Reklama

Nie jestem aktorką

Zagra kobietę, mężczyznę i kogoś pomiędzy. Niepokoi urodą przybysza z kosmosu. Mieszka na szkockiej wsi i gwiżdże na Hollywood. Wielki świat i tak ją kocha. Przyznaje Oscara, ogłasza jedną z 10 najlepiej ubranych kobiet świata i muzą kina niezależnego. "Twojemy STYLOWI" Tilda Swinton mówi o najnowszym filmie "Jestem miłością". Uwaga, tekst zawiera również niebezpieczne treści o erotycznej mocy krewetek.

W listopadzie skończy 50 lat. W tym wieku aktorki narzekają na brak propozycji. Ona nie tylko wystąpiła w roli głównej, ale jest też współproducentką filmu Luki Guadagnina. "Io sono l'amore" - tak brzmi tytuł w oryginale i już ten ciąg głosek wprowadza zmysły w stan podwyższonej gotowości. Dziennik "The New York Times" pisze: "Pomimo całego bogactwa - żyrandoli, gobelinów, boazerii i rzeźb - nic nie przykuwa bardziej uwagi od alabastrowej twarzy Tildy Swinton".

Jesteśmy w domu! Ta twarz to wizytówka, narzędzie, klucz do sukcesu i estetyczna inspiracja dla reżyserów. Dzięki niej Tilda była tak efektownym archaniołem w "Constantine", elżbietańskim arystokratą żyjącym 400 lat w "Orlando" czy Białą Czarownicą w "Opowieściach z Narnii". W roku 2007 za drugoplanową rolę ambitnej prawniczki w filmie Michael Clayton uhonorowano ją Nagrodą Akademii.

Reklama

Hollywood nie zawrócił jej w głowie, bo w osobistej hierarchii najwyżej stoją filmy kina niezależnego. Tak jak "Jestem miłością" (polska premiera 24 września). Opowieść o zmysłowej rewolucji, która w życiu dojrzałej kobiety dokonuje się dzięki... przystawce z krewetek. Tilda jest tu Emmą, rosyjską imigrantką wżenioną w rodzinę włoskich fabrykantów. Amantem zostaje młody kucharz Antonio, przyjaciel syna. Ten "gastroromans" nie będzie miał happy endu. Do dramatu doprowadzi zupa rybna. Brzmi jak komedia? "Jestem miłością" to tragedia. Krytycy mówią: film łączy precyzję Antonioniego z wizualnym bogactwem Viscontiego. Ekscentryczny - jak sama Swinton.

Zgubne love story wybucha po zaserwowaniu antipasto... Kto wpadł na pomysł, żeby źródłem wszelkiego zła w "Jestem miłością" było jedzenie?

Tilda Swinton: - Ja bym raczej powiedziała, że to było źródło wolności i wyzwolenia. Myśleliśmy z reżyserem o kinie, które będzie oddziaływać na wszystkie zmysły. Oboje jesteśmy smakoszami. Luca nawet chciał kiedyś zająć się gastronomią zawodowo. Miłosny podbój przez żołądek wydał się więc idealnym kluczem. Jedzenie kusi, pięknie wygląda, pachnie. Antonio, grany przez Edoardo Gabbrielliniego, w kuchni jest wirtuozem. Dlatego nawet komponując proste danie z krewetek, budzi w Emmie tęsknotę za czymś nowym, zmysłowym, artystycznym. Cóż za odmiana dla kobiety, która spędziła dorosłe życie u boku nieczułego fabrykanta!

Temat był tak przyjemny, że pracowali nad nim państwo aż 11 lat?

- To raczej uroki kina niezależnego. Najpierw musiałam zaprzyjaźnić się z Luką, pomysłodawcą i reżyserem. Potem pojawiła się postać. Osadziliśmy Emmę w konserwatywnej rodzinie mediolańskich fabrykantów, bo musiało to być środowisko, z którego trudno się wyłamać. Inspirowała nas Anna Karenina, ale też Madame Bovary i Lady Chatterley. Aby lepiej zrozumieć Emmę, rozmawiałam z kobietami z bloku wschodniego, które trafiły do Mediolanu w latach 70. O zderzeniu młodego człowieka z komunistycznego kraju z bogactwem Zachodu, o dostosowywaniu się do konwenansów i o zagubieniu w nich.

A propos konwenansów, a raczej ich braku: jak na melodramat, sceny erotyczne są tu dość naturalistyczne.

- Zwykle w filmach wygląda to sztampowo: pościelowa muzyka, czułe objęcia, półmrok, cięcie i już jest po wszystkim - kochankowie zapalają papierosa. Nuda. Chcieliśmy pokazać seks naturalnie, z całą jego niezgrabnością. Emma i Antonio są czerwoni z gorąca i wysiłku, po plecach płynie pot, do ciał przyklejają się źdźbła trawy. Obok kopulują koniki polne. To nasza definicja kina zmysłowego. Chcieliśmy, by widzowie poczuli zapach ziemi i żar słońca na plecach.

Nie krępuje pani granie nago? Większość aktorek... w pewnym wieku chyba unikałaby scen miłosnych.

- Jestem dorosła. Nagość i sceny miłosne są częścią tej roli. Poza tym ja nie jestem aktorką!

A kim?

- Kinomanką szczęściarą! Miałam szczęście poznać bardzo utalentowanych artystów niezależnych. To coś więcej niż odegranie kilku ról, to ich współtworzenie. Oczywiście, nie żałuję udziału w wielkich produkcjach. "Vanilla Sky", "Tajne przez poufne", "Adaptacja" - zagrałam w nich z przyjemnością. Mogłam przyjrzeć się światu, do którego nie miałam wcześniej dostępu. Było jak na wycieczce. Niestety, komercyjne role stworzyły mylny obraz mojej osoby. Jestem bardziej znana z tych filmów niż z ważnych dla mnie, niezależnych produkcji. "Jestem miłością" pozwoli pokazać styl aktorstwa, z którym się utożsamiam od 25 lat.

Często gra pani mężczyzn lub postaci androgyniczne. Jest pani twarzą męskiej linii ubrań firmy Pringle of Scotland. W ostatniej sesji fotograficznej dla magazynu "Dazed and Confused" wygląda pani jak chłopiec. Dobrze pani w męskiej skórze?

- Tak, to zupełnie inny rodzaj aktorskiej satysfakcji. Nie chodzi o zmianę płci, tylko o uświadomienie sobie, jak elastyczna granica dzieli jedną od drugiej. Łatwo ją przekraczam, choć rozumiem, że dla wielu to nienaturalne i wynaturzone. Ludzie szufladkują postaci, kobieta musi w kinie wyglądać i zachowywać się w określony sposób. Ja lubię chodzić bez makijażu, a ponieważ mam 180 cm wzrostu i jestem chuda, zdarzało mi się, że brano mnie za mężczyznę. Ale czy to znaczy, że nie jestem kobieca? Nie! Mój 13-letni syn, wybitnie męski w zachowaniu, lubi nosić długie włosy i ludzie często mylą go z dziewczyną. I co? W ogóle go to nie rusza. Z kolei córka ma krótkie włosy i zdarza się jej uchodzić za chłopaka. Taka rodzinna tradycja.

Nie samym kinem żyje Tilda Swinton. Występowała pani na scenie z wokalistką Patti Smith, nagrała płytę z gotycko-rockowym piosenkarzem. Na portalu YouTube można zobaczyć pani najnowsze artystyczne przedsięwzięcie - wygibasy z przechodniami w centrum Edynburga.

- To był flash mob, spontaniczna akcja w publicznym miejscu, w którą angażuje się przechodniów. Odtańczyliśmy taniec z filmu "Flip i Flap na Dzikim Zachodzie". Miał zwrócić uwagę na działania mojej Fundacji 8 i 1. Jej celem jest poszerzenie filmowych horyzontów dzieci. Żeby wiedziały o kinie więcej, niż mogą zobaczyć w kreskówkach na kanale Cartoon Network. Mamy fundusz na działania w Szkocji, potem spróbujemy w całej Wielkiej Brytanii, i kto wie, może ruszymy w świat. Pomysłem natchnął mnie syn. Kiedy miał osiem i pół roku, był już dość świadomym widzem, pytał mnie np. o Hitchcocka. Pomyślałam: dlaczego inne dzieci nie mogłyby przechodzić równie konstruktywnej edukacji filmowej.

W swojej wsi Nairn też organizuje pani pokazy.

- Nawet mały festiwal filmowy! Wynajęliśmy salkę, zamiast krzeseł były miękkie worki do siedzenia. A na ekranie kolekcja filmowej klasyki: Polański, Fassbinder, Fellini. Obaliliśmy mit, że Brytyjczycy nie oglądają europejskiego kina, bo są zbyt leniwi, żeby czytać napisy. Bilety kosztowały 3 funty. Kto nie miał nawet tyle, mógł przynieść kanapki. Teraz mieszkańcy proszą mnie o więcej.

Nie kusiło pani, by zamieszkać bliżej filmowego świata?

- Jestem Szkotką, ojciec moich dzieci jest Szkotem. Tu jest nasz dom, tu jesteśmy szczęśliwi. A Hollywood? Nigdy! Pojawisz się raz i wszyscy od razu zakładają, że tam właśnie mieszkasz albo chcesz mieszkać. Ja w tym miejscu jestem turystą. Albo raczej - byłam. Hollywood jest dla mnie jak plama na ubraniu, która długo nie chce zejść.

A ten Oscar sprzed trzech lat coś w ogóle zmienił w pani życiu?

- O tyle, że wszyscy mnie pytają, czy Oscar coś zmienił w moim życiu (śmiech).

Grażyna Saniuk-Woźniak

Twój STYL 10/2010

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy