Reklama

Niech tylko poprawi się pogoda

Ta walka często jest nierówna, jednak warto ją podjąć, oswoić żartem, rozbroić, zaakceptować chorobę. I czekać na wygraną.

Barbara Falandysz - prawniczka, żona zmarłego w 2003 r. prof. Lecha Falandysza, matka czwórki dzieci. Skończyła 52 lata. Przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia dowiedziała się, że ma raka.

Kiedy w czerwcu ubiegłego roku Fryta, najmłodsza córka, wróciła ze Stanów i dostała się na prawo na UW, poszłam na cmentarz do męża i powiedziałam: "Zadanie wykonane". Gdy mąż zmarł, dzieci wymagały jeszcze opieki, najstarsza Wiktoria nie skończyła 18 lat, Fryta miała zaledwie 9. Cały czas powtarzałam mu, że dam sobie radę. I obietnicy dotrzymałam. Starsza trójka jest już poza domem - skończyli studia, pracują, przy mnie została tylko najmłodsza. Każde zdało amerykańską maturę, bo udało mi się ich wysłać na wymianę rotariańską do Stanów. Ktoś na moim miejscu mógłby sobie pomyśleć: "No, teraz, Baśka, wreszcie przyszedł czas, żebyś zajęła się sobą, odpoczęła".

Reklama

Ale jako prawnik zapytam: "Na podstawie jakiego aktu prawnego miałabym wyciągnąć taki wniosek?". I dodam powiedzenie przypisywane Władysławowi Gomułce: "Niczego nie obiecywaliśmy i słowa dotrzymaliśmy". W sierpniu ubiegłego roku moja wnuczka Basia wspinała się po mnie i nacisnęła mi na pierś, tak dziwnie zabolało. W listopadzie ta pierś zaczęła puchnąć, wiedziałam, że muszę pójść do lekarza. Przed świętami zdecydowałam, że chcę zakończyć złe sprawy w starym roku i tak zrobiłam. Trochę się łudziłam, że to jakiś tłuszczak, ale kiedy poszłam na usg., to zaskoczenia nie było. Prawdę mówiąc, podejrzewałam, że to rak.

Gdy usłyszałam diagnozę, poczułam wręcz ulgę, bo wiedziałam, że w końcu coś mnie dopadnie - zawał albo wylew. Jestem silna, odporna, ale od śmierci męża za dużo było na mojej głowie, a ostatnie dwa lata były wyjątkowo koszmarne. Dopóty dzban wodę nosi, dopóki mu się ucho nie urwie. Dzieciom przez dwa tygodnie nic nie powiedziałam. Czekałam na dobry moment, to znaczy na taki, który będzie najmniej zły. Przez ten czas nawet powieka mi nie drgnęła. Dyskrecja jest dla mnie czymś naturalnym, bo w pracy stykam się z takimi sytuacjami, że włos się jeży na głowie, o których nie wolno nikomu powiedzieć. Przy okazji też człowiek w pewnym momencie przestaje się martwić: "Cholera, moje problemy w porównaniu z ich to nic". Taka automatyczna gradacja.

Nigdy nie myślałam, że rak to coś najgorszego, co może mi się przytrafić. Zdecydowałam, że powiem rodzinie po Wigilii. Po północy nalałam im trochę alkoholu, było wesoło i kiedy poczułam się zmęczona, oznajmiłam: "Mam raka". Zamurowało ich. A ja spokojnie kontynuowałam: "Damy radę, bywało gorzej. Trzeba się przygotować, bo to dotyczy nas wszystkich". No i od tej pory wszystko poszło szybko. Miałam biopsję, która potwierdziła diagnozę, zaraz potem znalazłam się w fantastycznych rękach doktor Elżbiety Stachlewskiej. 4 stycznia odbyła się operacja, a następnego dnia wyszłam do domu. Minęły dwa tygodnie i fizycznie nic mi nie dolegało. Spadł śnieg, to odśnieżyłam. Jak zawsze.

Teraz rozpoczął się proces leczenia, jestem po pierwszej chemii. W zasadzie czuję się nieźle, niby dobrzeję, jednak nie do końca. Mam włosy, ale wiem, że to kwestia dni i wypadną. To nie jest ważne, dużo gorsza jest świadomość tej wędrującej po moim organizmie chemii, która działa w różnych miejscach. Nie chce mi się wierzyć, że to zostaje bez śladu. Dzisiaj moje samopoczucie przypomina mieszankę ciężkiego kaca, grypy i stanu przedzawałowego. Czasem gdy idę, to zapiera mnie coś w klatce, tak jakbym miała zemdleć. Wściekam się na te objawy. Zauważyłam, że moja wyobraźnia gorzej pracuje. Akurat robię drobny remont w kuchni, kiedyś każdą decyzję podejmowałam błyskawicznie, teraz muszę się zatrzymać, zastanowić, gdzie co przesunąć. Nie jestem do tego przyzwyczajona.

Niedawno dzieci mnie zapytały: "Kiedy ty, mamo, ostatnio chorowałaś?". Zaczęliśmy się wspólnie zastanawiać i wyszło, że nikt tego nie pamięta. Bo ja się nikomu nie kojarzę z chorobą. Dlatego też powiedziałam o raku w telewizji. Żeby uzmysłowić wszystkim, że nie ma ludzi niezniszczalnych. To był także sygnał dla osób, które mają do mnie różne sprawy, żeby dały mi spokój. Nie potrafi ę być asertywna. Teraz mogę z czystym sumieniem odpowiedzieć: "Przykro mi, nie zajmę się tym, bo mam raka". Nie mam zamiaru nikogo tym dołować, nie składam też oświadczenia: "Wygram z rakiem", bo nie wiem, czy wygram. Śmieszy mnie, że ludzie nie chcą słyszeć złych wiadomości, tak jakby mówienie o przykrych rzeczach miało siłę sprawczą. Wiele osób rozumie myślenie pozytywne jak zaklinanie rzeczywistości: "Będzie dobrze".

Z drugiej strony zakładanie z góry, że się nie uda, też jest niszczące. Ja mam takie filozoficzne podejście, że niczego nie warto za bardzo chcieć. Jako prawnik uważam, że trzeba rozważać też najgorszy wariant. Dlatego po śmierci męża od pierwszego dnia realizowałam taki scenariusz, jakby jutro wszystko miało się zawalić. Na początek przeanalizowałam, co mogłoby uniemożliwić realizację moich planów - wyszło mi, że kredyt. Przez jakiś czas szarpałam się, ale uznałam, że nie jestem w stanie funkcjonować z miesięcznym obciążeniem 6 tys. zł, bo w końcu zwariuję. Przeprowadziłam się do mniejszego mieszkania. Uporządkowałam wszystkie sprawy finansowe, nie mam długów, nie muszę pisać testamentu, bo dzieci są ustawowo zabezpieczone. Jestem spokojna i moja choroba tego nie zmieniła.

To brzmi makabrycznie, ale z uśmiechem na ustach przygotowywałam się do własnej śmierci. Świadomość, że w każdej chwili coś może mi się przytrafi ć, dawała mi dużego kopa do działania. Szłam jak czołg. Co prawda liczyłam, że po sprzedaży domu zostanie na cztery kawalerki, a ledwo starczyło na dwie, potem udało mi się kupić trzecią, została mi tylko kawalerka dla Fryty, bo poczucie sprawiedliwości każe mi ją wyposażyć podobnie. Ta kawalerka jest dla mnie ważna z wielu powodów. Uważam to za symboliczne zakończenie procesu wychowawczego, odcięcie pępowiny. Sama po śmierci ojca zostałam z kawalerką i najniższą z możliwych rent. Opłaty okazały się na tyle niskie, że byłam w stanie ją utrzymać. Szybko nauczyłam się wielu potrzebnych rzeczy - porządku, oszczędzania. Zawsze miałam ściśle wyliczone, ile mogę wydać na szaleństwa.

W tej chwili nie pracuję, żyję skromnie, ale daję radę. Plany krok po kroku realizowałam, ale jak już mówiłam, ostatnie dwa lata kosztowały mnie zbyt wiele. Fryta poleciała do Stanów, a do mojego domu przyjechała na wymianę koszmarna Brazylijka. Przeżyłam z nią prawdziwy horror - alkohol, dopalacze, trzeba ją było z chłopaków ściągać. W tym czasie dowiedziałam się, że moja średnia córka Tosia będzie mamą. Półtora roku temu urodziła się wnuczka Basia, Tosia w połogu siadła do książek, bo trzy dni po porodzie miała egzamin na aplikację, więc ja zajęłam się dzieckiem. Zamieszkały we dwie u mnie, bo ktoś musiał zostawać z Basią, gdy Tosia szła do pracy, i wyszło na to, że w mieszkaniu, które było przewidziane dla dwojga, nagle musi się zmieścić czworo. Tata Basi przychodził regularnie, chociaż zaczęło się między nim a Tosią psuć. Już byłam zmęczona, rozedrgana.

Gdy Fryta wróciła ze Stanów, cieszyłam się, ale nie tak, jak powinnam. Czułam, że dochodzę do ściany. Przez rok byłam samotną babką karmiącą, dyspozycyjną przez 24 godziny na dobę. Miałam być w dzień, a Tosia w nocy, ale okazało się, że kiedy ona się budziła, to potem nie mogła zasnąć i w pracy, niewyspana, do niczego się nie nadawała. Ja też nie byłam w dobrej formie po paru pobudkach, w końcu mam 52 lata, ale nikt się tak dobrze nie zaopiekuje dzieckiem jak ja. Przecież wychowałam czwórkę, żadne nie ma alergii, chorowały może z pięć razy w życiu. Tosia z Basią nadal mieszkają ze mną. Mała poszła do żłobka, często choruje, a ja na gwałt muszę ją odizolować od siebie. Stąd remont - istnieje zagrożenie, że zamiast wyleczyć się z raka, umrę na świnkę, którą mała przyniesie ze żłobka, bo mój organizm będzie bezbronny.

Dzieci traktują moją chorobę z powagą. Czasami się nad nimi trochę znęcam i przypominam: "Bo ja mam raka", a oni wtedy: "Mamo, przestań". Mam takie tragikomiczne poczucie humoru, podobnie jak mąż. Kiedy zachorował, wybuchła łódzka afera z "handlem skórami". Pamiętam, że ktoś do niego zadzwonił do szpitala, a on spokojnie powiedział: "No, leżę tutaj jako skóra". Nie upieram się, że rodzaj tych dowcipów jest wyrafinowany. Może to jakiś sposób na poradzenie sobie z sytuacją? Śmierć można próbować oswoić. W mojej rodzinie ciągle ktoś umierał. Ojciec zmarł na raka mózgu w wieku 55 lat. Wcześniej potrafił rozmawiać z pięcioma osobami na pięć różnych tematów, a w trakcie choroby brakowało mu słów, aby wyrazić najprostszą myśl. Prosił Boga, żeby to jak najkrócej trwało. W takiej sytuacji pojawia się pytanie, czy życie za wszelką cenę jest wartością.

Ja się śmierci nie boję. Nie to, że chcę umierać, ale tyle się napatrzyłam. To się przydarza. Zapowiedziałam dzieciom, że jeśli się okaże, że mam tych raków więcej w środku, to nie chcę chemii, bo ona mi nie pomoże, tylko zadręczy. W takiej sytuacji wolę skupić się na terapii przeciwbólowej. Dla mnie podstawowym elementem zawsze przywracającym mi humor i siły była ciężka praca fizyczna, po której od razu widać efekt: kopanie, rąbanie drewna, koszenie. Jestem potem ledwo żywa, wypijam trzy piwa, idę spać i mogę od rana góry przenosić. Jeśli będę leżeć i wsłuchiwać się w swój organizm, to kiedy zaboli mnie brzuch, natychmiast dojdę do wniosku, że mam przerzut. Natomiast gdy będę zajęta, pomyślę: "Jasne, przecież wczoraj jadłam fasolkę po bretońsku". Trzeba mieć jakiś cel. Moim jest pozbycie się dwóch gałęzi, które mnie denerwują, bo okna są zasłonięte liśćmi. Stanę na głowie, ale je urąbię. Niech tylko poprawi się pogoda.

Ewa Mańkowska - koordynator programu Asystent Osoby Niepełnosprawnej w Ośrodku Nowolipie. Ma 29 lat. Choruje od urodzenia. Przez ponad 20 lat lekarze nie umieli postawić prawidłowej diagnozy.

Jest sobotni wieczór. Ewa właśnie skończyła zajęcia w Instytucie Rozwoju Służb Społecznych UW. Porusza się samodzielnie, choć przed sobą pcha wózek - to na wypadek, gdyby się zmęczyła. Kiedy opowiada, ile ma zajęć, jestem zaskoczona. Jak taka delikatna, nie w pełni sprawna dziewczyna może pogodzić tyle obowiązków? W tygodniu pracuje na pełny etat w Ośrodku Nowolipie, w weekendy studiuje. W gęsto zapisanym grafiku znajduje miejsce na nową pasję: wspinaczkę skałkową.

- Udało mi się z moim chłopakiem Sebastianem i przyjaciółmi, zapalonymi wspinaczami, kilka razy być na Jurze Krakowsko-Częstochowskiej - opowiada. - Wspinając się, przełamuję swoje lęki. Często po kilku metrach w górę płaczę ze strachu, mam ataki paniki, ale gdy to pokonam, czuję wielką satysfakcję. Ewa choruje od urodzenia. Przez ponad 20 lat lekarze nie umieli postawić prawidłowej diagnozy. Kiedy była niemowlęciem, jej mama zauważyła, że ma przykurczone paluszki u stóp. Chodziła z nią po lekarzach, ale ci bagatelizowali problem. W końcu jeden orzekł, że to dziecięce porażenie mózgowe. Mama zrezygnowała z pracy, zajęła się córką. Prowadzała ją na rehabilitację, ale mimo ćwiczeń stan Ewy się nie poprawiał. Dziewczynka nie chodziła, była wożona na wózku.

- Poszłam do normalnej szkoły podstawowej, to był mój wybór. Byłam jedynym niesprawnym dzieckiem. Ten czas wspominam miło: miałam fajnych kolegów, luz. W szkole często była przy mnie mama. Po podstawówce Ewa zdała do publicznego liceum. Choć dostawała same piątki, nie wspomina go najlepiej. - Dziewczyny z klasy zaczynały randkować, a mi brakowało kontaktów z chłopakami. Traktowali mnie wyłącznie jak wózek do znoszenia ze schodów. Przeżywała kryzys, również na tle zdrowotnym. Przy dziecięcym porażeniu mózgowym rehabilitacja powinna poprawiać funkcjonowanie. U niej było inaczej. Nie mogła pisać, bo nie utrzymałaby długopisu, miała kłopoty z mówieniem. Była coraz słabsza, a napięcia mięśniowe powodowały okropny ból. Mimo to Ewa zdała maturę.

Matka prowadzała ją do kolejnych specjalistów. Lekarze zachowywali się tak, jakby nie wierzyli, że stan Ewy wciąż się pogarsza. Uważali, że to skutki porażenia mózgowego. W ciągu dwóch lat była u wielu specjalistów. Ważyła około 30 kilogramów, bo prawie nie jadła - przewód pokarmowy przestał działać: jelita źle trawiły, a brzuch bolał, miała trudności z oddychaniem. - Chciałam żyć i wiedzieć, na czym stoję - mówi. - Szukałam wtedy lekarza, który nie zaprzeczałby faktom. To było jak walenie głową w mur: wiesz, że masz rację, a milion ludzi powtarza ci: "figa". Mama zabrała Ewę na kolejną prywatną wizytę. Neurolog zaczęła się zastanawiać nad inną przyczyną choroby. Po tygodniu wezwała Ewę do kliniki Instytutu Matki i Dziecka. "To nie zespół piramidowy, a pozapiramidowy. Twój organizm nie produkuje dopaminy", orzekła i dała nowe leki.

Już po dwóch tabletkach stan chorej się poprawił. - Jakie to niezwykłe, kiedy można coś zjeść z przyjemnością - wspomina Ewa. - Siadałam przy komputerze i pisałam maila bez zmęczenia. Przyjmowałam to wszystko ze spokojem. Choroba nauczyła mnie dystansu, pomogła też ukierunkować zainteresowania. Skończyła Wydział Pracy Socjalnej ChAT w Warszawie, potem andragogikę, czyli pedagogikę osób dorosłych na UW, teraz robi specjalizację. - Chcę walczyć o niepełnosprawnych, ale nie jako "biedna, poszkodowana przez los", tylko jako wykwalifikowany urzędnik - deklaruje. - Nie narzekam, ale nie podoba mi się, że znajomi zbierają korki od butelek, żeby dostać wózek.

Ewa postanowiła założyć sprawę o odszkodowanie. Z powodu złego leczenia w jej organizmie dochodziło stale do napięć mięśniowych, a przez to do skrzywień kręgosłupa, stóp. Niestety trudno jest o biegłych, sprawa ciągnie się od ponad pięciu lat. Ewa nie zawraca sobie tym głowy na co dzień. Stara się normalnie żyć. Jest w związku z Sebastianem, asystentem osób niepełnosprawnych. Poznała go w pracy. Szybko zamieszkali razem w małym komunalnym mieszkaniu Ewy na Bielanach. - Koleżanki śmiały się, że jestem taka szybka i od razu układam sobie nowe życie. Przez te kilka lat zmieniłam się, nabrałam wiary w siebie, odwagi. Gdy mój stan się polepszył, wypiękniałam. I nagle zaczęłam mieć powodzenie. Na początku nie wiedziałam, jak na to reagować, miałam zerowe doświadczenie z mężczyznami. Poza tym sama patrzyłam na siebie przez pryzmat osoby niepełnosprawnej, a nie kobiety. Nie dostrzegałam, kim w rzeczywistości jestem. Ale odkryłam, że mogę być atrakcyjna. Każdy człowiek musi dać sobie szansę, aby żyć pełniej, radośniej.

Tomasz Lipiński - muzyk rockowy, lider zespołów Brygada Kryzys, Tilt i Fotoness. Ma 56 lat. Rozwiedziony, ojciec dorosłych córek. Walczył z depresją przez 15 lat. Od niedawna "w podepresyjnej trzeźwości" stara się nadrobić stracony czas.

W połowie lat 90. zacząłem źle się czuć, właściwie bez racjonalnego uzasadnienia, w zamglony, nieczytelny sposób. Byłem aktywny zawodowo, dopiero co przeniosłem się z żoną i dziećmi do Sopotu. Grałem w zespołach, miałem firmę, produkowałem koncerty i programy telewizyjne. Zaczęła się nowa Polska, chciałem być jej częścią i pozornie wszystko się jakoś udawało. Nagle ni stąd, ni zowąd znalazłem się w cieniu, a życie stało się niewyraźne, pozbawione sensu. Chadzałem z psem do lasu, siadałem na jakimś pniu i jedyne, co przychodziło mi do głowy, to żeby się zabić. Pies patrzył mi w oczy, lizał po twarzy i jakoś wracałem do domu. On jednak nie przetrwał.

Życie wymykało mi się z rąk, zrazu niepostrzeżenie, ale z coraz wyraźniejszym skutkiem. Wyjechałem do Krakowa, aby pracować nad płytą, jedną, potem drugą. Wracałem do Warszawy, potem znów Kraków. Przez kilka lat się tak szarpałem, nie wiedząc, co się ze mną dzieje. Jestem z pokolenia wychowanego przez rodziców, którzy w młodości przeżyli wojnę i chowali nas na twardzieli. Całe życie realizowałem więc wizję walecznego człowieka, który zawsze daje radę... Dziś, po latach zgłębiania tego tematu, wiem, że depresja ma miliony twarzy i powodów: czynniki genetyczne, doświadczenia całego życia i to, jak sobie człowiek z tym życiem radzi. Tak jak z katastrofą lotniczą czy kolejową - musi się zbiec ileś tam warunków, które doprowadzają do najgorszego.

Trudno mi wskazać jedną przyczynę mojej choroby. Jednym z namacalnych powodów był pewnie fakt, że na samym początku kariery zawodowej, 13 grudnia 1981 roku, została ona podcięta. Ciężko być zestrzelonym w momencie startu, a tak to wyglądało i najwyraźniej sobie z tym nie poradziłem. Potem nic już nie układało się tak dobrze jak na początku. Miałem coraz więcej wątpliwości, czy idę właściwą drogą. Później się dowiedziałem, że prawdopodobnie mój tata (Eryk Lipiński, dziennikarz, wybitny karykaturzysta, twórca pisma "Szpilki" - przyp. red.) też chorował na depresję. Był jednym z pierwszych więźniów Auschwitz, po roku udało się go stamtąd wydostać, ale ewidentnie był już innym człowiekiem. Warto powiedzieć, czym jest depresja w doświadczeniu chorego, bo na ten temat istnieje wiele nieporozumień. To przebywanie w rzeczywistości, w której nie tylko że nic nie sprawia przyjemności, ale więcej - wszystko sprawia ból nie do zniesienia. Boli każda rzecz, każda czynność: drzewo rosnące za oknem, słońce na niebie, to, że siedzę, że muszę się podnieść...

Okresami bywałem w takim stanie, że prawie nie wstawałem z łóżka. Mój przyjaciel przyjeżdżał, kazał mi się ubrać, wsadzał mnie do samochodu i woził do studia, żebyśmy mogli skończyć pracę nad płytą. A ja niemal cały czas płakałem. Któregoś dnia, chyba w 2001 roku, leżąc i gapiąc się bezmyślnie w telewizor, zobaczyłem program o depresji, a w nim historie, które były też moją historią. W gęstniejącym półmroku, który stawał się coraz bardziej nieczytelny i paraliżujący, pojawił się element racjonalizujący. To był przełom, zacząłem się zastanawiać: może faktycznie jestem chory? Z drugiej strony depresja jest perfidna i zdradliwa, bo odbiera wiarę, że uda się ją wyleczyć. Każdą inną chorobę - łatwiej czy trudniej - można jednak skonkretyzować, np. boli mnie ręka, głowa, ząb. A w depresji boli istnienie. Tutaj znalezienie milimetra przestrzeni pomiędzy mną doświadczającym choroby a samą chorobą jest potwornie trudne, choć niezbędne. Wydaje mi się jednak, że to jedyny sposób uporania się z depresją: wytworzenie choćby minimalnego dystansu między nią a sobą, a potem stopniowe powiększanie go.

Jeszcze jednym trudnym czynnikiem był ten, że jestem artystą, którego praca polega przecież na bezustannej introspekcji, wydobywaniu z siebie różnych rzeczy i przekładaniu ich na język sztuki. Połowa pracy to zagłębianie się w sobie, a druga - uzewnętrznianie tego w możliwie najpiękniejszy sposób. Artysta zwykle hołubi swoje wnętrze, które jest polem jego bezustannego działania, magiczną i tajemniczą sferą, gdzie niechętnie wpuszcza innych. Mnie się wydawało, że jako artysta i twardziel mam swoje wnętrze rozpoznane na tyle, że dam sobie radę z chorobą.

Od dziecka interesowałem się buddyzmem, od 28. roku życia praktykowałem, wydawało mi się, że to czyni mnie odpornym na depresję... I nagle okazało się, że muszę otworzyć się przed kimś obcym, lekarzem, o którym nic nie wiem, nawet tego, czy sam uporał się ze swoimi demonami. Dopiero po dwóch czy trzech kolejnych latach, kiedy było już naprawdę źle, zdobyłem się na ten krok. Dostałem podstawowy lek, podawany chorym na depresję, czyli fluoksetynę, ale po nim było jeszcze gorzej. Wiem, że niektórym leki pomagają, bo umożliwiają w miarę normalne funkcjonowanie - można odbierać telefony, spacerować, rozmawiać (nawet te z pozoru proste czynności sprawiają choremu problem). Ale na mnie to tak nie działało i po paru miesiącach przestałem brać tabletki. Tego w zasadzie nie powinno się robić, ale pomyślałem: no, człowieku, jednak jakoś musisz sobie dać z tym radę...

Zacząłem zgłębiać to, czym właściwie jest depresja, poznawać wroga od podszewki. Zgłębiałem całą mechanikę choroby. Dużo czytałem - jak działa, jakie są powody, co może pomóc etc. W tym czasie wiedza na temat funkcjonowania mózgu bardzo się poszerzyła, więc pojąłem, że trzeba depresję potraktować jako dysfunkcję tego organu i uznać ją za zakłócenie, zepsuty element. Czyli to nie ze mną dzieje się coś złego! To mój mózg źle działa. Depresję widzę jako lej, który zaczyna się od płaskiej powierzchni na zewnątrz, stopniowo zakrzywia się ku środkowi, a krzywizna staje się coraz bardziej stroma. W końcu znajdujemy się w pionowej rurze tak ciasnej, że nie da się wyjść.

Miałem kilkadziesiąt momentów, w których czułem, że doszedłem do końca. Cierpienie stawało się tak dojmujące i wszechogarniające, że jedyne, co przychodziło mi do głowy, to się zabić. Pomagało mi to, czego nauczyłem się z buddyzmu: śmierć nie jest żadnym rozwiązaniem. Skoro bowiem śmierć, w co głęboko wierzę, nie kończy istnienia, to mogę sobie zgotować jeszcze gorszy los. Ta świadomość pozwalała mi ocalić życie, często w ostatniej chwili. Moja bezsilność wytwarzała także agresję wobec świata zewnętrznego. Ponieważ percepcja chorego jest zaburzona w taki sposób, że doświadcza on świata jako przynoszącego cierpienie i zagrożenie, to pomocną rękę widzi się jako rękę wzniesioną do uderzenia. Widzę pewne podobieństwa depresji do alkoholizmu - też wciąga najbliższych, którzy cierpią, faktycznie również chorują. Przy okazji - właściwie nie ma poradni, specjalnych programów dla współchorujących na depresję, istnieją tylko poradnie dla współuzależnionych od alkoholu.

A bliscy powinni zrozumieć, że tu nie sprawdzają się hasła: "OK, weź się w garść" albo "Przejdzie ci", bo chory nawet nie potrafi sobie przypomnieć, jak wygląda życie poza depresją! To jedyna rzeczywistość, jaka dla niego istnieje. Słowa pocieszenia mogą zatem wzbudzać agresję albo pogłębiać cierpienie. Istotne jest, żeby nauczyć się funkcjonować i rozpoznawać moment, gdy powierzchnia zaczyna się zakrzywiać - znowu wrócę do przykładu leja. Dopóki jest się bliżej poziomu niż pionu, można się utrzymać na powierzchni. A gdy człowiek wpada w lej, depresja staje się samonapędzającym procesem. Droga wychodzenia z głębokiej depresji jest długa. Mój stan nazwałbym dziś stabilnym. Znowu nasuwa mi się analogia z alkoholizmem: im dłużej żyję w "podepresyjnej trzeźwości", tym wyraźniej widzę, że muszę zbudować nowe życie. Nie byłem świadomy, jak dalece ono musi być nowe.

Do tego stopnia, że nie jestem w stanie kontynuować siebie sprzed choroby! Gram stary repertuar inaczej, szukając nowego wyrazu, nowej ekspresji. Jednocześnie, choć próbowałem wyprzeć tę trudną świadomość, wiem, że co najmniej 10-15 lat pracy twórczej mam wykreślone... Nie jestem jeszcze do końca gotowy do powrotu. Moje nowe - tak je nazwijmy - życie jest na tyle nowe, że dopiero uczę się w nim poruszać. Jestem zupełnie innym człowiekiem jako artysta, więc to, co robię, także musi być inne. Teraz pociąga mnie nowy projekt: stworzyłem z przyjacielem duet, gramy na akustycznych gitarach. Cicho i spokojnie. Coraz wyraźniej czuję, jakby dawny Tomek naprawdę umarł, przeszedł przez piekło i teraz wyłaniał się jako nowa istota. Złagodniałem, zmieniło się moje postrzeganie świata.

Straciłem wiarę w działania rewolucyjne, w "chodźmy, rozwalmy coś złego, to będzie lepiej". Pogłębiło się moje poczucie, że jeśli mówimy o zmianach w świecie, to one dokonują się jedynie poprzez zmienianie siebie, co później promieniuje, inspirując innych... Przestało mnie też pociągać miasto, które było moim naturalnym środowiskiem. Znacznie lepiej czuję się w przyrodzie, gdzie wszystko jest doskonałe: drzewo, liść, gałąź... Polepszyły mi się relacje z mamą, z którą przedtem wciąż walczyłem, choć bardzo się kochaliśmy. Mieszkamy teraz blisko siebie: rok temu znowu przeniosłem się do Sopotu, kilka kroków od domu mam morze, las, przyrodę. Nauczyłem się rozpoznawać słabsze momenty. "Wizyty" depresji nie trwają już dłużej niż kilka godzin, czasem dni. Wtedy odpoczywam, zawieszam działania, daję sobie czas, a kiedy mi się chce płakać - płaczę...

To nie jest temat na łatwą opowieść. Mówię o tym tylko dlatego, że dostrzegam wokół wielu ludzi chorych na depresję. To od razu widać - w twarzy, w oczach. Chciałbym, żeby uwierzyli w możliwość życia z tą chorobą mimo jej zdradliwych podstępów. W każdym z nas jest całkowicie zdrowy rdzeń, który musimy odnaleźć, a choroba to tylko doświadczenie, zły sen, który przemija.

Monika Głuska-Bagan, Iza Komendołowicz, Magdalena Kuszewska

PANI 4/2012


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama