Reklama

Nina Terentiew: Stawiamy na uśmiech

Nina Terentiew: "Publiczność się zmienia, świat się zmienia, a życie pędzi dalej" /Zuza Krajewska /materiały prasowe

Za "moich czasów" taki program jak "Love Island" nie byłby możliwy. Zmiany w obyczajowości i sposobie życia są ogromne. Dziewczyny w kostiumach kąpielowych 20 lat temu? To by nie przeszło - mówi Nina Terentiew, dyrektor programowa Telewizji Polsat. - Na przykład teraz, w czasie epidemii, ludziom najbardziej brakuje uśmiechu. Dlatego my w tej ramówce Polsatu stawiamy na uśmiech.

Piotr Witwicki, redaktor naczelny Interii: Jak zrobić dobrą ramówkę telewizyjną w czasach pandemii?

Nina Terentiew: - To jest prawdziwe przekleństwo. Obecnie praktycznie nie możemy robić programów na żywo. Jesienią covid wyeliminował nam pewnego dnia trzy pary z "Tańca z gwiazdami". O ile można sobie wyobrazić show bez publiczności, to już bez uczestników jest to niemożliwe. Na planach naszych seriali w każdej chwili musieliśmy być gotowi na przerwanie dni zdjęciowych z powodu covidu. Codzienne badania ekipy ustawiały nam harmonogram zdjęć niezależnie od naszych planów produkcyjnych.

Reklama

Artyści też narzekają. W czasie pandemii był moment, gdy występy tylko w internecie były czymś świeżym, ale ta formuła szybko się wyczerpała...

- Nie da się zastąpić oddechu publiczności. Dlatego długo zastanawialiśmy się czy organizować sylwestra. Ale pomyśleliśmy o milionach widzów w domach i postanowiliśmy go nagrać w naszym studiu, bez udziału publiczności, ale za to z tancerzami. Natomiast każdy widz mógł się z nami połączyć ze swojej domówki i być z nami online. I daliśmy radę.

Co w takim razie z festiwalem w Sopocie?

- Nie wiem jak będzie. Żebyśmy stanęli na głowie, to nie da się zrobić festiwalu w Sopocie bez publiczności. Sytuacja jest dynamiczna i mam nadzieję, że wirus nam odpuści i zobaczymy się czerwcu w Operze Leśnej.

Co dziś decyduje o tym, że jakiś program okazuje się sukcesem?

- Czasami nie śpię całą noc i zastanawiam się nad tym czy program, nad którym pracowaliśmy, spodoba się widzom. Zdarza się, że wszystko zrobione jest najlepiej jak może być, charyzmatyczne postacie, show według wspaniałego formatu, a widzowie nie przychodzą.

Nie można się obrażać na publiczność?

- Takiej możliwości nie ma. Usiłujemy potem ustalić, co nie zadziałało. Na szczęście to są rzadkie przypadki.

Można nie trafić w ducha czasów?

- Duch czasów... Duch mody, duch mentalności. Na przykład teraz, w czasie epidemii, ludziom najbardziej brakuje uśmiechu. Wszyscy jesteśmy zestresowani, ponurzy i pełni pretensji do losu, że nie możemy żyć normalnie - tak, jak żyliśmy dawniej. Dlatego my w tej ramówce Polsatu stawiamy na uśmiech.

Zmienia się świat, to i zmienia telewizja.

- To jest nieustanny proces. Kiedy zaczynaliśmy, widzowie Polsatu byli nastolatkami i dostali pierwszy haust kultowych amerykańskich produkcji: od MacGyvera po StrażnikaTeksasu, od Ally McBeal do Gotowych na wszystko. Potem dołączyło do tego disco polo.

Muzyka, której nie było w oficjalnym obiegu.

- To był zakazany owoc. W tamtym czasie nie było mowy o tym, by w telewizji publicznej puszczono disco polo.

Dziś wręcz przeciwnie.

- Pamiętam, jak zrobiłam w telewizji publicznej pierwszy koncert muzyki chodnikowej...

Ten słynny w Sali Kongresowej?

- Tak. Wszyscy byli oburzeni. Stałam się "niszczycielką polskiej kultury".

Wszyscy oglądali, a potem się oburzali.

- Nie miałam wyboru: musiałam zaprzestać niszczyć polską kulturę, a telewizja publiczna przestała pokazywać taką muzykę. Widzowie więc przyszli potem do Polsatu i powiedzieli: "To jest nasza stacja". Z czasem pojawiły się nasze własne seriale. Dziś oglądam program "Love Island" i kompletnie go nie rozumiem. Nie czuję tego, ale czuję, że młodzi to czują. Telewizji nie robię przecież dla siebie.

- Za "moich czasów" taki program jak "Love Island" nie byłby możliwy. Zmiany w obyczajowości i sposobie życia są ogromne. Dziewczyny w kostiumach kąpielowych 20 lat temu? To by nie przeszło. Czasem mówimy, że to program o miłości... Ale dzisiaj czasami tak właśnie młodzi ludzie szukają miłości i partnera w swoim życiu, więc dajemy im tę szansę.

Co Nina Terentiew myśli o gwiazdach Polsatu - czytaj na następnej stronie >>>

Publiczność bardzo się zmieniła.

- Publiczność zmienia się tak, jak zmienia się społeczeństwo. Jesteśmy coraz bardziej wyzwoleni i nie ma co dyskutować czy to jest dobre, czy złe. Po prostu tak jest. Bardzo zmienił się język. Kiedyś był spór czy można używać słowa "mega" i co ono właściwie znaczy. Dziś poważni, dorośli ludzie używają tego słowa. A my musimy mówić do publiczności jej językiem, dzięki czemu poczuje, że jest u siebie. Jestem z wykształcenia polonistką i kocham polszczyznę, ale telewizja to nie jest Uniwersytet Warszawski, więc jestem z tym OK. (śmiech)

Porównując pani "Bezludną wyspę" z lat 90. i tę "Wyspę miłości" widać, jak zmieniła się przez ten czas telewizja.

- Tylko, że to są zupełnie różne programy.

Ale nie brakuje pani takich programów, gdzie goście mają czas by swobodnie opowiedzieć, co myślą o świecie?

- Scenografię bezludnej wyspy zrobiłam po to, by był prawdziwy piasek pod stopami. Moi goście często siedzieli na bosaka. W takiej atmosferze można się było zrelaksować i powiedzieć coś więcej. Wtedy wysoce intymnym pytaniem było to, jaką kto lubi jeść zupę. Od razu pojawiały się głosy: "Jak można poważnego artystę pytać o takie rzeczy?". Pytania o studniówkę, czy z kim ktoś się pierwszy raz pocałował, to było wtedy prawdziwe "wow". Dziś takie pytania nie budzą żadnych emocji. Teraz pytamy o wszystko, co nam przyjdzie do głowy i nie zawsze zachowujemy takt. Może tak trzeba? Publiczność się zmienia, świat się zmienia, a życie pędzi dalej.

Ale telewizja ma się cały czas bardzo dobrze.

- Choć internet depcze nam po piętach. Nie jesteśmy muchą zatopioną w bursztynie, bo wszyscy by od nas uciekli.

W grupie Polsat to się dziś świetnie uzupełnia i te dwa światy w zasadzie się przenikają.

- Internet musi być naszym partnerem, a nie pogromcą. "Król internetu" nie musi mieć wcale dobrej oglądalności w telewizji.

Śledzi pani to, co się dzieje na YouTube?

- Oczywiście i czytam też komentarze. Zauważyłam na przykład, że wielu gwiazdom towarzyszy zjawisko "love and hate".

I mają mnóstwo negatywnych komentarzy.

- Tylko trzeba się zastanowić czemu ludzie je piszą? Może dlatego, że ktoś jest tak ekscytujący, że nie da się obok niego przejść obojętnie. Dziś miernikiem charyzmy jest właśnie internet.

Wcześniej trzeba było ryzykować? Bo kategorie ekscytacji i charyzmy są dość ulotne.

- I często się myliłam. Dziś wiemy, że są osoby, które są śledzone non stop - zaczynając od tego, jaką założą sukienkę czy czapkę. Szaleństwo, ale tak właśnie jest.

Są też tacy, których charyzma w pewnym momencie wybucha. To przypadek Małgorzaty Sochy.

- To jest charyzma dojrzałej, pięknej kobiety, która potrafi być seksowna, ale jej drugim filarem jest mąż i trójka dzieci. Małgosia może zagrać każdego, ale dalej będzie damą i matką Polką. Ma tak dużo pracy, że na przykład teraz marzy o wyjechaniu z dziećmi na porządne wakacje. Przy tym wszystkim jest uroczą osobą, która nie ma w sobie ani grama pychy.

- Są zresztą różne rodzaje charyzmy. Popatrzmy na Karolinę Gilon. Jest coś w tej dziewczynie przyciągającego. Czasami emocji jest nawet za dużo, ale jest naturalna w tym, co robi i szczerze zainteresowana tym, co się dzieje na wyspie. Podobnie jest w "Ninja Warrior", gdzie kibicuje zawodnikom. Z kolei charyzmą Krzysztofa Ibisza jest profesjonalizm.

Pamiętam, jak robił kiedyś wejścia reporterskie do Polsat News. Wszyscy myśleli, że taka gwiazda podejdzie do tego - powiedzmy - "olewająco", a on to zrobił je na sto procent.

- I to jest właśnie nasz Krzyś. Jeżeli mamy ważne rzeczy na żywo, to musi je prowadzić Krzysztof Ibisz, bo ja wtedy wiem, że leci z nami pilot. Jego nic nie jest w stanie zaskoczyć. Jego profesjonalizm jest dziki i niewyobrażalny. Krzysztof dzwoni do mnie po dużych wydarzeniach i pyta, co mógłby poprawić. Wszystko zrobił idealnie, ale zawsze zastanawia się, co mógłby zrobić lepiej. Czy staje na Stadionie Śląskim czy robi małą rzecz dla Polsat News, to jest dla niego to samo, bo jest profesjonalistą.

- Podobnie jest z drugim filarem Polsatu, czyli Pauliną Sykut-Jeżyną. 10 lat temu zobaczyłam przepiękną, młodziutką pogodynkę. Zaryzykowałam i daliśmy jej do poprowadzenia duży koncert plenerowy, na którym była, pomimo wielkiej tremy, tak hop do przodu, że nie można było przestać na nią patrzeć. Polsat ma szczęście do gwiazd, a ja lubię z nimi pracować.

Wracając do tematu zmieniającej się telewizji: VOD zmieniło spojrzenie widzów na seriale?

- Całkowicie - bo dlaczego mam zjeść jedno ciastko, skoro mogę zjeść wszystkie ciastka? I jednocześnie wybierać we wszystkich cukierniach.

Zwłaszcza, że trudno się powstrzymać.

- Bo nauczyliśmy się, że chcemy teraz i szybko. Podczas kolaudacji serialu oglądam zawsze pierwszy odcinek, ale na przykład w przypadku naszego najnowszego serialu "Kowalscy kontra Kowalscy" poprosiłam od razu o drugi. Z kolaudanta stałam się zwykłym widzem.

I przyszła ochota na trzeci...

- Tak. Ostatecznie skończyło się to tak, że poprosiłam o cały sezon do domu. Po prostu musiałam to zobaczyć. Dlatego jestem przekonana, że widzowie "pobiegną" teraz po niego na naszą platformę VOD - Iplę.

Sam serial ma dość ciekawy pomysł fabularny.

- Zaletą tego serialu jest to, że uśmiech nie schodzi ci z twarzy. Ten serial to jeden wielki gag. Cieszę się również, że do naszej stacji dołączyli Robert Górski i Mikołaj Cieślak, których widzowie zobaczą nie tylko w ich autorskim serialu "Piękni i bezrobotni", ale także w każdy niedzielny wieczór w naszym flagowym okręcie kabaretowym, gdzie są stałymi gośćmi Kliniki Skeczów Męczących, których prywatnie, i służbowo, jestem wielką i wierną fanką.

A co ze "Światem według Kiepskich"?

- "Świat według Kiepskich" się kręci i nadal będzie. Ten serial to wielka tradycja Polsatu i wielka wartość. Czy się to komuś podoba czy nie.

I ma wierne grono odbiorców.

- To prawda, mamy nowe, bardzo dobre scenariusze. Dołączyli nowi aktorzy. Odszedł Darek Gnatowski. Odszedł Ryszard Kotys, który grał Mariana Paździocha, ale w obsadzie mamy jego syna, Janusza Mariana Paździocha (w tej roli Sławomir Szczęśniak - przyp. red.), który już skradł serca widzów. Gramy dalej. Dopóki jeden z najwybitniejszych polskich aktorów - Andrzej Grabowski, chce grać tę rolę, to warto pisać te scenariusze choćby tylko dla niego.

Rozmawiał: Piotr Witwicki

***

Zobacz również:

Darmowy program - rozlicz PIT 2020

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy