Reklama

Nie możesz w siebie wątpić

Nawet genialny fizyk-noblista Albert Einstein wiedział, jak ważne jest spotkanie na swojej drodze mentora. Najlepiej takiego, który jako pierwszy nazwie czyjś talent po imieniu. I mądrze nim pokieruje.

Większość pedagogów traci czas na zadawanie pytań, aby ujawnić to, czego uczeń nie potrafi, mawiał Albert Einstein. Tymczasem ci prawdziwi dążą do wykazania tego, co ich wychowanek umie. Jak istotne jest spotkanie osób, które jako pierwsze zauważą u młodego człowieka potencjał, specjalny błysk w oku? Okazuje się, że kluczowe.

Bo gdy talent trafi na podatny grunt - choćby lokalnej sceny, pod czujnym okiem instruktora - jest szansa, że zalśni najpełniejszym blaskiem. Kto więc zainspirował aktorów, podróżniczkę i muzyka?

Szukając swojej drogi

Kilka tygodni temu. Aktor Krystian Wieczorek (seriale "M jak miłość", "Czas honoru" "Julia", "Na dobre i na złe") zdobywa numer do Mirosławy Szymchowiak, dawnej dyrektorki domu kultury w Strzelinie na Dolnym Śląsku. - Ona pierwsza powiedziała mi, że mogę być aktorem. Nikt w to nie wierzył, włącznie ze mną, bo jak to, chłopak z zawodówki, z małego miasta? - wspomina Wieczorek.

Reklama

Udało im się porozmawiać po raz pierwszy od kilkunastu lat. "Nie myliłam się. Miałam intuicję do ciebie", przyznała. - Mirka jest empatyczna, hiperwrażliwa. Nie przypadkiem jest wspaniałą poetką - opowiada Krystian. - Została nominowana do Nagrody Literackiej Nike 2011! Kiedy przejęła ośrodek kultury, rozkręciła go towarzysko i artystycznie. Wpadałem tam, szukając swojej drogi.

Jako 18-latek z blond lokami usłyszał, że pani Mirosława przygotowuje licealistki do konkursu recytatorskiego. Miał wtedy kompleks chłopaka z zawodówki, ale przyszedł na próbę. Pani Mirosława zaproponowała mu zajęcia indywidualne. - Masz ciekawy głos - powiedziała. Krystian był niepokornym uczniem: wagarował, źle się uczył. - A tu nagle ona - opowiada. - Niespokojna, energiczna, szalona, bezpośrednia. Zacząłem przychodzić na te zajęcia, bo próbowałem sobie coś udowodnić.

Kiedy za symboliczne kwoty rozsprzedawała książki po likwidacji biblioteki okręgowej, mówiła: "To musisz mieć, i to, i to...". Czytałem po nocach Marqueza, Fitzgeralda, Hemingwaya, Bułhakowa, Dostojewskiego, Czechowa... To Mirka ukierunkowała mnie językowo i literacko. Czekam na nasze spotkanie.

Podobnie odnosił się do swojej niesfornej uczennicy Beaty Pawlikowskiej, dziś podróżniczki i autorki książek, wychowawca z koszalińskiego liceum. Półtora roku temu Ryszard Dąbrowski przyszedł na wernisaż fotografii Beaty, który odbywał się w miejskim ośrodku kultury. - Wyciągnął z kieszeni pluszowego misia - wspomina Pawlikowska. - Kilka dni potem pojechałam do Australii i zabrałam go ze sobą. Miś podróżuje ze mną wszędzie i w każdym miejscu robię mu zdjęcie.

Dlaczego wychowawca był wyjątkowy? - W świecie, który wydawał mi się obcy i gdzie byłam outsiderką, to on stał się jedyną osobą, z którą czułam jakąś łączność. Może dlatego, że też był artystą. Malował piękne akwarele i żył jakby trochę w innym świecie. Nastoletnia Beata na klasówkach rysowała palmy albo pisała wiersze. Nieraz przychodziła do szkoły w spodniach od piżamy albo kapeluszu zrobionym z... deski klozetowej.

Pływam inaczej niż wszyscy

Na koniec trzeciej klasy liceum miała 300 godzin nieusprawiedliwionych nieobecności. W tym czasie najchętniej odwiedzała fonotekę, gdzie słuchała m.in. The Beatles. I marzyła o podróżach. Ale groziło jej wydalenie ze szkoły.

- I co zrobił mój wychowawca? Jednym ruchem ręki usprawiedliwił mi nieobecności - opowiada. - Myślę, że miał do mnie słabość. Może sam był dzieckiem, które kochało rysować, a musiało o to walczyć? Wiele razy chciałam rzucać szkołę. Rodzice i psycholog szkolny próbowali mnie od tego odwieść, udawało się tylko jemu. Wtedy jedynie on był dla mnie wiarygodny. Raz wychowawca urządził wystawę prac uczniów. Beata zaprezentowała coś oryginalnego: sceny z "Yellow Submarine" na styropianie (film z 1968 r. w reżyserii George’a Dunninga, z muzyką The Beatles). Poza tym dostawała nagrody na konkursach poezji i prozy literackiej. - Wspierał mnie milcząco. Myślę, że doceniał, że poza buntem coś jeszcze we mnie drzemie - śmieje się Pawlikowska. 

Dla Mariusza Bonaszewskiego, aktora Teatru Narodowego, trzecia klasa liceum również okazała się przełomem. Odkrył dla siebie aktorstwo: gdy obejrzał w BBC "Hamleta" z Derekiem Jacobim (reż. Rodney Bennett), był tak przejęty, że płakał. Zaczął uczyć się fragmentów, które go mocno poruszyły.

- Chciałem być bohaterem, jakiego widziałem na scenie: teatralnym, wymyślonym - mówi. - Zamykałem się w pokoju, wrzeszczałem jak otępiały. Ludzie w bloku mieli mnie za głupka, co sam do siebie gada. W soboty jeździłem do Ustki i krzyczałem do fal. Byłem wtedy tak osobny, zamknięty, że nikogo do siebie nie dopuszczałem. Gryzłem.

W tym czasie Bonaszewski wziął udział w konkursie recytatorskim. - Połączyłem zuchwale wiersze Herberta i Różewicza w jeden, to był skandal. Pewien człowiek, który potem zachorował i wycofał się z zawodu aktora, powiedział mi wtedy, żebym zdawał do szkoły teatralnej. A nie wymawiałem wielu głosek. Był pierwszą osobą, od której usłyszałem te słowa - wspomina. 

Czytaj dalej na następnej stronie.

Potem, kiedy Mariusz pracował w słupskim teatrze jako maszynista, zagrał w chórze w "Królu Edypie". Przy monologu głównego bohatera popłakał się na scenie. Pewna aktorka zwróciła mu uwagę: "Mariusz, ale to tylko teatr". Wtedy pojął, że - jak sam mówi - "pływa inaczej niż reszta". Dla niego to był aż teatr! - Jednak nie poszedłem z tym odkryciem do nikogo - zastrzega. - Teraz wiem, że mistrz i uczeń to niebezpieczny temat, zwłaszcza w tym zawodzie. Aktor z natury szuka wypełnienia, czegoś, co może przyjąć, powielić, zabrać. Łatwo się w tym zagubić, przesadzić. Znam takie przypadki.

Odcisnąć piętno

Pierwszą, która odkryła talent Kamilli Baar (Teatr Narodowy, filmy "Vinci" J. Machulskiego, "Generał" L. Kazen, serial "Na dobre i na złe"), była instruktorka prowadząca kółko recytatorskie w domu kultury w Tychach. - Pozwalała mi na różne eksperymenty, jednak muszę przyznać, że nie miała wielkiego wyboru. Byłam jej jedyną kursantką - uśmiecha się aktorka.

- Zawsze czułam, że wybiorę zawód artystyczny. Dzień, w którym zobaczyłam plakat o naborze do studium aktorskiego Doroty Pomykały, katowickiego Art-Play, nadał sprawom nowy bieg. Najpierw jednak Kamilla Baar musiała przejść przesłuchanie w Pałacu Młodzieży w Katowicach. Zajęcia teatralne szybko zdominowały jej życie. Ukształtowały ją także, jak sama mówi, wielogodzinne rozmowy z Dorotą Pomykałą.

Pośrednio dzięki pewnemu ogłoszeniu Kuba Badach, wokalista, kompozytor, producent, lider zespołu Poluzjanci, trafił na osoby, które miały wpływ na jego życie artystyczne. Kiedy miał trzy lata, katował w magnetofonie Grundig kasetę Kenny’ego Rogersa. Głośno domagał się pianina, więc zaczął chodzić do szkoły muzycznej w Zamościu, dokąd rodzice dowozili go z rodzinnego Krasnegostawu. Jego rozwój odbywał się wielotorowo: na podwórku należał do paczki starszego kolegi, który kazał dzieciakom słuchać list przebojów.

Niebagatelny wpływ na chłopaka miał wujek Krzysiek, gitarzysta samouk, który nauczył go grania "brudnych" akordów. Podarował mu nuty i słowa utworów The Beatles (Kuba ma je do dziś). - Aż do 12. roku życia nie przypominam sobie sytuacji, w której ktoś jasno określiłby moje predyspozycje w kierunku muzyki rozrywkowej - wspomina Badach.

W 1988 roku w klubie jazzowym przy szkole muzycznej zauważył ogłoszenie o naborze do międzynarodowego musicalu. Projektem kierował Wiesław Pieregorólka, szef najlepszego w tamtych czasach big-bandu. - Wszedłem do pustej sali, w której panował półmrok. Usiadłem przy fortepianie, zacząłem grać i śpiewać piosenki Beatlesów - opowiada Kuba. - Nagle dosiadł się do mnie jakiś pan, zaczęliśmy grać na cztery ręce. Po kilku numerach dowiedziałem się, że to mistrz Pieregorólka, który oznajmił, że przeszedłem do finału. Z boku przysłuchiwała się nam producentka Ewa Sokołowska. Oboje mieli odcisnąć piętno na życiu zawodowym młodego artysty.

Zabić w sobie mistrza

- Mój romans z muzyką rozrywkową trwa do dzisiaj - uśmiecha się Kuba Badach. Musical, do którego się dostał, niestety upadł z powodu strajków sierpniowych. A we wrześniu 1988 roku zadzwoniła pani Ewa, proponując mu nagranie solowej płyty. Kolędy napisali specjalnie dla niego Jacek Cygan i Wiesław Pieregorólka.

Ten drugi uczył Badacha m.in. harmonii klasycznej. Był świetnym, chociaż ostrym pedagogiem. Za to Ewa Sokołowska dziesięć lat temu ściągnęła Badacha do słynnej nowojorskiej Avery Fisher Hall w Lincoln Center na koncert ku czci Andrzeja Zauchy. Powiedziała: "Najwyższy czas, byś nagrał płytę z jego utworami w nowych aranżacjach". Tak zrobił. - Ewa przedstawia swoją rolę w moim życiu tak: "Zakładam czarne szpilki i kopię cię w tyłek". Poradziła, abym zdawał na wokalistykę w Katowicach. Okazało się, że wpadłem w najpiękniejsze piekło i chcę tam zostać!

To pierwsze spotkania z mentorami spowodowały, że iskierka talentu zaczęła płonąć silnym blaskiem. Dzięki poznaniu Doroty Pomykały Kamilla Baar upewniła się, że chce być aktorką. Opowiada o kolacji, jaką jej mentorka wydała w swoim domu dla wychowanków, którzy zdali na studia aktorskie. Tam przeszli na "ty". - Jest między nami różnica wieku, doświadczeń, ale Dorota była i jest dużo mi bliższa niż rówieśniczki - mówi Kamilla.

- Podobnie czujemy, myślimy. Otwieram się przed nią całkowicie, nigdy mnie nie oceniała. Myślę, że niewiele osób zna ją tak dobrze jak ja.

Zanim Krystian Wieczorek dostał się na studia aktorskie do Wrocławia, pojechał tam z panią Mirosławą na konkurs recytatorski. - Szedłem z kuzynką ulicą, gestykulując, nagle zatrzymał się obok mnie starszy mężczyzna i powiedział: "Będziesz aktorem". To było jak piorun. Choć droga wydawała się daleka - musiałem zdać maturę, oblać dwa egzaminy do szkoły aktorskiej i wreszcie się tam dostać - byłem szczęśliwy. Potem spotykałem różne ważne osoby, ale nie zdarzyło się, aby ktoś tak silnie jak Mirka wpłynął na tyle dziedzin mojego życia - mówi Krystian.

Za to Mariusz Bonaszewski przyznaje, że z natury łatwo porzuca przeszłość, więc i ludzi, i miejsca. A miał szczęście spotkać wielu mistrzów, gdy trafił do Warszawy: najpierw do PWST, potem do teatru. - Łomnicki, Łapicki, Holoubek, Benoit, Englert, Walczewski zapłodnili aktorsko wiele osób. Ja też ulegałem ich wpływowi - wyznaje. - Jednak w pewnym momencie trzeba zabić w sobie mistrza i urodzić siebie. Wciąż próbuję.

Zdaniem Bonaszewskiego to mistrz wybiera sobie ucznia. Korzystają obie strony, jak w związku. - Co istotne, mistrz pewnie też wiele zyskuje od ucznia, jak choćby młodą energię - dodaje aktor.

Ja jako mentor

Przychodzi taki moment, że mentorzy stają się wspomnieniem. Zdarzają się też powroty. Krystian Wieczorek uczył aktorstwa młodzież w domu kultury w Strzelinie: - Nie potrafiłem być taki jak Mirka. Zrozumiałem, jaką odpowiedzialnością jest zabieranie się do młodych dusz.

Kamilla Baar prowadziła kilka razy zajęcia w studium Pomykały i nabrała do niej jeszcze większego szacunku. Ceni komplement, jaki przeczytała w liście od Doroty u progu kariery: "Nie możesz w siebie wątpić, bo Bóg nieczęsto daje aż takie talenty".

- Ewa Sokołowska stała na straży, kiedy byłem zagrożony tzw. sodówką - mówi Kuba Badach. - Przeprowadzała ze mną konkretną rozmowę pod hasłem: "A co ty sobie wyobrażasz?!". W 1989 roku zaprosiła go na koncert "Artyści dla Rzeczypospolitej". Dostał owacje, Ewa się nie myliła. Choć ona od lat mieszka w USA, pozostają w kontakcie. On wysyła jej swoje płyty.

- Mistrz wskazuje drogę, a ja przyzwyczaiłam się do wolności - przyznaje Pawlikowska, której młodzi ludzie radzą się w wielu sprawach. Postanowiła napisać cykl książek poświęconych motywacji, kończy tworzyć kalendarz na 2013 rok z inspirującymi myślami. Jesienią pojedzie do dżungli - z misiem od wychowawcy. - Będzie tak, jakby on oglądał świat moimi oczami.

Magdalena Kuszewska

Pani 09/2012

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: Beata Pawlikowska | Krystian Wieczorek | Kuba Badach | Kamilla Baar
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy