych zdjęć. Te, które oglądamy w reklamach czy prasie, mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Lody nie są prawdziwymi lodami, a sałata nie świeci się dlatego, że naprawdę ma taki połysk. Kiedy nakładam makaron na talerz, to naprawdę go nakładam i nie poprawiam świata. Jeśli ktoś zrobi moje danie w domu, będzie miał taki sam efekt. Później czytelnicy przysyłają mi zdjęcia potraw, że wyszło im tak samo. Poza tym dobrze sprawdzam swoje przepisy. Kiedy piekę ciasto, to piekę je w kilku piekarnikach, bo zdarza się, że w jednym ciasto upiecze się w 160 stopniach, a w drugim trzeba będzie ustawić 200 stopni. Wszystko zależy od obiegu powietrza. To jak dobrać temperaturę jest ważne, zwłaszcza w roślinnej kuchni.

I to wszystko wymaga czasu.

- Ciągle mi go brakuje! Można mieć wrażenie, że ktoś, kto prowadzi bloga, ma lekką pracę: zrobił zdjęcie tego, co sobie ze smakiem zjadł, i już. Nic bardziej mylnego. Słyszałam takie zdanie: "A wrzuci sobie pani zdjątko i tyle". Tylko to "zdjątko" to są solidne zakupy, potem gotowanie, sesja fotograficzna, podczas której często jest walka, szczególnie jesienią i zimą, o dobre światło, a potem jeszcze wybieranie zdjęć, które trzeba opisać. Zapewniam, że zanim to wszystko zrobię, jedzenie wystygnie. A gotowanie i publikacja to nie koniec, bo są pytania i komentarze czytelników, nawet kilkaset dziennie. Czasem siadam do nich dopiero o północy. Gotowanie odbywa się kompulsywnie, bywa że jednego dnia gotuję 12 dań. Zawsze muszę mieć coś na zapas, to mnie ratuje, gdy wydarzy się coś w życiu. Na blogu nie ma urlopu.

Zdarza się, że coś się nie udaje?

- Porażki są naturalne! Błędów nie robi ten, kto nic nie robi! Dzielę się nimi z czytelnikami. Kiedy robię luźne wegańskie biszkopty bez jajek i nie wyjdą, to ów cudny zakalec natychmiast fotografuję i wrzucam na fejsbuka, z podpisem: "Nacieszcie oczy, bo takie rzeczy też mi się zdarzają!". Ostatnio w takiej sytuacji, dostałam fajny komentarz: "Do tej pory cię lubiłam, a teraz to cię nawet szanuję".

- Wiele razy zdarzyło się nam, że córka przechodziła koło dania i je posoliła, potem ja przechodziłam i też posoliłam, bo przecież gdzie kucharek sześć, to każda musi przyprawić po swojemu. Ale porażka mobilizuje do kreatywności, bo skoro przesoliłyśmy pastę, to trzeba ją rozrzedzić i może wyjdzie z tego wyjątkowa zupa krem? I tak sobie razem w tej kuchni koczujemy i pomagamy. Weronika obiera ziemniaki, ja biegnę do innych warzyw lub coś smażę. Każda ma swoje smaki i każda szykuje własne potrawy. Lubimy eksperymentować! Poszukiwanie, dodawanie, zmienianie składników, powoduje, że powstaje coś nowego, a my w jakiś sposób się rozwijamy.

- Nie kłócimy się w kuchni, tańczymy i śpiewamy, muzyka nam nie przeszkadza w gotowaniu. Śpiewam kompulsywnie, a że mamy dużą kuchnię, otwartą na salon, mąż bywa mimowolnym słuchaczem. Zdarza się, że coś pisze, po godzinie wchodzi do kuchni i mówi: "Proszę cię, czy możesz już zmienić repertuar?". Okazuje się, że cały czas nucę jeden refren... Córka też nuci i tańczy, więc w naszej kuchni jest wesoło.

Dlaczego rodzina Olgi Smile przeszła na weganizm i czy było łatwo - czytaj na następnej stronie >>>

Mąż jest spokojny, pani żywiołowa. Różnice charakterów przydają się w takim rodzinnym biznesie?

- Mam nadzieję, że tak. Poznaliśmy się z mężem wiele lat temu i na początku bardzo się nie lubiliśmy. To zabawna historia. Razem pracowaliśmy w radiu i nie znosiliśmy się. Potem ja odeszłam z pracy, po roku spotkaliśmy się przypadkiem, poszliśmy na kawę i okazało się, że się jednak lubimy. Po trzech miesiącach mieliśmy już ustaloną datę ślubu! Znajomi twierdzili, że to nie może się udać, a to już trwa i trwa, i mam nadzieję, że potrwa jeszcze wiele lat. Chyba naprawdę przeciwności się przyciągają.

- Dopóki pracowaliśmy w mediach, rzadko bywaliśmy w domu. Zapragnęliśmy zmienić nasz sposób życia, zacząć inną pracę, na przykład stworzyć coś w internecie. My z Weroniką jesteśmy dwie szalone istoty, a mąż wszystko porządkuje i ogarnia. Zawsze wie, co gdzie napisać, kliknąć i na którą godzinę nas umówić, żebyśmy dojechały, bo same zapomnimy. Jest bardzo systematyczny, podczas gdy my trwamy w twórczym chaosie.

Od córki zresztą zaczął się kurs na kuchnię roślinną?

- Tak, bo kiedy urodziło się nam dziecko, okazało się, że nie może jeść żadnych produktów odzwierzęcych ani glutenowych. Można powiedzieć, że jest urodzoną weganką. Dopóki dostawała posiłki owocowo-warzywne wszystko było w porządku, po tych z dodatkiem mięsa sensacje żołądkowe trwały dobę. Po kliku próbach odstawiliśmy wszystkie produkty odzwierzęce, bo działo się tak samo z jajkiem i mlekiem, potem też z glutenem. I od tego zaczęła się cała przygoda, bo stwierdziliśmy, że skoro dziecko nie będzie jeść mięsa i glutenu, to my też nie.

- Początki były najtrudniejsze, ale wychodzę z założenia, że na każdym etapie życia człowiek musi dostosować dietę do swoich potrzeb, że trzeba słuchać organizmu. Przed ciążą jadłam mięso, służyło mi, potem przestało, bo nie służyło córce. Sam zapach mięsa powodował u niej odruch wymiotny. Czasem, kiedy szliśmy do znajomych, a na klatce schodowej rozchodziły się zapachy jajecznicy i mielonych, rozgrywały się sceny jak z kidnapingu: dziecko pod pachę, przytkany nos i biegiem do drzwi...

Widzi pani różnicę w stanie zdrowia, poziomie energii i samopoczuciu po przejściu na weganizm?

- Tak, my właściwie nie chorujemy. Weronika ma piętnaście lat, a antybiotyk brała może trzy razy w życiu. Często spotykam się z pytaniem, jak funkcjonuje dziecko wychowywane na diecie w pełni roślinnej, do tego bezglutenowej - otóż fantastycznie, nie bierze żadnych suplementów poza witaminą B12 i D3. Badamy się regularne i wyniki mamy bardzo dobre. Roślinna dieta wyszła nam na zdrowie. Jest dużo plusów: fajniej się gotuje, lodówka jest przyjemniejsza, nie czuć zapachu mięsa.

- Za kuchnią roślinną przemawia u nas także to, że jesteśmy wyjątkowo "zwierzolubni". Mieszkają z nami psy, świnki morskie, konie. Teraz mamy "koński klub emeryta", bo konie liczą ponad 30 lat, jeden nawet 34 - a to już jakby 90-letni dziadek, który nie ma zębów i musi jadać rozpuszczalne siano-kulki, specjalne granulaty. Seniorzy mają różne charaktery, ten bywa złośliwy, ten kaszle, tamten kuleje - jest wesoło, ale mają u nas dożywocie i je kochamy. Pewnego razu ktoś przechodził obok i mówi: "Słyszałem, że macie konie, ja tak lubię konie!". No tak, my też. I dodał: "Tak by się koniny zjadło!". Zmroziło nas, bo między "lubię to zwierzę" a "zjem to zwierzę" jest ogromna różnica. Kiedyś było takie powiedzenie, że gdyby rzeźnie miały szyby zamiast ścian, nikt by mięsa nie jadł. To prawda.

Wiele osób chciałoby porzucić dietę mięsną, ale okazuje się to zbyt trudne.

- Bo to nie jest proste. Kiedy chcemy coś zmienić w diecie, warto dać sobie czas i nie zrażać się pierwszym odruchem niechęci. Dowodem jest moja przygoda z kaszą jaglaną - oswajanie tego dania trwało pół roku. Najpierw nie byłam w stanie znieść zapachu, potem nie mogłam zjeść tej kaszy, z czasem stała się neutralna, a teraz ten smak bardzo mi pasuje. Dieta bezmięsna jest zdrowa i przyjemna, ale nie jestem ekstremistką i nikogo nie oceniam, raczej staram się doradzić z punku widzenia dietetyka. My przecież też nie rzucilibyśmy mięsa i glutenu, gdyby nie sytuacja życiowa. Czasami brakuje nam zapachu wędzonki, bo pamięć smaku działa. Używamy wtedy soli wędzonej, wędzonych śliwek i pomidorów, kminu wędzonkowego.

Skąd u Olgi Smile zamiłowanie do kuchni i co jest symbolem jej rodziny - czytaj na następnej stronie >>>

Możemy o tym przeczytać w książkach, "Nabiał roślinny" i "Rodzinna kuchnia roślinna".

- Tak, te dwie najnowsze książki są zupełnie inne od poprzednich. Wyczekane, bo zawierają tylko wegańskie dania. W książce o nabiale zebrałam swoje wieloletnie doświadczenia z przygotowywaniem z roślin serów, majonezów, past do chleba. Ta przygoda zaczęła się 15 lat temu, wraz z pojawieniem się Weroniki. Starszemu dziecku można wytłumaczyć, dlaczego czegoś nie je, ale młodsze po prostu bardzo chce zjeść pizzę! I wtedy trzeba wykombinować coś podobnego do sera, co się roztopi, jakieś sosy...

- Z kolei "Rodzinną kuchnię roślinną" napisałyśmy we dwie, każda z nas przedstawia swoje wersje potraw. Myślę już o następnych książkach z serii Smile Food - mamy trzy kolejne tematy, którymi chciałybyśmy się zająć.

Weronika mocno włączyła się w rodzinną pasję gotowania

- Założyła także swojego bloga, bo chciała mieć coś własnego, nie tylko pomagać mamie. Cieszę się że odziedziczyła potrzebę tworzenia, nie tylko korzystania z tego, co zostało stworzone. Weronika od zerówki jest w edukacji domowej. To znaczy, że nie chodzi do szkoły i uczestniczy w naszym życiu, w świecie gotowania, publikowania, fotografii, sesji zdjęciowych, częstych wyjazdów i wśród zwierząt. Zawsze chciałam, żeby dziecko było uczestnikiem naszego życia, a nie tylko obserwatorem w czasie poszkolnym. Widocznie i jej to odpowiada, bo uczy się sama, dobrze zdaje egzaminy. Właśnie dostała się do liceum i wybrała ten sam model edukacji. Poza tym ma talent plastyczny i fotografuje. Ostatnio była z nami na planie filmowym w charakterze mojej wizażystki.

Stąd także fryzura z warkoczyków?

- Stoi za tym wygoda i duża oszczędność czasu. Warkoczyki plecie się raz na sześć tygodni. Trwa to długo, od czterech do sześciu godzin, ale potem jest spokój. Człowiek od razu jest uczesany, wiążesz na czubku głowy gumką i już. Przez kilka lat prostowałam włosy, potem stwierdziłam, że się poddaję i muszę się zaakceptować siebie taką, jaką jestem. Wówczas włosy oszalały z radości i tak zaczęły się kręcić, że trzeba było ujarzmić je w warkoczyki. Co będzie dalej, zobaczmy... Lubię zmiany.

Ale i tradycję. Wprawdzie w nowoczesnej wersji internetowej - ale podjęła pani rodzinne dziedzictwo. Jeden pradziadek był warszawskim restauratorem, drugi masarzem.

- A prababcia Marianna, warszawianka urodzona w roku 1900, była wegetarianką! W tamtych czasach zakrawało to o dziwactwo. Odwiedzałam ją jako dziewczynka i pamiętam kaszę jaglaną, która ciągle jadła. Pradziadków nie pamiętam, ale po tym, który miał masarnię, mam pamiątkę - tasak, który przetrwał wojnę. Niby nic pięknego: kawałek żelastwa z drewnianą rączką, ale to symbol trwania rodziny. Wolałabym oczywiście, żeby to była obieraczka do marchewki, a nie tasak do mięsa, ale to symbol ciągłości życia i świadomości, że te pokolenia były, teraz jesteśmy my i będą po nas następni.

Rozmawiała: Katarzyna Droga

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy