Reklama

Marcin Meller: Mam zamiar jeszcze trochę pohulać

Marcin Meller w rozmowie z Anną Piątkowską opowiada o tym, jak trafił do pierwszego polskiego reality show "Agent", kiedy czuje się najbardziej męski i czy uważa, że obraził Polaków.

Chciałeś zostać oceanografem albo zawodowym rewolucjonistą - zostałeś dziennikarzem, a więc podpatrujesz tylko zawodowych rewolucjonistów. A co z oceanografami? Zdarzył ci się jakiś tekst o akwenach?

Marcin Meller: - Nie, ale kiedy w 2006 roku było tsunami, byłem jedną z niewielu osób, które wiedziały wówczas, co to jest tsunami. Pamiętałem to właśnie z lektur z podstawówki o oceanach. Nigdy nie pisałem jednak o nauce, ale rzeczywiście zaczynałem jako obserwator rewolucjonistów.

Reklama

Twoja książka "Między wariatami", która niedawno ukazała się na rynku, wygląda jak podsumowanie dwudziestu lat przygody z dziennikarstwem. 45-latek robi podsumowanie?

- Jest to podsumowanie w tym sensie, że wybrałem teksty, które napisałem w ciągu 21 lat,  ale nie jest w sensie zamykania czegoś, na zasadzie podsumowania życia. Bez przesady. Mam zamiar jeszcze trochę pohulać. Po tym, jak napisaliśmy z żoną książkę o Gruzji, znowu po latach spodobało mi się pisanie. Zastanawiałem się, co zrobić następnego, miałem kilka pomysłów, ale nie mogłem się zdecydować, czym się zająć - zebrałem więc ulubione stare reportaże.

- Na początku miały to być właśnie tylko te stare teksty opatrzone moim komentarzem, ale w trakcie selekcji wszystko się rozrosło, a i same komentarze pisane ostatniego lata rozrosły się do samodzielnych, sporych opowieści - jak ja to nazywam - gawęd dygresyjnych. Potem przyjaciel powiedział mi, że po przeczytaniu opowieści o południowoafrykańskim dziennikarzu Rianie Malanie zupełnie inaczej spojrzał na moje felietony. Tak, jakby tamten tekst tłumaczył to, co piszę dziś.

- Pomyślałem więc, że może warto byłoby zrobić taki karkołomny zabieg, zwłaszcza że nie mam oporów przed łączeniem różnych gatunków i starych reportaży z felietonami. Chodziło o to, co piszę na samym początku książki - to się ma dobrze czytać i to było główne kryterium doboru materiałów. Potem został właściwie tylko układ, w którym też chodziło przede wszystkim o to, żeby utrzymać czytelnika w napięciu, w związku z tym jest tu taki mały rollercoaster  - najpierw jest wojna, potem jest sentymentalnie i ckliwie, potem przygodowo a na koniec znowu zmiana nastroju.

- To są najfajniejsze teksty, choć nie wszystkie, bo niektóre ja uznałem za fajne, a inni powiedzieli, że jednak nie są fajne. W takim sensie to rzeczywiście jest podsumowanie, ale nie idę jeszcze na emeryturę. Powinienem był może napisać książkę w latach 90. , nie zrobiłem tego i stąd teraz "Między wariatami".

Jak 45-letni mężczyzna czyta teksty napisane przez dwudziestolatka?

- Niektóre teksty już sobie przypominałem, jak np. ten o wyjeździe z kibolami do Goeteborga, na który co jakiś czas trafiałem na różnych forach, ale były też takie, które czytałem po raz pierwszy po 20 latach. I przyznaję, że sięgałem po nie z obawą, że będę miał poczucie żenady. Tymczasem nie mam takiego odczucia i nawet nie musiałem ich poprawiać, są nietknięte.

To chyba znaczy, że miałeś dobry warsztat.

- Tak, nie będę się tu krygował i uprawiał fałszywej skromności. Zanim sam sięgnąłem po te teksty, dałem je przyjacielowi, które wszystkie je kiedyś tam już czytał i on stwierdził, że teraz czytało mu się tak dobrze, jak kiedyś, a może nawet lepiej, bo po latach wiele z tych historii brzmi jak bajki o żelaznym wilku albo opowieści o świecie, który już nie istnieje. Byłem pozytywnie zdziwiony.

W dedykacji piszesz, że żona słyszała już te wszystkie historie, ale syn jeszcze będzie musiał przez to przejść.

- Albo i nie... Przecież go nie zmuszę. Na razie ma rok i 8 miesięcy, więc na jego szczęście na razie czytam mu wierszyki Brzechwy i Rusinka. Ale wszyscy moi znajomi znają te historie, bo zawsze jak skądś wracałem, to opowiadałem, oczywiście w wersji nieocenzurowanej, tak jak się gada w kuchni przy wódce.

Jak widzisz siebie, jako 45-latek, tego dwudziestolatka na wojnie, w niebezpiecznych sytuacjach, to co myślisz?

- Prawo wieku. Absolutnie mnie to nie dziwi. Byłem głupi, ale to prawo wieku. I gdybym miał znowu 20 lat, to zrobiłbym to samo i pod tym względem idealnie skorzystałem z prawa młodości i niefrasobliwości. Byłem wolny, niezwiązany niczym, mogłem robić, co chciałem. Zrobiłem parę innych głupich rzeczy, których po latach żałuję, ale akurat nie tego, że pojechałem na wojnę.

Ale dziś nie pojechałbyś na wojnę?

- Ja już swoją pulę szczęścia wyczerpałem. To tak jak w grach komputerowych: ma się ileś żyć i ja te kilka żyć wykorzystałem. Miałem dużo szczęścia, że mi się nic nie stało i wystarczy. Trafiają mi do przekonania takie opowieści o gangsterze, który już skończył działalność, ale przychodzą do niego koledzy, żeby jeszcze jeden skok zrobić i wtedy właśnie kończy się tragicznie. Niech młodsi się bawią. Nie znaczy to, że nie pojadę już w jakieś dziwne miejsce, choćby po to by je opisać, ale nie na wojnę - nie należy kusić licha ponad miarę.

Teraz podróżujesz z żoną i dzieckiem?

- Tak, choć tego lata włóczyłem się z moim gruzińskim przyjacielem Vago po Gruzji śladami jedzenia.

Męskie podróżowanie.

- No tak. Trzy tygodnie biesiady - pięć kilo więcej.

Facet, który jeździ na wojny, pisze reportaże, trafia do "Playboya" czy "DDTVN" - dziennikarsko zupełnie inny ciężar gatunkowy. To potrzeba sprawdzenia się czy raczej splendoru i sławy?

- Wszystko po trochu. Ja mam dość duży rozrzut gatunkowy - z jednej strony uwielbiam "Czas  Apokalipsy", a z drugiej komedie romantyczne z Hugh Grantem. Praktyczne powody były takie, że pod koniec lat 90. redakcja "Polityki" coraz mniej chętnie wysyłała na delegacje, w związku z tym czekała mnie wizja siedzenia w Warszawie i pisania bzdur o polskich politykach. Mnie to kompletnie nie interesowało, co wiązało się z tym, że nie chciało mi się pisać w ogóle. Zastanawiałem się nawet nad zmianą zawodu.

A co mógłbyś robić? Oczywiście, oprócz bycia oceanografem lub zawodowym rewolucjonistą.

- Jedyny pomysł, jaki miałem, jak zresztą każdy sfrustrowany dziennikarz, to taki, żeby otworzyć knajpę. Wtedy pojawiła się propozycja poprowadzenia "Agenta" - przygoda, ucieczka, możliwość zarobienia pieniędzy, co nie było bez znaczenia, bo w "Polityce" zarabiałem mało i zawsze byłem w długach. Z próżności też to zrobiłem, bo po co się występuje w telewizji? Nie po to przecież, żeby zaspokoić jakieś swoje potrzeby intelektualne.

- Bawią mnie ludzie, którzy mówią, że nie występują w telewizji po to, żeby być popularnym. Moja obserwacja jest taka, że im głośniej ktoś tak mówi, tym większe ma parcie na szkło. Stąd "Agent". A potem już poszło - "Playboy", "DDTVN" i tak sobie parę lat bardzo miło przebimbałem. Traf chciał, że z tego bimbania mnie wyciągnęła Gruzja. Przypadek sprawił, że wróciłem do pisania.

Twój felieton "Kiedy chciałbym wystrzelić w kosmos " , który ukazał się latem w "Newsweeku" , wywołał burzę w internecie. Jednak z 15 wymienionych przez ciebie zjawisk, które przeszkadzają ci w życiu, internautów tylko jedno dotknęło do żywego...

- A co ja w zasadzie napisałem? Jeden z kilkunastu punktów brzmiał: " Kiedy jadę metrem obok kolesi w koszulkach na ramiączkach, co samo w sobie jest obleśne w centrum miasta, a im tak wali spod tych pacholców, tak capi nieprzytomnie, jak z kibli w dawnej bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego". Następnego dnia po napisaniu tego felietonu poleciałem do Gruzji.

- Tam, na bulwarze w Batumi spotkałem grupę Polaków, porozmawialiśmy sobie miło i oni mówią: "Panie Marcinie, ale trochę  pan pojechał z tym, że Polacy śmierdzą". Zrobiłem wielkie oczy. W hotelu odpaliłem komputer, a w Onecie na jedynce: "Meller: Polacy śmierdzą". Pomijam już to, że w tym felietonie nie napisałem, czy jadę tym metrem w Warszawie, ale na złodzieju czapka gore. Pomysł, że ja obrażam tym naród polski jest moją ulubioną nieprzewidzianą historią w związku z felietonami. Pod tym tekstem było chyba z 8 tysięcy komentarzy. Oczywiście, w większości ziejących dziką nienawiścią. Ten felieton napisałem na życzenie żony, ona mnie czasem prosi, żebym napisał coś niekontrowersyjnego.

To ci się udało...

- Obrażanie się to taki polski sport narodowy. Mam wrażenie, że większość ludzi czyta albo ogląda tylko po to, żeby wyłowić coś, za co się można obrazić. Nie rozumiem tego, ale widzę tego efekty. W internecie musi być mocny nagłówek, bo inaczej nie będą klikać. Tym sposobem poddajemy się terrorowi kretynów. Kretyn wybiera fragment z felietonu i daje kretyński tytuł, banda innych kretynów czyta to i w ten sposób powstają kretyńskie interpretacje. Co ja mogę na to poradzić? W takich sytuacjach przypomina mi się powiedzenie Stanisława Lema, że dopóki nie wymyślono internetu, nie wiedział, że tylu idiotów jest na świecie.

- Innym razem napisałem żart o wyższości książek papierowych nad elektronicznymi - też na życzenie żony, żeby było miło. W tym tekście napisałem, że jak mi żarówka strzeli, to przecież nie stanę na czytniku, żeby ją wymienić, a z papierowych książek ułożę piramidę i wykręcę żarówkę. Komentarze były oczywiście w stylu: idiota Meller ubrania też pierze  w rzece, bo pralki nie ma, a zamiast telefonu używa tam-tama. Ja nawet umieściłem słownikową definicję felietonu, że to taki gatunek, że specjalnie wyzłośliwione jest, zasugerowałem też, że mogę kolorami zaznaczać, gdzie jest ironia, gdzie sarkazm...

- Można przyjąć tylko jedną postawę: lać na to. Albo powinienem zupełnie przestać pisać, bo znowu ktoś się obrazi czy nie zrozumie, albo ignorować i założyć, że ci, którzy czytają te felietony w gazecie, jednak rozumieją, o co chodzi. Ale to pouczające doświadczenie. Czasami oczom nie wierzę.

Przejmujesz się hejterami, bierzesz te komentarze do siebie?

- Z wiekiem mam coraz grubszą skórę. Ale kiedy się widzi takie wylewające się szambo w ilościach nieprawdopodobnych, to jednak trudno jest tak zupełnie się od tego odciąć. W moim przypadku jest na przykład tak, że choćbym napisał o bożych krówkach, to i tak przynajmniej jedna trzecia  to będą wściekle antysemickie komentarze, żebym wypier... do Izraela. Strony internetowe są tak skonstruowane, że czytając tekst, kątem oka widzę te komentarze.

- Jedno z amerykańskich pism naukowych wyłączyło w ogóle opcję komentowania pod tekstami, bo taki był poziom bredni tam wypisywanych. Przeprowadzono badania, z których wynika, że komentarze wpływają na percepcję tekstu właściwego, brednie wypaczają postrzeganie naukowego tekstu. Podobnie agresja, chamstwo czy skrajna nienawiść, która jest zwłaszcza w polskim internecie w komentarzach na każdy temat wypaczają tekst. To nie jest takie tam sobie niewinne i bez skutku.

- Żółć, jad i nienawiść to specyfika polskiego internetu. Nie ma znaczenie opcja polityczna, wszędzie nienawiść, nienawiść, nienawiść, zaje..., zaje..., zaje.... To nie pozostaje bez skutku na kondycję psychiczną - i nie mówię tu o sobie. Jak się siedzi cały dzień w szambie, to potem nawet jakby się wzięło nie wiem ile pryszniców to i tak zapach przenika.

Co ci jeszcze przeszkadza oprócz tych facetów w metrze i chamstwa w internecie?

- Felieton napisany był dla żartu. Niewiele rzeczy mi przeszkadza - mam paczkę przyjaciół od czasów szkoły czy studiów, mam swój świat. Jak wchodzę do domu to się nie przejmuję, że błoto jest na ulicy, buty zostawiam. Świat w obcowaniu realnym jest dużo przyjemniejszy, niż rzeczywistość wirtualna. Przychodzi mi na myśl taka anegdota Igora Zalewskiego - on był na jakiejś greckiej wyspie, na którą miał przypłynąć George Bush senior, kiedy był już na emeryturze. Tam zebrało się takie lewicowe towarzystwo i ruszyła kampania nienawiści, protesty i co to oni z nim nie zrobią. Po czym, jak przypłynął Bush to stali pierwsi, żeby sobie z nim zdjęcie zrobić.

- Podobnie jest ze mną - w kontakcie międzyludzkim gdzieś na ulicy jest o wiele lepiej, nie ma tego całego szamba, które jest w internecie. Moja praca - "Drugie Śniadanie Mistrzów" i felieton wymagają tego, żebym czytał gazety i oglądał telewizję, ale jak tylko mogę, to się odłączam kompletnie i np. czytam książki, oglądam filmy - mam dosyć dużą zdolność odcięcia się od rzeczywistości. Pytano mnie często, czy wojna mnie zmieniła. Nie. Jechałem, oglądałem, pisałem, ale wojna na mnie nie wpływała, odcinałem się.

Nie masz takich historii, które gdzieś w tobie siedzą, śnią się, wracają?

- Nie, ja zawsze dobrze spałem.

Pozostańmy przy felietonach - napisałeś, że 40+ to najlepszy wiek dla mężczyzny.

- Wydaje mi się, że to jest idealny balans, gdzie człowiek nabrał już doświadczenia, życiowej mądrości, roztropności a z drugiej strony jeszcze nie zaczął się zjazd ku mecie w sensie fizycznym. A może sobie po prostu dorabiam ideologię, bo sam mam teraz 45 lat? Ale już z myślą z tyłu głowy, że całkiem niedługo będzie szczyt górki.

Czujesz, że czas ucieka?

- Coraz bardziej. I wracając do pytania o to, co mnie wkurza, to w tym kontekście po prostu szkoda czasu na pierdoły, na coś, na co nie mam żadnego wpływu. Uciekający czas powoduje, że lista priorytetów się zawęziła. To, co mnie teraz naprawdę interesuje to dobro mojej rodziny i los moich przyjaciół. Tyle. Jak ktoś chce zmieniać świat, to niech sobie zmienia.

Wygląda na to, że się po prostu ustatkowałeś.

- To też.

W życie mężczyzny 40+ wpisana jest rodzina: żona i dziecko. Twoje słowa: "I kiedy kąpię Gutka wieczorem w plastikowej wanience, to czuję, że nigdy, na żadnej z wojen, które opisywałem jako reporter, na żadnym górskim spływie, ścierając się z zomowcami na dawnych zadymach, pisząc artykuły, pyszniąc się w telewizji, a więc nigdy  nie byłem tak spełniony, tak cholernie ważny jak w tej niesamowitej, jedynej, niepowtarzalnej chwili".

- Mój przyjaciel Maks po przeczytaniu tego felietonu, który skądinąd podobał mu się, powiedział, że powinienem się przebranżowić i zacząć pisać powieści romantyczne, zamiast się wygłupiać w felietonach. Zastanowię się nad tym.

Rozmawiała: Anna Piątkowska

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy