Reklama

Mam taką dziwną, rodzinną historię…

Dziadek wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Prababcia miała romans z dziedzicem. O wujku, który popłynął za ocean, słuch zaginął. Przodkowie – legendy są w niemal każdej rodzinie. O tym, jak rozwikłać ich tajemnice, opowiadają Karolina Szlęzak i Kinga Urbańska, genealożki, założycielki firmy Your Roots in Poland oraz Stowarzyszenia Twoje Korzenie w Polsce.

Aleksandra Suława: Wszyscy pochodzimy od chłopów?

Karolina Szlęzak: Może nie wszyscy, ale zdecydowana większość z nas.

A tak by się chciało: dworek, lato u wujostwa na wsi, konne przejażdżki...

K.S. - Dzwonią do nas czasem z telewizji i proszą o wskazanie miejsca, w którym można by nakręcić jakiś fajny reportaż o współczesnym życiu potomków polskiej szlachty. Rozkładamy wtedy ręce. Łatwiej znaleźć nowobogackich, którzy wykupili i wyremontowali zabytkowe dworki niż takich, którzy mieszkają w nich od dziada pradziada. Przekładając przykłady na liczby: w I Rzeczpospolitej szlachta stanowiła ok. 8-10 proc. społeczeństwa. Grupa, która dziś może poszczycić się szlacheckim rodowodem, jest odzwierciedleniem tych proporcji.

Reklama

Kinga Urbańska: Dziś szlacheckie pochodzenie łączymy często z konkretnymi nazwiskami, zwłaszcza tymi zakończonymi ma "ski", "cki". Tymczasem ich posiadanie może wiązać się z represjami, wymierzonymi kiedyś przez zaborcę - nadawaniem nazwiska właściciela dóbr wszystkim pracującym u niego  chłopom. W uproszczeniu, odbywało się mniej więcej tak: Urzędnik pytał chłopa: "U kogo robisz na polu"? "U Potockiego". "To będziesz Potocki". Minęło ponad sto lat i dziś potomek owego chłopa być może pielęgnuje w głowie myśl, że jest spadkobiercą znamienitego rodu.

I to właśnie takie osoby  przychodzą do was z prośbą o odnalezienie zaginionego pradziada arystokraty?

K.S. - Osoby chcące udowodnić szlacheckie korzenie to jedna grupa zleceniodawców. Obok niej są osoby, które chcą potwierdzić swoje żydowskie pochodzenie.

Ktoś przychodzi z konkretnym zadaniem: udowodnijcie, że mam żydowskie korzenie?

K.U. - Tak, to moda ostatnich kilku lat. Dodatkowo chęć sprawdzenia często nie jest podyktowana żadnymi realnymi przesłankami. Ludzie chcą sprawdzić, bo "tak czują", "identyfikują się", "wydaje im się".

K.S. - W "nieżydowskich" zleceniach motywacje bywają bardziej konkretne. To rodzinne historie o dziadku, który wyszedł i nigdy nie wrócił, o babci, która miała romans ze szlachcicem, o wujku który wyjechał za granicę i ślad po nim zaginął. Wszystkie te sprawy wpisują się w zjawisko, które my nazywamy genealogią sentymentalną: w życiu każdego człowieka, przychodzi moment, w którym zaczyna zastanawiać się nad swoją tożsamością. Kim jestem? Skąd jestem? Jakimi ludźmi byli moi przodkowie? To proste pytania, ale w wielu przypadkach brakuje na nie odpowiedzi.

Statystycznie: jak daleko sięga nasza wiedza o rodzinie?

K. S. - Niemal każdy z nas jest w stanie podać dość szczegółowe informacje o dziadkach: pamiętamy ich personalia, daty zgonu, często też daty urodzenia. Wiedzę o pradziadkach również mamy, ale niekompletną. A potem zaczynają się problemy.

Bo pradziadkowie zwykle mieli bardzo dużo rodzeństwa...

K. U. - Ich samych było bardzo dużo. Wystarczy prosty rachunek: dwójka rodziców, czwórka dziadków, ośmioro pradziadków, szesnaścioro prapradziadków...

K.S. - Poza tym jeśli nie znaliśmy kogoś osobiście, jeśli ta osoba nie funkcjonuje w rodzinnych opowieściach, jeśli w domu nie zostały po niej materialne pamiątki, to dla nas jest kompletnie anonimowym człowiekiem.

Od czego zaczynacie badanie takiego anonima?

K.S. - Od siebie. Zawsze mówimy klientom, że badanie historii przodków to nie zlecenie dla nas, tylko wspólny projekt więc na początku prosimy ich, by porozmawiali ze swoimi dziadkami. Nie ma sensu wyważać otwartych drzwi i przekopywać archiwów, jeśli w ciągu kilku rozmów można odtworzyć losy rodziny, aż do prapradziadków. Dopiero gdy rodzina zbierze już materiał, zastawiamy się, co robić dalej.

I co można zrobić?

K.U. - Przeszukać bazy internetowe, głównie te, znajdujące się w sieci archiwów państwowych. To ogrom danych, bo przechowywana jest tam wszelka dokumentacja, stworzona przez polską administrację: cały rejestr urodzeń, małżeństw, zgonów. Jeśli archiwa online się wyczerpią to zastanawiamy się, gdzie jeszcze można szukać. Czy warto zapytać lokalnego historyka, albo izbę pamięci? Czy trzeba iść do archiwum parafialnego? A jeśli trzeba, to jaka ma to być parafia, bo przecież jeszcze przed wojną nie wszyscy w Polsce byli rzymskimi katolikami? A może jakieś informacje o naszym bohaterze uda się znaleźć w archiwum szkoły albo zakładu pracy?

Szukacie tylko dat, miejsc i nazwisk, czy czegoś więcej? Historii o człowieku?

K.S. - Podstawą drzewa genealogicznego są informacje, zawarte w metrykach. Jednak my zawsze proponujemy "coś więcej": zajrzenie do źródeł, które pozwolą nam odkryć nie tylko, jak przodek się nazywał, ale też jakim był człowiekiem. W takich poszukiwaniach dobrym źródłem są np. spisy dusz, czyli notatki, które w XIX wieku, a nawet jeszcze wcześniej sporządzał ksiądz w czasie wizyt duszpasterskich. Można w nich znaleźć np. adnotację, że ktoś wyjechał do Ameryki. Sporo można się też dowiedzieć, przeglądając spisy ludności.

A co tam jest poza imionami i nazwiskami?

K.S. - Na przykład informacja, skąd przyjechał do miasta i kim był z zawodu. Jeśli była to nietypowa profesja, otwiera się kolejna furtka, bo co to np. znaczy, że mój dziadek był rymarzem?

K.U. - Jeśli był rymarzem, to pewnie jest po nim ślad w dokumentacji cechowej - bardzo ciekawe źródło. Prawie tak ciekawe, jak szkolne i wojskowe archiwa. Z tych pierwszych można się dowiedzieć np. że nasza prababcia była nieklasyfikowana, a dziadek po wyjściu do cywila, chciał zostać klarnecistą.

Kogo najtrudniej znaleźć?

K.U. - Warszawiaków. Zawsze posługuję się takim obrazowym porównaniem: kojarzysz zdjęcia powojennej Warszawy? Ciągnące się po horyzont morze gruzów? To wyobraź sobie, że w takim samym stanie były po wojnie archiwa, jeśli zniszczono 70 proc. budynków, to zniszczono też 70 proc. papierów. Dlatego każde zlecenie z Warszawy, poprzedzone jest u nas westchnieniami w rodzaju "och, dlaczego..."

K. U. - Z drugiej strony takie zadanie jest inspirujące, zmusza do uruchomienia abstrakcyjnego myślenia. My, w ciągu całego życia, wpisujemy dane w setkach formularzy. Trzeba więc zastanowić się, gdzie personalia mogli wpisywać nasi przodkowie. Gdzie taki warszawiak w latach 20. i 30. mógł się rejestrować? Może ślad po nim został w książce adresowej, które wówczas rozprowadzane były po całym kraju? A może prowadził przedsiębiorstwo, które reklamowało się w ogólnopolskiej prasie?

Są tacy, którzy specjalnie zacierają po sobie ślady?

K. S. - Zwłaszcza przed wojną zdarzało się "poprawianie życiorysów". Na przykład wśród pań popularne było odmładzanie się.

K.U. - Chociaż panowie, ze względu na niechęć do służby wojskowej, też fałszowali metryki.

K.S. - Były też zmiany nazwisk. Czasem chodziło o nową tożsamość, ale częściej po prostu o dostosowanie personaliów do norm językowych kraju, do którego się wyemigrowało. Zwykle były to płynne zmiany, ale zdarzały się i nieoczywiste przejścia np. z Brzoza na Goldstein.

Oglądałam ostatnio film "Pollywood" - dokument o założycielu legendarnej wytwórni filmowej, Warnerze, który tak naprawdę nazywał się Wrona, a jego rodzina pochodziła z Krasnosielca.

K.S. - W tych emigracyjnych historiach można zauważyć pewną prawidłowość: pierwsze pokolenie emigrantów wykonywało tytaniczną pracę, która była wyzwaniem nie tylko fizycznym, ale i psychicznym. Początki na obcej ziemi często były tak traumatyczne, że emigranci nie przekazywali swoim dzieciom żadnej wiedzy na temat przeszłości, kraju pochodzenia, oryginalnego nazwiska. Jakby chcieli wymazać wszystko, co wiąże się z tym etapem ich życia. Ciężka praca dała jednak efekty. Dziś wielu z ich potomków to dobrze sytuowani, często znani i szanowani Amerykanie, którzy szukają swoich korzeni w Polsce.

Kto na przykład?

K.U. - Bardzo fajną historią, którą badałyśmy w ramach współpracy z amerykańską telewizją, realizującą program "Finding Your Roots with Henry Louis Gates, Jr" były losy Berniego Sandersa. Doskonały przykład tego, jak znaleźć, gdy nie ma gdzie szukać. Bernie, podobnie jak wielu znanych Amerykanów - potomków imigrantów, ma żydowskie korzenie. Jego dziadek pochodził z Sądecczyzny, a Sądecczyzna to region, w którym większość metryk mojżeszowych została spalona. Mówi się, że to sprawka mieszkańców, którzy bali się, że po wojnie Żydzi zaczną dochodzić praw do swoich majątków. Ile w tym prawdy? Nie wiadomo, ale metryk nie było. Znalazły się za to świadectwa szkolne.

I jak szło dziadkowi Berniego?

K.S. - Kiepsko, jednak pamiętajmy, że mówimy o galicyjskiej wsi z końca XIX wieku, gdzie nauka na pewno nie należała do priorytetów. Ta historia dała nam sporo radości, bo dzięki niej odeszłyśmy trochę od tej holocaustowej martyrologii, do której zwykło się sprowadzać dzieje żydów w Polsce.

Kogo jeszcze tropiłyście?

K.S. - Dustina Hoffmana. Rodzina z Warszawy więc było ciężko.

K.U. - Glorię Steinem, potomkinię żydowskich nauczycieli z Wielkopolski, która ze względów finansowych wyjechała do Stanów. Bardzo ciekawy był przypadek Julianny Margulies, aktorki którą polscy widzowie kojarzą głównie z "Ostrego dyżuru". Jej przodkowie byli podkarpackimi potentatami naftowymi. Mieli ogromny interes w okolicach Nysy. W gazetach znalazłyśmy ogłoszenia, na podstawie których dało się wywnioskować, jak prosperowała ich firma. Szło im bardzo dobrze, ale niestety - nasilające się represje zmusiły ich do wyjazdu.

K.S. - "Nieżydowskie" są natomiast losy Tei Leoni. Jej przodkowie to rodziny Adamowskich i Szumowskich. Adamowscy byli muzykami, tworzone przez nich trio grało m.in. dla cara. Szumowscy zaś, zajmowali się geografią. Jeden z nich pracował jako nauczyciel Dmowskiego. Dobre życie przerwała zsyłka na Sybir - Szumowski został oskarżony o nawoływanie do powstań i opieranie się popowstaniowym represjom.

Pozostając w hollywoodzkich klimatach: filmowi detektywi zawsze mają swoją "wielką, nierozwiązaną sprawę". Wy również?

K.S. - Nigdy nie odpuszczamy, najwyżej zawieszamy badania. Bo jeśli śladów nie ma, to nie znaczy, że nie ma ich w ogóle. Nie ma ich na ten moment. Kto wie, może za pół roku, rok, powstanie nowa baza, w której natrafimy na trop. Miałyśmy już historie, które latami czekały na odkrycie, aż w końcu, gdzieś w zakamarkach internetu zapalało się światełko.

Jakiś przykład?

K.U. - Mój osobisty przykład! W rodzinie od zawsze mówiło się, że mamy szlacheckie korzenie: Urbańscy z Urbańskich herbu Nieczuja. Tata zabierał nas nawet na wycieczki do miejsca, gdzie miał stać rodzinny dwór. Długo odkładałam badanie rodzinnej historii, aż w końcu uznałam, że czas nadszedł. I co się okazało po sprawdzeniu w dokumentach? Żadna szlachta, a po prostu chłopi. I na tym można by poprzestać, gdyby nie fakt, że za szlacheckim scenariuszem mocno i z powoływaniem się na konkrety, zawsze opowiadał się brat mojego dziadka, osoba duchowna, prefekt krakowskich Karmelitów. Nie widzę powodu, dla którego ktoś taki miałby opowiadać bajki więc drążę. Na razie udało mi się cofnąć do 1780 roku - trafiłam na dokument, który potwierdza rodzinną legendę, jakoby Urbańscy mieli przybyć do Polski ze wschodu, uprzednio porzucając swoje włości. Co będzie dalej? Zobaczymy. Mnie niby jest obojętne, czy szlachta czy nie, ale prawda jednak intryguje.

Tobie jest obojętne, ale niektórym pewnie nie. Co się dzieje, kiedy trzeba przekazać klientowi niezbyt przyjemną informację?

K.S. - My mówimy, a ludzie różnie reagują.

Czyli jak?

K.U. - Jest taka wspaniała historia z Witkacym. Otóż miał on kochankę, Krystynę, kobietę o zawiłej, miłosnej biografii. Mąż zgubił jej się w wojennym chaosie, ponownie wzięła więc ślub, tym razem z duńskim armatorem, co zapewniło jej stabilną sytuację finansową.

K.S. - Zwykle, kiedy mówi się "kochanka", myśli się "utrzymanka", a w tym przypadku było odwrotnie - to ona utrzymywała Witkacego.

K.U. - A on odwdzięczał się, uwieczniając ją na licznych portretach. Sytuacja Krystyny nieco się skomplikowała, gdy pierwszy mąż jednak z wojny wrócił. Jakoś doszli do porozumienia, ale na horyzoncie nadciągała już kolejna zawierucha. Krystyna, jako osoba wielkiego serca, w 1939 roku została w Sopocie i wraz z drugim mężem uratowała mnóstwo osób, wywożąc je do Szwecji na statkach handlowych.

I gdzie w tej pięknej historii problem?

K.S. - O zbadanie tej pięknej historii poprosiła nas wnuczka kochanki Witkacego. Wraz z matką, dziś dobiegającą setki, postanowiła stworzyć drzewo genealogiczne, dla uhonorowania pamięci niezwykłej, bohaterskiej babci.

K.U. - Wydawało się, że będzie bardzo prosto: Krystyna miała pochodzić z terenu dzisiejszego woj. Świętokrzyskiego i być jedynaczką. Znałyśmy nawet jej datę urodzenia i imiona rodziców. Karolina, uzbrojona w taką wiedzę, pojechała do archiwum. I nic. Zrobiłyśmy więc najprostszą rzecz: wpisałyśmy w Google nazwisko Krystyny+nazwę jej rodzinnego miasta. Wyskoczyły same żydowskie rodziny. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że wnuczka przekazała nam, że jej babcia była katoliczką. Zaczęłyśmy szukać w księgach mojżeszowych. Okazało się, że nie miała na imię Krystyna, tylko Krusja, w dokumentach się odmładzała, a jej matka rozwiodła się z pierwszym mężem, za powód rozstania podając fakt, że nie był on obrzezany. Krusja miała również liczne rodzeństwo, a w spisie ludności, przy nazwisku jednej z jej sióstr ktoś umieścił dopisek "prostytutka".

Krusja widać była jedną z tych, którzy potrafią zacierać ślady

K.U. - Poczekaj, jest jeszcze puenta: całe to rodzeństwo zginęło w Holocauście. To oznacza, że Krusja pomagała innym ludziom, a własnej rodziny nie uratowała. Czy nie była w stanie? Czy nie chciała? Nie wiadomo.

I jak przyjęły to córka i wnuczka?

K.S. - Wnuczka ze spokojem. Natomiast córka w ogóle nie zaakceptowała tej wersji zdarzeń. Co z tego, że poświadczają ją dokumenty? Nie, tak nie było i koniec.

Co zwykle ludzie robią z materiałem, który od was otrzymują?

K.S. - Najczęściej przyjmuje on formę powieszonego na ścianie drzewa genealogicznego. To dość duża ozdoba, bo takie drzewo ma format A0. Zdarza się, że klienci zza granicy chcą przyjechać do Polski i zobaczyć, gdzie stał ich rodzinny. A jak już przyjadą, to dopytują, czy żyje jeszcze ktoś z ich rodziny. Są więc poszukiwania wstecz, ale są i poszukiwania w przód. Te drugie trudniejsze, bo ograniczone ochroną danych osobowych.

Jak się wita odnalezioną po latach rodzinę?

K.U. - Byłam na wielu takich spotkaniach i zawsze czułam się jak na weselu albo komunii: rosół, schabowy, śledzik, sernik, ogóreczki... Na początku zastanawiałam się, czy ta polska rodzina nie będzie się bać, że wujek z Ameryki po miłej wizycie przejdzie do mniej miłych roszczeń majątkowych, ale coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Ludzie raz nawiązane kontakty zwykle podtrzymują latami. To doskonale pokazuje, jak silna wśród dzieci emigrantów jest potrzeba zakorzenienia.

Istnieje teoria, zgodnie z którą wystarczy pięć uścisków dłoni, by dotrzeć do dowolnego człowieka na ziemi. Z genealogią jest tak samo? Wystarczy cofnąć się o pięć pokoleń, by okazało się, że wszyscy jesteśmy spokrewnieni?

K.S. - Jeśli cofniemy się do naprawdę głębokiej przeszłości, to dotrzemy do kilkudziesięciu homo sapiens sapiens, którzy wyszli z Afryki.

K.U. - Ale tak bliżej współczesności: takie zjawisko można zaobserwować np. w małych wioskach, w których są trzy nazwiska na krzyż. Gdybyśmy przyjrzeli się metrykom prapradziadków ich aktualnych mieszkańców, okaże się, że całe populacja takiej miejscowości tak naprawdę pochodzi od kilku ojców - założycieli. W szerszej skali zaś, zaskakujące pokrewieństwa można odkryć za pomocą platform do amatorskich badań genealogicznych. Niektóre strony mają opcję wysyłania powiadomień, jeśli jakaś część naszego drzewa, pokrywa się z drzewem innego użytkownika. W ten sposób można np. dowiedzieć się,  że w trzeciej czy czwartej linii mamy kuzynów na odległym krańcu świata.

Niektórzy lubią postrzegać Polskę jako mononarodowy, monoreligijny, konserwatywny obyczajowo kraj, w którym małżeństwa zawierało się na całe życie, a rodzina zawsze stała na pierwszym miejscu. Co na ten temat mówi genealogia?

K.U. - Pokażę ci coś. Kiedyś na konferencji genealogicznej w Stanach robiłyśmy prezentację na temat poszukiwania korzeni w Polsce i omawiałyśmy m.in. taki wykres.

Wygląda jak torcik, podzielony na dużo kolorowych kawałków.

K.U. - Każdy z tych kawałków to inna grupa narodowa czy religijna, zamieszkująca Polskę przed 1945 rokiem. Po II wojnie światowej, wzięto ołówki i wyrysowano nowe granice kraju, prowadząc je zgodnie z terytorialnym rozmieszczeniem grup religijnych i tak powstała współczesna wizja katolickiej Polski. Tymczasem jeszcze nasi pradziadkowie żyli w kraju, w którym rzymscy katolicy wcale nie byli grupą dominującą. Obok nich, w dużej liczbie funkcjonowali grekokatolicy, prawosławni, karaimi, ewangelicy i przede wszystkim żydzi. Niewielu z nas wie, że przeciętny Polak ma ok. 7 proc. genów wspólnych z Żydami aszkenazyjskimi.

Teza o mononarodowości się nie potwierdza. A jak z tezą o moralności naszych przodków?

K.S. - Słowo "szlachta" bywa mylące. Kojarzy się z prawością, bogobojnością, uczciwością, a z tym u naszych pradziadków - tak samo jak i u nas - bywało różnie. Świetnie ilustruje to historia Kazimierza Garapicha, opisana przez jego potomka, Michała, w książce "Dzieci Kamierza". Ów ziemianin, majętny i utytułowany, był notorycznym bigamistą. Dorobił się dwudziestki dzieci, z których tylko siedmioro urodziła jego prawowita małżonka.

Przypuszczam, że romanse pana Kazimierza nie były ewenementem.

K.S. - W żadnym wypadku. Dodatkowo, wiele tych romansów było mniejszym skandalem, niż moglibyśmy dziś sądzić. Przykładowo pan Kazimierz dbał o wszystkie swoje dzieci, nie ważne czy z prawego, czy nieprawego łoża. Znamy też historię szlachcica, który spłodził kilka dzieci z chłopką. Wszystkie zostały zapisane pod nazwiskiem matki, jednak kiedy tylko zmarli rodzice szlachcica, ten natychmiast ożenił się z dziewczyną, a dzieci uznał. Najwidoczniej to oni sprzeciwiali się sformalizowaniu związku. Takich romansów, mezaliansów, rozejść, dzieci z nieprawego łoża, jest mnóstwo. Nasi dziadkowie mieli o wiele bogatsze i o wiele mniej konwencjonalne biografie niż nam się wydaje. Wystarczy poszukać w archiwach.

Karolina Szlęzak i Kinga Urbańska - historyczki, genealożki, archiwistki. Wraz z zespołem prowadzą firmę Your Roots in Poland, zajmującą się prowadzeniem poszukiwań genealogicznych. Były zaangażowane w tworzenie programów telewizyjnych, produkowanych przez telewizje Canal+ i Disovery. Kierują również Stowarzyszeniem Twoje Korzenie w Polsce, którego celem jest propagowanie wiedzy na temat genealogii. Często dzielą się swoją wiedzą: prowadzą warsztaty, szkolenia i webinary.

* * * 
Historię własnej rodziny pod okiem Karoliny Szlęzak i Kingi Urbańskiej można odkrywać podczas warsztatów genealogicznych odbywających się w Krakowie w ramach tegorocznego Bulwar(t)u. Zajęcia odbywają się w soboty o godz. 11, przez całe wakacje. "Na warsztatach dowiemy się, jak zacząć poszukiwania. Skąd czerpać źródła do badań genealogicznych? Co będzie nam do tego potrzebne? Poznamy różne rodzaje źródeł historycznych, podstawowe zasady dbania o stare rodzinne pamiątki i korzystania z informacji znajdujących się tuż pod ręką, czyli w domowym archiwum", zapowiadają organizatorzy. Wejściówki w cenie 10 zł można nabyć na stronie bilety.laznianowa.pl lub w kasie Teatru. 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy