Reklama

Matka Polka dresiara

Na ręku dziecko, na szyi perły, na nogach sportowe buty, a w sercu muzyka - Paulina Przybysz - Pinnawela - opowiada Styl.pl o sobie i swoim życiu. - Ono jest trochę jak telenowela. Nie wiem czy za mną nadążycie.

Karolina Siudeja, Styl.pl: Promujesz teraz swoją nową płytę. To będzie drugi solowy krążek Pauliny Przybysz - Pinnaweli. Twoja pierwsza płyta nosiła tytuł "Soulahili", druga - "Renesoul". Znów soul w tytule...

Paulina Przybysz: - Bo muzyka jaką tworzę, jest śpiewana w sposób soulowy. Ale moja nowa płyta jest dużo bardziej różnorodna od pierwszej, zarówno emocjonalnie, jak i gatunkowo. Zaczyna się od punkowo-gospelowej, dość mocnej części intro, a potem jest już tylko coraz ciekawiej...

Te dwie płyty różni też język - teraz znów słyszymy polskie teksty. Po "Soulahili" niektórzy zarzucali ci, to że śpiewałaś wyłącznie po angielsku.

Reklama

- Moje inspiracje, cała muzyka, której słucham, jest po angielsku. Na rynku polskim moimi idolami są raczej instrumentaliści: Komeda, Stańko. Nie sposób inspirować się piosenkopisarstwem od takich muzyków. Czerpię więc z angielskich kawałków. I gdy siadam do pisania, naturalnie najpierw zapisuję myśli po angielsku. Tak działa mi system.

To dlaczego teraz śpiewasz po polsku?

- To jest pewnie nieco wyższy stopień wtajemniczenia w autorskość tekstu. Dojrzewam, rozumiem siebie bardziej, przykładam większą wagę do słów, które wypowiadam. Mniej już chodzi o moje inspiracje muzyką i innymi artystami, a bardziej o mnie samą, przekaz siebie w ojczystym języku.

Okładka twojej nowej płyty jest papierowa. To w założeniu miała być ekologiczna płyta?

- Nie siedziałam i nie myślałam, co by tu zrobić, żeby wydać ekologiczną płytę. Chciałam wydać wyjątkową płytę. A ponieważ staram się żyć ekologicznie, to wyniknęło naturalnie. Okazało się, że nasz graficzny pomysł tekturowy pozwalał ograniczyć do minimum użyty tam plastik ... Folia na wierzchu niestety musiała zostać, żeby płyta dała się bezpiecznie transportować.

Sama ją też zilustrowałaś.

- Zawsze lubiłam rysować. Np. na lekcjach w szkole rysowałam w zeszytach laleczki. I teraz te rysunki to w sumie też takie pierwsze impresje, tak zwane pierwsze "tejki". Puszczałam sobie piosenki i rysowałam, co mi przyszło do głowy. Jak coś mi się nie mieściło na kartce, to wywalałam i już. Wszystko powstało w jeden wieczór. To obrazki są bardzo szczere i emocjonalne. Nie ma tam żadnego zbędnego wydumania. Ale całość oprawy stworzył Artur Dobrowolski.

Cała płyta jest bardzo szczera i emocjonalna.

- Owszem.

W materiale promującym płytę czytamy: "Wokalistka tworzyła projekty w kilku mieszkaniach, zakochana, ze złamanym sercem, z wielkim brzuchem, z dzieckiem na kolanach (w listopadzie 2008 roku urodziła córkę Matyldę), w udanym związku". Co działo się w twoim życiu prywatnym, gdy płyta powstawała?

- Od premiery mojej pierwszej płyty minęły aż trzy lata, przez taki czas w życiu kobiety w moim wieku może się dużo dziać. I działo się. Najpierw miałam doświadczenia rodem z telenoweli, piękne ale też dramatyczne i zagmatwane, potem byłam singielką w ciąży, potem przez rok, już jako matka, byłam sama z dzieckiem. Ojciec dziecka oczywiście jest dla dziecka i przy nim, po prostu nie byliśmy razem. Tak czy siak, to duże wyzwanie ogarnąć taką sytuację, to dało dużo tematów do pisania... Część tekstów stworzyłam trzy lata temu, jeszcze przed tym wszystkim, część dotworzyłam kiedy już w moim życiu znów wszystko się poukładało. Stąd te emocje i wielka różnorodność tekstów na tej płycie.

Masz 25 lat, wychowujesz 2-letnią córeczkę, a mężczyzna, z którym mieszkasz, nie jest jej ojcem. To sporo. Większość kobiet w twoim wieku, zwłaszcza z kręgu show-biznesu, nie myśli jeszcze nawet o rodzinie.

- Nie robiłam dziecka - oficjalnie mogę to powiedzieć - dziecko się samo zrobiło. Nie było planowane. Ale co ciekawe, ja od zawsze, odkąd pamiętam, marzyłam o dziecku, marzyłam, żeby być w ciąży. Ten czas wydawał mi się bardzo magiczny. Pamiętam, że czasami po wyjściu z wanny, stawałam naga przed lustrem i wypinałam brzuch, sprawdzając, jakby to było mieć w nim dziecko. Inna sprawa, że za dużo go nigdy nie musiałam wypinać, bo moim zdaniem zawsze był za duży. Nigdy nie byłam jakąś szczególnie wychudzoną laską.

Nie przesadzaj. Masz świetną figurę.

- Nie. Ja tam już wiem, jaka ona jest. Ale nie przejmuję się. Wiem, że mój chłopak akceptuje mnie taką, jaka jestem, z tymi moimi "zwałkami" po bokach.

Paulina Przybysz o samotności i macierzyństwie. Czytaj na następnej stronie.

Pewnie mówi ci, że jesteś piękna, a ty - jak każda kobieta - opowiadasz: "Nie, daj spokój, zobacz jaka jestem gruba".

- Tak, dokładnie! A skąd wiesz? (śmiech) No cóż... Chyba wszystkie jesteśmy pod tym względem podobne. Ale ja sobie to tak tłumaczę, że musi być w nas jakiś procent głupoty, z którą musimy cały czas walczyć, żeby się rozwijać.

- A wracając do mojego brzucha, to paradoksalnie właśnie kiedy byłam w ciąży, miałam wspaniałe poczucie, że mój brzuch jest piękny. Był idealny, napięty jak nigdy wcześniej, czułam się z nim bardzo atrakcyjnie. Ciąża to było bardzo seksowne doświadczenie dla ciała. Wreszcie mój brzuch miał zastosowanie, stał się dużym, elastycznym, pięknym kształtem.

Opowiadasz o tym tak pięknie, a przecież byłaś wtedy sama. Nie było mężczyzny przy twoim boku. Jak sobie radziłaś?

- Po raz pierwszy wylądowałam sama w mieszkaniu. Wcześniej mieszkałam albo z chłopakiem, albo z rodzicami. Po raz pierwszy też mieszkałam w centrum miasta. Miałam wreszcie czas na spotkania z przyjaciółmi, wizytę w tych wszystkich kawiarniach, do których zawsze chciałam chodzić. Szlajałam się więc po knajpach, piłam soki, ukulturalniałam się, chodziłam do kina na dwa seanse z rzędu, pracy nie miałam za wiele, bo organizatorzy koncertów nie chcieli już angażować mnie w ostatnich miesiącach ciąży. Spałam przez pół dnia.

- Poza tym hormony, jakie na mnie wpływały w tamtym czasie, sprawiały, że byłam wielką optymistką. Wszyscy mi mówili, że mam ten błysk w oku, że wyładniałam. Moja siostra tylko czasem sprowadzała mnie na ziemię i mówiła: "Paulina, ty nie możesz tak do tego podchodzić, ty musisz się w końcu wkurzyć".

I wkurzałaś się?

- Nie bardzo. Na płycie jest nawet taka piosenka "Prenatal conversation", która mówi o tym, że powinnam się martwić, ale nie robię tego, bo jestem osłaniana. Jasne, miałam momenty, kiedy pytałam sama siebie: "Co to będzie?", ale zaraz potem przytulałam się do mojego brzucha i myślałam: "Sytuacja jest skomplikowana, ale będzie dobrze malutka".

Opowiesz mi o tym?

- Przez trzy lata byłam z chłopakiem. Potem rozeszliśmy się. I kiedy nie byliśmy razem, a trwało to dwa lata, ja urodziłam dziecko. Teraz znów jestem z nim... Ale chcę podkreślić, że ojciec mojej córki jest w jej życiu i wykazuje się bardzo dobrze. Mówię to otwarcie, żeby potem nie było, że ktoś napisze, że jestem kobietą porzuconą. Z ojcem Matyldy nie byliśmy już parą, gdy zaszłam w ciążę.

- Na tej płycie przewijają się jeszcze inne męskie twarze i to jest bardzo zawiłe, wiem. To jest trochę jak telenowela. Nie wiem czy za mną nadążycie, ale nie jest to dla przekazu istotne, każdy odbiorca podstawia tam swoich bohaterów i utożsamia swoje historie i to jest w muzyce super.

Twój chłopak to chyba jest ten jedyny, skoro znów jesteście razem... Od razu zaakceptował twoją córkę?

- Tak, od razu się w niej zakochał. Z resztą nawet kiedy nie byliśmy ponownie parą, przychodził do mnie i mówił: "Jaka ona jest piękna!". Teraz jest najfajniej. Czuję, że mam już wszystko poukładane i taki spokój, jaki się osiąga w wieku 50 lat. Oczywiste nie twierdzę, że mamy nudne życie. To nie tak. Raczej czuję, jakbym była w dobrym porcie, zacumowała w miejscu, którego dawno szukałam.

Planujecie kolejne dziecko?

- Właśnie umówiłam się tak z moim chłopakiem, że jak wydam płytę, to możemy zabrać się robienie dziecka. To w sumie już... ale kto to wie, kiedy jakaś duszyczka do nas zapuka.

Premiera za tobą, więc najwyższy czas. Pierwszy poród cię nie przeraził?

- Rodziłam w bardzo śmiesznych okolicznościach. To mogłaby być scena z filmu Almodóvara. Siedziała nade mną moja mama, moja najlepsza przyjaciółka i moja siostra. I całą noc one coś gadały, a ja się tam zwijałam. Ale sam poród nie był zły, nie pamiętam bólu, tylko mega szczęście. Rodziłam bez znieczulenia. Siłami natury.

Paulina Przybysz o mężczyznach i ślubie. Czytaj na następnej stronie.

Pojawienie się dziecka było dużą zmianą?

- Tak. Zwłaszcza, że mojej córce sporo zajęło, zanim zaczęła przesypiać - powiedzmy - te sześć godzin. Przez pierwsze pół roku miała tylko dwa tryby: albo spała, albo płakała. Nie było w ogóle czegoś takiego, że leży i patrzy. Przeszłam w tym czasie w tryb służalczy. Przestałam być Pauliną, która ma jakieś swoje potrzeby. Byłam instrumentariuszką. Ale nie narzekałam. To był też czas, kiedy brałam ją na ręce i ciągle nie mogłam uwierzyć, że ona jest moja. Taka śliczna, taka laleczka, tak się przytula.

- Z drugiej strony miałam trochę problemów technicznych. Mieszkałam sama. Zaczęła się zima. Z wózkiem, żeby gdzieś wyjść, trzeba było się wytoczyć, przytoczyć, ubrać siebie, ubrać ją. Do tego doszła praca. Z dzieckiem na ręku robiłam jakieś aranże. Pisałam. To było niełatwe. Nie zdawałam sobie sprawy, że będąc mamą trzeba aż tak się organizować. Ale kiedy się tego nauczyłam, było już super.

Chciałabyś wziąć ślub?

- Nie, na razie nie. Mówienie komuś, że będę z tobą aż do śmierci i w znoju, i w chorobie, i w nieszczęściu, jest dla mnie bardziej przerażające, niż powiedzieć sobie "kocham cię i bądźmy razem tak długo, jak nam z sobą będzie dobrze". Ta ślubna formułka ze śmiercią mnie nie przekonuje. Zwłaszcza, że moi rówieśniczy znajomi, którzy zdecydowali się na ślub, już są, albo zaraz będą po rozwodzie.

- Z jednej strony chciałabym dostać pierścień, być narzeczoną i obnosić się z nim jak królewna, ale z drugiej widzę, że instytucja małżeństwa w dzisiejszych czasach, gdy da się wszystko odkręcić, jest bez sensu. Ale może się jeszcze przekonam. Mam mieszane uczucia.

Czego szukasz w mężczyźnie?

- Najważniejsze jest to, żeby chciał ze mną rozmawiać. Wzajemne porozumienie jest kluczowe. Nawet jak jest źle, to trzeba podejmować rozmowę, wiedzieć, co się dzieje w umyśle drugiego człowieka, a nie kłaść na siebie laski. Więc facet musi mówić. A mało tego, musi też potrafić przy mnie milczeć. Ważne jest, żeby nie bać się ciszy. Ale nie mam na myśli cichych dni. Mówię o ciszy wynikającej ze spokoju, takiej, kiedy ja sobie siedzę i dłubię przy swoich rzeczach, on sobie siedzi i dłubie przy swoich, uśmiechamy się do siebie i jest fajnie. Więc ważna jest przyjaźń.

- Natomiast wszelkie namiętności i inne takie rzeczy są dalej. Bo one mogą narastać cały czas. Na przykład jak wychodzę z kina, to moja namiętność rośnie. Pokazywanie ciał i emocji na ekranie działa na mnie pobudzająco... Uwrażliwia mnie.

Panuje przekonanie, że z czasem namiętność zanika. Że po kilku latach para sobie powszednieje. Ty temu przeczysz...

- Ależ namiętność rośnie! Zmienia się. Nasze ciała się zmieniają. U mnie, zwłaszcza po ciąży, wiele się zmieniało. Na lepsze. Na ciekawsze! Świadomość mojego ciała wzrosła. Nie wiem, czy jakaś czakra się otwiera po tym, jak wielka bomba przechodzi przez kobiece ciało, czy może to jest kwestia przełamania wstydu po porodzie. Ale gdyby tak było, że namiętność zanika, to nie wróciłabym po dwóch latach przerwy do mężczyzny, z którym wcześniej byłam trzy lata i znam go na wylot.

Jak radzisz sobie z macierzyństwem teraz, kiedy promocja płyty i koncerty zajmują ci tyle czasu?

- Moja niania, Karolina, jest nadużywana. Teraz to głównie ona zajmuje się Matyldą. A jak nie ona, to mój chłopak, tata dziecka, moi rodzice... Mała zawsze jest w dobrych rękach, ale na szczęście to nie potrwa długo.

A z ciocią też przebywa?

- Ciocia sama ma teraz swoje małe, więc nie ma za bardzo możliwości. Ale już niedługo planujemy, żeby nasze dzieci spędzały ze sobą trochę czasu i poznały się lepiej.

Ty z siostrą zawsze byłyście nierozłączne. Nigdy się nie kłóciłyście?

- Mamy bardzo dobrą relację. Stałą, bez zawirowań. Nawet, kiedy byłyśmy osobno, gdy Natalia wyjeżdżała na dłużej, albo jak poszłyśmy do innych liceów, zawsze miałyśmy bliski kontakt. Kiedy moja siostra była w Stanach, akurat popularny stawał się internet. Nie widziałam, o co chodzi z tymi mailami i pisałam do niej listy odręczne, które szły dwa tygodnie. Mamy je do dzisiaj.

Nie było między wami rywalizacji?

- Pewnie jakaś była, ale nie przypominam sobie takiej sytuacji, która nadawałyby się, żeby zrobić z niej jakąś medialną anegdotę. My w ogóle jako dzieci zawsze byłyśmy podejrzanie skromne, takie sierotki trochę, nie dopominałyśmy się o niczyje względy, nie umiałyśmy powiedzieć np. "Mamo kup mi zabawkę". I to nam zostało. Jest między nami taka nieudawana skromność i wzajemna życzliwość.

- Nawzajem się też inspirujemy. Dopełniamy się. Natalia ma naturę hinduskiej małpy, czyli ucznia. Cały czas jeździ na jakieś warsztaty, łapczywie poznaje świat, uczy się. Ja natomiast raczej działam według własnej intuicji. Siadam i robię.

Przeczytałam kiedyś o tobie "księżniczka pod dresową bluzą". Jak ty zdefiniowałabyś swój styl?

- Co tu kryć, jestem dresiarą. W dresie czuję się swobodnie. Lubię takie połączenia jak dres z diamentami, albo perłami na szyi. Lubię też stare, wyciągnięte swetry po dziadku. Do sportowych ciuchów zakładam szpilki. Z modą jest podobnie jak z muzyką, nie lubię określać jednoznacznie trendów czy gatunków. Wolę, kiedy one się mieszają.

Paulina Przybysz o ciuchach i wegetarianizmie. Czytaj na następnej stronie.

Czytasz opinie na temat swojego wizerunku w kolorowej prasie?

- Rzadko. Jest coś przerażającego w tym, jak Horodyńska i Malinowska oceniają aktorki na dywaniku. I jednego dnia jakaś osoba jest ich zdaniem idealna, drugiego dnia jest już wieśniarą. Jak czytam o sobie coś złego, coś z cyklu: "Co ona na siebie ubrała!?", to nie powiem, jest mi przykro. Ale nie przejmuję się tym jakoś obsesyjnie. Gdy wybieram się na jakiś duży event, to zwykle kończy się tak, że jest godzina zero, a ja zastanawiam się: "Co ja mam założyć? Przecież ja nic nie mam!".

Masz jakiś ulubiony sklep albo projektanta?

- Niespecjalnie... Ale w strategicznych momentach zawsze mogę liczyć na pomoc moich ulubionych stylistek, które mnie znają i rozumieją. Wiedzą, że za nic w świecie nie wsadzą mnie w satynę, że lubię ciuchy miękkie, mam słabość do bawełny, uwielbiam etniczne, odjechane dodatki. To jest mój styl.

Twój styl to też styl życia. Jesteś wegetarianką.

- Tak, zostałam wegetarianką w wieku 8 lat, a od pół roku jestem weganką, nie jem żadnych produktów pochodzenia zwierzęcego, w tym jaj i nabiału.

Jak ośmioletnie dziecko jest w stanie podjąć decyzję o niejedzeniu mięsa?

- Decyzję podjęła raczej moja mama, ona przeszła na wegetarianizm ze względów zdrowotnych, a my z siostrą, jakoś tak przy niej. Wegetarianinem był też nasz wujek, brat mamy, który zawsze był dla nas wielką inspiracją, zarówno w muzyce, jak i w kuchni. Zawsze było nam po drodze z wegetarianizmem. W podstawówce koło naszej szkoły stołówkę prowadzili krysznowcy. Potem, dziwnym zbiegiem okoliczności, przenieśli się w okolice liceum Natalii i ja przyjeżdżałam do niej na obiady. Poza tym nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek przepadała za mięsem. Dlatego też przejście na wegetarianizm było dla mnie bardzo proste.

Pamiętasz jak smakuje mięso?

- Nie bardzo. Ponoć soja smakuje podobnie, ale mięsożercy mówią mi, że to zupełnie nie to samo.

Czy twoja córka je mięso?

- Nie. Matylda jest wegetariańskim, zdrowym dzieckiem, które lubi tofu.

Lubisz gotować?

- Bardzo. Ale nie cierpię gotować według przepisów. Wolę wymyślać sama. To jest trochę głupie, wiem, ale tak lubię. Czasem muszę spaprać trzy ciasta aż wpadnę na to, jak zrobić wegańskie ciasto bez użycia jajka, żeby się nie rozpadło. Ale w końcu się udaje.

Zdradzisz, co do niego dodajesz?

- Robię ciasto z kaszy jaglanej, dodaję mąkę i łączę to wodą, a konkretnie wywarem z rozgotowanymi figami i wiórkami kokosowymi. Daję trochę proszku do pieczenia i już. Jest supersłodkie i zwarte, a nie ma w nim ani cukru, ani jajek.

W ramach swojego wegańskiego stylu życia pomagasz też zwierzakom.

- Działam w fundacji "Viva", walczącej o prawa zwierząt. Ostatnio razem z moją córką nagrałyśmy spot przeciw wywożeniu koni na rzeź.

Jesteś dyżurną weganką kraju.

- Trochę tak, bo wbrew pozorom nie ma zbyt wiele znanych twarzy, które naprawdę są wege. Czasem słyszę, jak ktoś deklaruje, że nie je mięsa, ale je ryby. Dla mnie zabijanie czegokolwiek jest złe.

Dla wielu osób wegetarianizm to tylko przejaw mody. Drażni cię to?

- Nie bardzo. Nie jestem typem agresywnym. Mam chłopaka mięsożercę i nie walczę ani z poglądami innych, ani z tym, czy ktoś jest wege naprawdę czy nie i z jakiego powodu. Wychodzę z założenia, że jeśli tylko pojawia się kolejny głos w słusznej sprawie, to już dobrze. I to dotyczy nie tylko niezjadania zwierząt, ale też nienoszenia futer, życia w stylu eko albo pomocy sierotom w Chinach. Każde starania są dobre.

Jesteś religijna?

- Mam nie najlepsze doświadczenia z religią katolicką. Chodziłam do przedszkola prowadzonego przez siostry zakonne, które niestety nadużywały swojej władzy siostrzanej. Potem w szkole katechetka wmawiała mi, że wegetarianie to członkowie sekty...

- W życiu dotknęłam wielu religii. Kiedyś przez tydzień po kilka godzin dziennie z całą rodziną siedzieliśmy w buddyjskim ośrodku koreańskiego zen. Chodziłam też swego czasu do kościoła katolickiego, bo mama mówiła, że trzeba chodzić. Mam znajomych krisznowców, przyjaciół żydów... Ale do życia nie jest mi potrzebne imię boga.

Nie wierzysz w niego?

- Wiem, że jest bóg. Wiem, że istnieje pewna wyższa energia, która czuwa nad nami. Wiem, że ta energia jest sterowana poziomem miłości i niestety też odwrotnością miłości, jaką jest strach i agresja. Wszystkie religie o tym mówią, tylko każda nazywa to trochę inaczej. Staram się integrować z miłością i nią się kierować. Po prostu. Bez religii. To daje mi duży luz.

Muzyką jest twoją religią?

- Nie religią. Bez przesady. Ale muzyka, tak i jak każda sztuka, jest świetnym nośnikiem miłości i pozytywnej energii. Pozwala mi się spełniać.

Rozmawiała: Karolina Siudeja

Styl.pl
Dowiedz się więcej na temat: Pinnawela | Sistars
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy