Na koncercie krzyczy do muzyków: „ognia!”. I czasem słyszy: „szefowo, nie mamy siły”. Bo oni mogą być w gorszej formie – Maryla Rodowicz, najstarsza w zespole – nigdy. Ale i tak przed występem wygląda zza kulis, czy w ogóle przyszli ludzie. Potem z powodu tremy boi się wyjść na scenę.
Wzruszają panią piosenki, które śpiewała pani setki razy? Choćby "Niech żyje bal"?
Maryla Rodowicz: - Zwykle kiedy śpiewam "Niech żyje bal", myślę o Agnieszce. Bardzo się koncentruję i wydaje mi się, że ona to słyszy, że krąży nade mną, że jest w jakiś sposób obecna... Albo inna jej piosenka - "Polska Madonna". W ’87 śpiewałam ją na festiwalu w Opolu. W ciąży z najmłodszym synem. Spory brzuch maskowałam spódnicą z tiulu. Jakaś dziennikarka napisała, że się spasłam.
- Tekst "Madonny" tak na mnie działał, że miałam problem ze śpiewaniem nawet na próbach. Był fragment: "Damy ci kwiatek na święto kobiet (...) a dla małego miejsce w przedszkolu". Mojej córki Kasi nie przyjęli do przedszkola państwowego na Ursynowie. Czułam, że śpiewam o każdej z nas, że dotyczą mnie te same problemy, co wszystkich polskich kobiet.
Polskie kobiety nie jeździły porsche.
- Porsche jeździłam w latach 70.! Pierwsze 914 rozbiłam na drzewie w ’76, złamało się na pół, kolejne stało u mechaników. A to już były lata 80. Mama powiedziała: "Jesteś w ciąży. Twoje zachodnie, używane samochody głównie stoją". Poradziła kupno poloneza. Dopiero w latach 90. mąż mi kupił nowe porsche, z salonu.
- Wcześniej, w pierwszym własnym mieszkanku na Ursynowie różnie bywało z kasą. Zdarzało się, że ledwo starczało na czynsz, telefon wyłączali, bo nie płaciłam. Miałam małe dzieci, był stan wojenny, zerwane kontrakty zagraniczne. To czas tetrowych pieluch, a ja byłam samotną matką. Gdy urodziłam pierwszego syna Jaśka, pomagała mi mama, potem pojawiła się opiekunka Krysia.
A słynne trasy po krajach bloku wschodniego to nie były kokosy?
- Pieniądze, które przywoziłam z Rosji w latach 80., wystarczały na pół roku - grałam dwumiesięczne trasy i koncerty w największych halach. Podobnie było z pieniędzmi zarobionymi w klubach polonijnych w Chicago, Nowym Jorku. Potem mogłam siedzieć z dziećmi w domu. Pamiętam pierwszy wyjazd do Stanów w ’78 roku. Obiad w McDonaldzie z czerwonym dachem, znanym z filmów - to było przeżycie.
A w Rosji jakie atrakcje?
- Byłam w ZSRR bardzo popularna, przychodziło dziesięć tysięcy ludzi! Fule! Tam cudzoziemiec to ktoś wyjątkowy. Po koncercie w hotelu stoły były pełne zakąsek.
Kawior?
- Czego tam nie było! Wędzone jesiotry. Mięsa w liściach winogron. Po występie biesiada, w hotelu słuchanie muzyki do świtu. Spanie do południa, próba, koncert. I tak półtora miesiąca! By zadzwonić do Polski, trzeba było zamówić rozmowę w centrali na konkretną godzinę. Czasem telefonistka mówiła, że "Polsza siewodnia zakryta", czyli dzisiaj nie ma kontaktu z Polską.
A w NRD jak was gościli?
- Próbowali udowodnić, że mają to samo, co w Niemczech Zachodnich. Marki, które dostawaliśmy po koncercie, przemycało się w butach, żeby w Berlinie Zachodnim wymienić w pierwszym napotkanym kantorze. W Niemczech kupowałam sobie hipisowskie ciuchy w sklepach indyjskich. Ze Stanów przywoziłam ciuchy z demobilu. Amerykańska wojskowa kurtka to był szpan!
Wcześniej sama szyła pani swoje kostiumy?
- Szyć nie umiem, babcia przerabiała ciuchy, które przysyłał w paczkach wujek z Chicago. Fasony marne, ale rewelacyjne materiały i guziki. Kostium, w którym wystąpiłam na festiwalu studenckim w Krakowie w ‘67, też uszyła babcia. Do sukienki dokupiłam w komisie kozaki z lateksu. Sięgały za kolana. Chyba nieźle zaśpiewałam, bo wygrałam festiwal. Od razu zrobiłam się sławna.
I za chwilę było już Opole.
- Zaśpiewałam "Mówiły mu", przerobiłam z muzykami aranż na country. Miałam patchworkową spódnicę w kwiaty, mama je podmalowywała. Pani, u której mieszkałam na kwaterze (byłam amatorką, hotel mi nie przysługiwał), przejęta, że wystąpię na festiwalu, wygrzebała z walizki starą ludową bluzkę. Rewelacyjnie pasowała do stylizacji. Buty nie, więc wyszłam boso. Było rasowo. Przed występem w Sopocie w ’73 roku pojechałam już do fabryki jedwabiu w Milanówku. Tamtejsze projektantki przygotowały materiał w szafirowe banany. Rafał Olbiński namalował okładkę singla z napisem "Małgośka! Oj, głupia" i załzawione oko. Od początku przywiązywałam wagę do kostiumów.
Ile metrów ma pani garderoba?
- Siedemdziesiąt - koncertowa, trzydzieści - ta przy sypialni, na prywatne ciuchy. Trzymam wszystkie kostiumy sprzed lat. Wiosną w Mediolanie zobaczyłam dzieło projektanta, coś w rodzaju naramienników do zbroi. Kupiłam. Krawcowa uszyła skórzany gorset. Jubiler zrobił spódniczkę z metalowych łusek. Ze stylistką Malwiną Wędzikowską w fabryce zamówiłyśmy buty. Menedżer, widząc sterty kostiumów, pyta: "Przepraszam, czy ruszamy w trasę?". A to jeden koncert. Lubię być zabezpieczona, by czuć się komfortowo. Nie wiem, jaka będzie publiczność, pogoda. Zdenerwowana wyglądam zza kulis, czy w ogóle przyszli ludzie!
Żartuje pani?
- Wciąż się tak denerwuję, nawet po latach bardziej. Czuję większą odpowiedzialność.
Budzi się pani w dniu koncertu i...?
- Od rana niewiele jem, przeglądam kostiumy, koncentruję się. Trzy, cztery godziny przed występem zamykam się w garderobie. Układam kolejność utworów, śpiewam, parę razy się przebieram.
A co musi się znaleźć w kontrakcie, oprócz honorarium, żeby czuła się pani komfortowo?
- Fanaberie? Nie mam. Pamiętam, jak prasa pisała o tegorocznych TOPtrendach, że koniec fanaberii i nie będzie już alkoholu w garderobach artystów. To bzdura. Kto w ogóle pije alkohol w garderobie?!
Może Tom Waits?
- U mnie się w garderobie nie pije. Musi się w niej znaleźć kawa w termosie. A mleko nie skondensowane, tylko od krowy. I woda niegazowana.
Mleko prosto od krowy?! Jednak fanaberie...
- Mam na myśli "z kartonika", niezagęszczone. Przyzwyczaiłam się do różnych warunków. Kiedyś Tomek, mój pierwszy gitarzysta, który pochodził z Oświęcimia, zorganizował tam dwa koncerty. Nocowaliśmy w muzeum na terenie obozu - tam pracowała siostra Tomka, nocleg był za darmo. Spaliśmy na podłodze, wdychając zapach płynu do dezynfekcji. Tak wyglądały pierwsze koncerty.