Reklama

Matki bez serca

Podobno jest wrodzona, bezwarunkowa, silniejsza niż wszystko. Miłość matki do dziecka. To dlaczego czasem kobieta czuje inaczej? Dlaczego dziecko ją irytuje, budzi niechęć, lęk? Trudno się do tego przyznać, otoczenie zaraz nazwie ją wyrodną matką. No więc dramat. Opowiada o nim Ewa, która nie jest pewna, czy kocha swoją córkę. I Weronika, która nigdy nie doświadczyła miłości mamy. Czy serce do dziecka można obudzić?

Podobno jest wrodzona, bezwarunkowa, silniejsza niż wszystko. Miłość matki do dziecka. To dlaczego czasem kobieta czuje inaczej? Dlaczego dziecko ją irytuje, budzi niechęć, lęk? Trudno się do tego przyznać, otoczenie zaraz nazwie ją wyrodną matką. No więc dramat. Opowiada o nim Ewa, która nie jest pewna, czy kocha swoją córkę. I Weronika, która nigdy nie doświadczyła miłości mamy. Czy serce do dziecka można obudzić?


Obcy w moim brzuchu

Ewa (44 lata), matka Moniki (14 lat). Ojciec dziewczynki odszedł, gdy Ewa była w ciąży. Już na sali porodowej czuła, że nie potrafi nawiązać kontaktu z dzieckiem. Nie lubiła przytulać córki, nie chciała spędzać z nią czasu. "Ty mnie nie kochasz, a ja ciebie nienawidzę!" - wykrzyczała jej ostatnio Monika.

- Kobiety zwykle wspominają mleczny zapach niemowlęcia, dotyk maleńkich rączek, pierwsze ruchy dziecka pod sercem. Niczego takiego nie pamiętam. Same suche fakty. Szczególnie ten jeden: jestem na początku czwartego miesiąca, siedzę na stole w kuchni i obieram jabłko, a w drzwiach stoi mój wieloletni narzeczony i ojciec dziecka Witek. Po dziesięciu latach udanego związku postanowiliśmy się wreszcie pobrać, trochę za namową rodziny, skoro w drodze było dziecko.

Reklama

- Tymczasem tamtego dnia on wrócił do domu później niż zwykle i powiedział, że odchodzi, bo zakochał się w Marcie, mojej najlepszej przyjaciółce, i że ona właśnie też spodziewa się jego dziecka. I wyszedł. Tak po prostu. Nie byłam w stanie wykrztusić ani słowa, z tego szoku nie wyszłam przez parę dobrych tygodni, jakby ktoś wyssał ze mnie siły.

- Wszyscy powtarzali, żebym się trzymała, że przecież mam się o kogo troszczyć. Ten maleńki człowiek w moim brzuchu żył, rósł, ruszał się - a ja kompletnie nie zwracałam na to uwagi, skupiona na organizowaniu sobie życia bez Witka. Jeśli coś czułam, to raczej dyskomfort, że jest mi niedobrze, nigdzie nie mogę iść sama, a "obcy" w moim brzuchu zanadto się wierci. Rośnie jak na drożdżach - w nic się nie mieszczę. Patrzyłam ze wstrętem na to ogromne, białe ciało. Nie lubiłam tego, co się z nim działo, bo przypominało mi Witka.

- Przez tę ciążę nadal byłam z nim związana. A ja go nienawidziłam. Chciałam o nim zapomnieć. Wyrzuciłam jego ubrania - te, po które nie zdążył się zgłosić, wieżę stereo i wspólne zdjęcia. Oczyściłam mieszkanie ze wszystkich śladów naszej "miłości" i było mi z tym dobrze. I tylko tego jednego nie byłam w stanie zetrzeć, zmyć, odepchnąć. Wielkiego brzucha.

- Panika przyszła, gdy leżałam już na sali porodowej: nagle ustały skurcze, a ja wstałam z łóżka i powiedziałam spokojnym tonem do położnej, że chyba jeszcze wrócę do domu. Tak jakbym nie chciała rodzić. Może zresztą nie chciałam. Ona przytrzymała mnie siłą, dostałam kroplówkę, leki - i urodziło się. Samo.

- Kiedy położyli mi na brzuchu Monikę, nie było we mnie nawet tkliwości czy wzruszenia, o miłości nie wspominając. Nie miałam pokarmu. Córka była karmiona z butelki. Lekarka upomniała, że się nie staram. Nie starałam się. Wyglądałam przez okno. Witek nawet nie przyszedł w odwiedziny, potem się dowiedziałam, że jego nowa partnerka zmusiła go, żeby został tego dnia przy niej.

- W szpitalu nie brałam córki na ręce. Najchętniej spacerowałam po korytarzu, aż w pewnej chwili jedna z kobiet, z którą dzieliłam salę, wykrzyczała: "Boże, pani wcale to dziecko nie obchodzi, nie słyszy pani, że ono płacze?!".

- Wtedy pojawiła się myśl: jestem matką i muszę zachowywać się w określony sposób. Ludzie tego po mnie oczekują, tak wypada. Starałam się więc wywiązywać ze swojego zadania najlepiej, jak umiałam, żeby nikt nie miał mi niczego do zarzucenia. Chodziłam z Moniką do parku, pielęgnowałam, kupowałam zabawki, znalazłam nawet pewną przyjemność w urządzaniu jej pokoju. Ale nie śledziłam z zapartym tchem pierwszych uśmiechów, nie wyczekiwałam, aż powie "mama" - nie umiałam zrozumieć, czemu inne kobiety tak się tym ekscytują.

- Nie lubiłam też matczynych nasiadówek przy piaskownicy. Ile można mówić o zupkach i kupkach? Nudziło mnie to, miałam poczucie, że macierzyństwo ściąga mnie, ambitną, inteligentną kobietę, do poziomu samicy, głupiej kuchty. Nie byłam stworzona do tej roli. Czy to zbrodnia? Ludzie są przecież różni. Nie wszyscy potrafili zresztą zrozumieć tę moją inność.

- W pewnym momencie moja koleżanka, która urodziła parę miesięcy później, powiedziała mi wprost, że dopiero teraz dotarło do niej: ja nie mam serca. Widać to po tym, jak traktuję córkę. Przestałam się do niej odzywać, ona też zamilkła. Przyjaźnie się kończą.

- Dwa lata po narodzinach Moniki nauczyłam się wreszcie żyć sama. Bez mężczyzny. Inna sprawa, że nikt mi tego specjalnie nie utrudniał. Nawet Witek: jakieś sześć tygodni po urodzeniu małej przysłał mi e-mail z deklaracją przelewania co miesiąc określonej sumy na moje konto. Dodał, że Marta ciężko by znosiła jego spotkania z naszym dzieckiem, że muszę go zrozumieć i tak dalej...

- W pierwszej chwili wpadłam w szał, nie chciałam słyszeć o żadnych pieniądzach. Matka przekonała mnie, że powinnam je przyjąć choćby po to, żeby móc w przyszłości powiedzieć dziecku, że jego ojciec "przynajmniej płacił". Fakt, ja o swoim nie mogę powiedzieć nawet tego.

- Czy dobrze czułam się w roli mamy? Nie. Mała zaczęła chorować. Byłam sama. Zatrudniłam opiekunkę. Wreszcie miałam czas dla siebie, a ona, trzeba przyznać, od razu zakochała się w mojej córce. Patrzyłam, jak przytula Monikę, całuje ją, bawią się - i czułam coś w rodzaju zazdrości. Bo moja córeczka najwyraźniej odwzajemniała sympatię pani Małgosi. Chętniej wyciągała ręce w jej kierunku niż w moim. Uśmiechała się do niej - do mnie nigdy - w taki ufny, radosny sposób. Odpuściłam bez walki.

- Pani Małgosia obstawiała przedszkolne uroczystości, jeśli ja akurat byłam w delegacji. Ja zapewniałam byt. Zarabiałam na nas sporo. Raz tylko poczułam bolesne ukłucie, gdy moja sąsiadka powiedziała, patrząc na mnie znacząco, że dla Moniki to pani Małgosia jest prawdziwą mamą. W tym jej stwierdzeniu najbardziej ubódł mnie fakt, że ktoś z zewnątrz wytknął mi niedoskonałość. Bo przecież każda kobieta musi być dobrą matką - w przeciwnym wypadku jest wybrakowana.

Przestraszyłam się: Coś robię źle!

- Kiedy Monika miała sześć lat, trafiła do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Zbiegło się to pechowo z dużą konferencją, którą organizowałam. Dlatego nie mogłam przy niej być, gdy obudziła się z narkozy. Siedziała przy niej pani Małgosia na zmianę z moją mamą. Ja pojawiłam się dopiero dwa dni później, przyniosłam torbę cytrusów, słodycze, Barbie. Monika nie chciała ze mną rozmawiać. Mama powiedziała mi, że wcześniej ciągle wypytywała, kiedy przyjdę, płakała, gdy inna dziewczynka z tej samej sali powiedziała jej: "Twoja mamusia to nie ma dla ciebie za dużo czasu".

- Wtedy zdałam sobie sprawę, że unikam sytuacji, w których musiałabym okazać troskę czy czułość, bo uważam je za słabość. Przestraszyłam się, że coś robię nie tak, tego samego dnia zamówiłam w internecie piętnaście poradników psychologicznych. Przewertowałam wszystkie i postanowiłam, że zmienię swoje strategie wychowawcze.

- Plan był taki: odtąd będziemy z córką robić coś razem, zbudujemy porozumienie. Jako dziecko marzyłam, by chodzić na szermierkę, więc kiedy Monika poszła do pierwszej klasy, zapisałam ją do klubu sportowego. W pracy ustawiłam swoje obowiązki tak, by dwa razy w tygodniu wychodzić wcześniej i wozić ją na zajęcia. I odprawiłam panią Małgosię - w pozostałe dni córka zostawała w świetlicy, czasem mogła też iść do mojej mamy.

- Pożegnanie z opiekunką było dość przykre. Zadziwiło mnie pytanie, czy nie mogłaby od czasu do czasu zabierać do siebie Moniki. Też coś! W końcu to obca osoba! Odpowiedziałam, że będzie zdrowiej, gdy rozstaniemy się na zawsze. A ona się wtedy rozpłakała i wykrzyczała, że żal jej tego dziecka, bo rośnie na emocjonalnej pustyni i nie wiadomo, co z nią dalej będzie, bo człowiek chowany bez miłości wyrasta okaleczony.

- Bardzo mnie to rozgniewało: jakim prawem ta kobieta formułuje takie oceny? Co ona właściwie o mnie wie? Potem moja mama jakoś załagodziła sytuację - zdaje się, że wybrała się z Moniką do pani Małgosi, żeby dać jej kwiatki i podziękować. "Trzeba umieć się zachować", powiedziała. Później, gdy Monika wspominała panią Małgosię, zmieniałam temat. Córka uczyła się bardzo dobrze, początkowo zupełnie nie było z nią problemów. Panie ze świetlicy uwielbiały ją i mówiły, że jest z niej przylepa - zawsze siedziała którejś na kolanach albo pomagała chować puzzle do pudełka.

- Kiedyś spytałam ją, czemu zachowuje się jak dziecko, chociaż ma już prawie jedenaście lat, ona odpaliła z rozbrajającą szczerością, że inne dziewczyny mogą siadać na kolanach swoim mamom. Nie było w tym pretensji, po prostu stwierdziła fakt. Wytłumaczyłam jej, że są różni ludzie, że jednym gesty czułości przychodzą z łatwością, innym nie. Milczała przez chwilę. Wydawało się, że przyjęła moje wyjaśnienie.

- Monika miała w klasie koleżankę Zosię, dziewczynkę z niezamożnej, wielodzietnej rodziny. Zaprzyjaźniła się z nią i mama Zosi na zakończeniu roku po czwartej klasie zaproponowała, żeby moja córka pojechała razem z nimi w czasie wakacji na wieś, do ich rodziny. Nie byłam entuzjastycznie nastawiona do tego pomysłu, ale Monika wybłagała zgodę. Kilka dni po powrocie zadzwoniła do mnie mama Zosi, żeby zasugerować mi wizytę u psychologa. Bo moje dziecko jest takie smutne.

- Grzecznie podziękowałam za sugestię, ale z niej nie skorzystałam. Oczywiście przejęłam się tym, że inni postrzegają Monikę jako smutną. Postanowiłam ją więc obserwować - tyle się mówi ostatnio o samobójstwach wśród dzieci, ale uspokoiła mnie moja matka: podobno ja też byłam melancholijnym dzieckiem. Być może, nic nie pamiętam z mojego dzieciństwa.

Udowodnię jej, że to miłość

- Gdy Monika weszła w wiek dojrzewania, zaczęły się kłopoty wychowawcze. Opuściła się w nauce i przestała przykładać się do treningów szermierki. Gniewało mnie to. Zależało mi, żeby jej dobrze szło, żeby trener ją chwalił. Chciałam, żeby miała poczucie sukcesu. I ona w końcu zaczęła porządnie pracować, na koniec gimnazjum zdobyła mistrzostwo w swojej grupie.

- Byłam zadowolona, pogratulowałam, obiecałam, że w nagrodę kupię jej wymarzone buty. Tak też zrobiłam, a ona - wyraźnie ucieszona - ucałowała mnie w policzek. Niby naturalna sytuacja, a jednak poczułam się dziwnie. Zesztywniałam, odsunęłam się od córki. Nic nie powiedziała, ale chyba coś zauważyła: zamilkła i uciekła do pokoju.

- Następnego dnia musiałam wyjechać na kilka dni. Monika została z babcią. Zaprosiła jakąś koleżankę i razem spenetrowały mój barek. Obie nieźle się wstawiły. Dowiedziałam się o tym z telefonu matki. Po powrocie zrobiłam córce karczemną awanturę i zapowiedziałam, że nie chcę widzieć u nas w domu żadnej osoby, której bym nie znała i nie zaaprobowała. Dorobiłam też kluczyk do barku. W odpowiedzi Monika zdemontowała klamkę w pokoju: zamykała się w nim i wyjmowała klamkę z zewnątrz, żebym nie miała do niej łatwego dostępu. Nie, nie zasmuciło mnie to, raczej zdenerwowało.

- Zaczęłam się zastanawiać, czy przypadkiem nie bierze narkotyków. Postanowiłam to sprawdzić. Pod nieobecność Moniki weszłam na jej profil na Facebooku, znalazłam też pamiętnik. Jego lektura trochę mnie uspokoiła - nic nie wskazywało na eksperymenty z substancjami odurzającymi, natomiast przeraził mnie poziom ortografii mojego dziecka! Byk na byku!

- Wzięłam więc długopis i poprawiłam błędy. Fakt, nie było to bardzo delikatne z mojej strony, zwłaszcza że te zapiski były wyznaniami miłości do jakiegoś Tomka. No ale jak ma się nauczyć poprawnie pisać, jeśli się jej nie będzie poprawiać?

- Monika wpadła w szał. Krzyczała i płakała na przemian. Pierwszy raz widziałam ją w takim stanie. Mówiła, że jestem podła, straszna, że mnie nienawidzi i - to mną naprawdę wstrząsnęło - że się nie dziwi, iż ojciec ode mnie odszedł, bo ze mną po prostu nie da się wytrzymać, jestem zimna jak lód. A potem jeszcze, że ja jej nie kocham i na pewno jego też nie kochałam, bo nie zachowywałabym się tak okropnie i nie wyśmiewałabym się z niej. To wszystko wykrzyczała mi w twarz czternastolatka! I wtedy ja też się rozpłakałam. Po raz pierwszy z jej powodu.

- Czy ja jej nie kocham? Może nie? Jak w takim razie nazwać uczucie, którym ją darzę? Przywiązanie? Przyzwyczajenie? Poczucie obowiązku? Patrząc na nią, jak zanosi się łzami, dostrzegłam w niej siebie. Kogoś takiego jak ja wiele lat temu. I chyba po raz pierwszy wydała mi się bliska. Będę musiała jakoś to wszystko wyprostować. Naprawdę chcę, żebyśmy były fajną, choć małą, rodziną. Chcę być dla niej wzorem, kimś ważnym w życiu. Jak tylko wrócę z delegacji, kupię dla nas wycieczkę do Paryża. Wtedy ona zrozumie, że naprawdę ją kocham.

Zabiłam w sobie matkę

Weronika (36 lat), córka Zofii (68 lat). Z dzieciństwa pamięta krzyk mamy, płacz siostry i to, że żadna z nich nigdy nie spełniała rodzicielskich wymagań. Wyjechała za granicę wkrótce po maturze - od sześciu lat nie utrzymuje z Zofią żadnych kontaktów.

- Moje pierwsze wspomnienie związane z mamą: idziemy razem do sklepu, przed wejściem stoi kudłaty psiak. Wyciągam do niego rękę, a on mnie łapie zębami i zostawia krwawe draśnięcie. Płaczę, a potem za to obrywam, bo zaczepiłam obcego psa, a nie wolno. "I przestań się mazać, głupia dziewucho! Sama sobie biedy napytałaś, to teraz bądź cicho!" To jest chyba pierwsza lekcja pod tytułem: cokolwiek złego mnie spotka, jest to moja wina. Dlatego gdy parę lat później wynajęta przez mamę opiekunka zaczyna się nade mną znęcać pod nieobecność rodziców, boję się do tego przyznać - przecież na pewno zasłużyłam.

- Mama też często daje mi klapsy, i to w najbardziej niespodziewanych momentach. Po prostu wiem, że ją irytuję. To przeze mnie. Przytula mnie rzadko, u nas w domu nie ma takiego zwyczaju, żeby brać dzieci na kolana albo mówić im, że się je kocha. Kiedyś mama żartem opowiada, jak to było z moją pierwszą kąpielą po powrocie ze szpitala - podobno darłam się wniebogłosy, a ona była czerwona ze zdenerwowania i miała ochotę trzepnąć mnie w gołą pupę.

- "Twój tata musiał stać obok, głaskać mnie po ręce i powtarzać: Nie denerwuj się, Zosieńko! Gdyby nie on, na pewno bym się nie powstrzymała!", mama prawie zatacza się ze śmiechu. Wyraźnie bawi ją opowiadanie, jaką jestem niezdarą, mazgajem i jak bardzo ona ma mnie dość. A mama jest nerwowa i gniewa się o wszystko: o krzywo narysowany szlaczek i bałagan w pokoju. Niedbale zapleciony warkocz, rozwiązana sznurówka. Głupstwa? Za takie głupstwa dostaję wierzchem ręki, szmatą kuchenną, raz smyczą i kablem od żelazka.

- No i ten krzyk... Do dzisiaj sytuacje, w których ktoś podnosi głos, wywołują we mnie atak paniki - czuję się, jakby zapadł wyrok i jakbym miała za chwilę umrzeć. To uczucie towarzyszy mi w dzieciństwie każdego dnia: gdy podrę rajstopy, gdy zgubię piłkę albo - nie daj Bóg! - coś stłukę. Każda sytuacja jest potencjalnym zagrożeniem. Zwłaszcza konieczność odrabiania lekcji przyprawia mnie o nerwowy skurcz żołądka: muszę robić wszystko idealnie, nie mam prawa do pomyłki. Błąd w równaniach? "Idź, ty kretynie!", mama rzuca książką o podłogę i wychodzi z pokoju.

- No właśnie, inwektywy. Są na porządku dziennym: kretyn, debil, idiota przyklejają się do nas na stałe. Częściej nawet do młodszej siostry niż do mnie: jest jeszcze mniej pojętna niż ja i mama patrzy na nią z odrazą - w jej oczach liczą się tylko ideały. Ale my obie jesteśmy wybrakowane, mamy widoczne defekty: ja niewielką ortopedyczną skazę, która sprawia, że nie jestem tak sprawna i zgrabna jak inne dzieci, lekko utykam, natomiast siostra słabo się uczy, szczególnie fatalnie idzie jej matematyka.

- Gdy zaczyna się denerwować, wpada w kompletny stupor, zapomina wszystko, czego się wcześniej nauczyła, nie umie wykonać najprostszego dodawania czy odejmowania, wszystkie liczby jej się plączą. Co roku nauczyciele grożą, że zostawią ją w tej samej klasie. Te hiobowe wieści przynosi z zebrań w szkole tata - mama nie może na nie chodzić, bo puszczają jej nerwy. W domu, gdy tata zdaje relację z tego, co mówiono na wywiadówce, ona zaciska z rozczarowania usta. Zostaje tylko wąziutka, fioletowa linia. Jak my się jej wtedy boimy! Staramy się nie wychodzić z pokoju, nie przypominać o swoim istnieniu.

- Do dziś pamiętam, jak rodzice w salonie prowadzili "poważną rozmowę" na temat problemów szkolnych Tereni, a mnie straszliwie chciało się siusiu. Nie mogłam iść do łazienki, bo musiałabym minąć drzwi do salonu, mama by mnie zobaczyła i... No właśnie i co?

- Nie mam pojęcia, co mogłoby się stać - mój strach był kompletnie irracjonalny. Tak długo wstrzymywałam tego wieczoru mocz, że gdy już dobrnęłam do ubikacji, płakałam z bólu. Dla mamy nasza obecność, sam fakt istnienia jest źródłem nieustającej frustracji.

- Kiedyś w odwiedziny przychodzi jej koleżanka z pracy i zaczyna opowiadać o swoim bardzo uzdolnionym synku. "Ach, a wiesz, Werka przepięknie rysuje, pan od plastyki mówi, że ma wielki talent. A Tereska to urodzona gospocha i na dodatek taka dobra z polskiego! Pisze najlepsze wypracowania w klasie", słyszymy zdumione. To nieprawda. Nie mam talentu, a Teresa nie pisze najlepszych wypracowań, ale to nieważne: ważne, żeby mama mogła "wygrać" dzięki naszym sukcesom. Choćby wymyślonym.

- Ale kłamstwo to grzech i mama o tym wie. Dlatego gdy tylko za gościem zamykają się drzwi, spogląda na nas z niechęcią i mówi: "Zawsze przynosicie mi wstyd". Aby tego wstydu było jak najmniej, spędza mnóstwo czasu z Teresą nad lekcjami, a ja jestem przerażona, kiedy tylko zasiadają do stołu z książkami. Gdy przechodzą do matematyki, dom wypełnia się krzykiem mamy i płaczem Tereski.

- Kończę piętnaście lat, zaczynam uciekać od krzyku, płaczu i wstydu matki. Spędzam czas u przyjaciół, u sąsiadów, u starszej pani z bloku obok, która uczy mnie robić na drutach. Bywa, że idę na ostatnie piętro, i po prostu siedzę sobie tam w ciszy albo zawijam się w płaszcz, układam tornister pod głową i zasypiam na zimnej podłodze. Mnóstwo czytam. Chodzę na festiwale filmowe, przeglądy. Tworzę własny świat, do którego ona nie ma dostępu. Ale czy chce go mieć?

Lubiła sprawiać mi przykrość

- Moje dojrzewanie staje się momentem, w którym nasza więź, jeśli jakakolwiek była, zostaje ostatecznie zerwana. Śmiesznie to dziś brzmi, ale mama nie przeprowadziła ze mną ani jednej rozmowy na temat miesiączki czy ciąży. W naszym domu "o tych sprawach" w ogóle się nie mówi. To brudne, złe, to "przynosi wstyd". Nawet stanika od niej nie dostałam, ignorowała fakt, że rosną mi piersi - uzbierałam na pierwszy biustonosz z kieszonkowego, kupiłam go w tajemnicy przed rodzicami.

- Z pierwszą wizytą do ginekologa wybieram się około osiemnastych urodzin, towarzyszy mi sąsiadka od drutów. Gdy zwierzam się z tego matce, dostaję w twarz na odlew. Mam siniak pod okiem.

- Do dziś nie do końca rozumiem, czemu mnie uderzyła. Ale i tak się cieszę, że mam tego ginekologa za sobą - mam receptę, kupuję środki antykoncepcyjne. Facet jest dobrym sposobem, żeby dać z domu nogę raz na zawsze. Wakacje. Mamie mówię, że wyjeżdżam na obóz językowy, przynoszę do domu jakieś sfałszowane kwitki. Tymczasem jadę pod namiot z kolegą. Po tym lecie jestem już kobietą, nie dziewczyną, ładną, młodą. A przede wszystkim jestem wolna, bo przekroczyłam barierę tego, co najbardziej w naszym domu zakazane: uprawiałam grzeszny seks. Chyba muszę promieniować szczęściem.

- "Masz bardzo dużą pupę w tych spodniach - cedzi mama na powitanie. - No i widać, że jedna noga jest chudsza...". Ta satysfakcja, z jaką wypowiada te słowa, delektuje się nimi i moją reakcją! Doskonale wie, jak mnie zranić. Chyba wtedy przychodzi mi po raz pierwszy do głowy, że ona mnie po prostu nie lubi. Na jesieni wyprowadzam się z domu - mogę to zrobić, bo zaczynam dorywczo pracować. Najpierw przychodzę na niedzielne obiady, ale z czasem przestaję, bo spotkania są okazją do awantur - matka nie może znieść tego, że żyję sobie bez niej i dobrze się mam.

- Kiedy ją informuję, że zamierzam wyemigrować, bo mój chłopak dostał pracę w Niemczech, jest rozjuszona. "Wyobrażasz sobie, że wyjedziesz i tak mnie zostawisz?! - krzyczy. A ja mówię po prostu: - Tak, wyobrażam to sobie bez trudu". I wyjeżdżam. Jestem z siebie dumna. Jestem silna. Wyrzucam ją z mojego życia. Nie zachowuję się jak dobra córka, nie dzwonię nawet na święta. Ale czy ona zachowywała się jak dobra matka? Jak kochająca matka? Jak matka w ogóle?

Zostawiam ją bez wyrzutów sumienia

- Układam sobie życie tysiąc kilometrów od niej. Robię wszystko, na co mam ochotę, podróżuję, rozpieszczam się. Bez ograniczeń. Nie mam dzieci i nie czuję potrzeby, by je mieć. Od jakiegoś czasu rozważam chirurgiczną sterylizację: po co psuć wątrobę pigułkami. Ktoś ze znajomych powiedział mi, że zabiłam matkę w sobie. Ja bym powiedziała inaczej. Dziś jestem matką sama dla siebie - dobrą, wyrozumiałą, troskliwą, spełniającą zachcianki. Nie da się z zaangażowaniem matkować na dwa fronty.

- Moja siostra poszła inną drogą. Ma troje dzieci. Poświęca wiele czasu i energii temu, by organizować im fajne zabawy, wozić na zajęcia dodatkowe i rozwijać ich potencjał. Ale nie odrabia z nimi lekcji. Mówi, że trauma jest zbyt silna i się boi, że poniosłyby ją nerwy. Gdy ją odwiedzam, obserwuję jak sprząta od szóstej rano do północy, gotuje trzydaniowe obiady, prasuje pościel. Widzę wtedy przez moment naszą mamę: prowadzącą perfekcyjny dom, nieskazitelną, doskonałą.

- Współczuję Tereni, że dostała taki "spadek": ja sama pławię się w bałaganie do woli i mam wszystko w nosie. Z naszą mamą nie rozmawiam od sześciu lat i nie daję się sterroryzować opowieściami różnych ciotek, jak bardzo jest chora i słaba. Siostra ograniczyła kontakt do minimum, mimo to nasza kochana rodzicielka potrafi jej nieźle zaleźć za skórę, komentując fatalne, jej zdaniem, metody wychowawcze Teresy.

- Myślę, że z nas dwóch ja skończyłam jednak lepiej. Chociaż ostatnio w sklepie obserwowałam matkę i córkę, jak wybierały razem bluzkę. Patrzyłam na nie dobrych dziesięć minut. Widać było, że to dwie przyjaciółki, coś sobie opowiadały i śmiały się do rozpuku. Łzy napłynęły mi do oczu, poczułam się nagle okropnie rozżalona, że jednak coś cennego mnie w życiu ominęło. To nigdy nie byłam ja. To nigdy już nie będę ja...

Na szczęście opanowałam do perfekcji sztukę samopocieszania. Żal minął po pięciu minutach.

Justyna Bielinowicz

TWÓJ STYL 6/2014

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy