Reklama

Małe cuda

Gdy spotyka się takich księży, nie jest ważne, czy do kościoła dalej nam, czy bliżej. Oni wiedzą, że aby pomóc ludziom, trzeba być z nimi, nie obok albo... nad. Ksiądz Rafał, hipoterapeuta, pedagog i… ułan, oraz ksiądz Mirosław, filozof żyjący we wspólnocie z bezdomnymi, dokonują małych cudów. Każdego dnia, nie tylko przed Bożym Narodzeniem.

Więcej dawać niż brać Ksiądz Rafał Przybyła (39 l.) z parafii św. Józefa w Zabrzu; absolwent teologii i pedagogiki specjalnej. Obowiązki kapłańskie to dla niego za mało. Po godzinach zajmuje się hipoterapią niepełnosprawnych dzieci. Jest kapelanem Ochotniczego Szwadronu 3. Pułku Ułanów Śląskich. Szkoli się na strażaka.  "Bo w życiu trzeba więcej dawać niż brać".

Trochę showman, trochę ułan

Zabrze, stadnina koni. Rafał w oficerkach, spodniach do jazdy konnej i T-shircie czyści siwego Apolla. - To on jest hipoterapeutą - uśmiecha się, wskazując na konia.

- Mogę go zostawić samego z dzieckiem. Mądry, spokojny, ufamy sobie. Czasem dokonuje cudów.

Reklama

Za chwilę zaczną się zajęcia hipoterapii z 22-letnią Magdą z porażeniem mózgowym. Przywozi ją mama. Magda uśmiecha się od niedawna. Konkretnie od dnia, w którym wzięła udział w zawodach dla niepełnosprawnych organizowanych przez księdza Rafała. "Wie ksiądz, mojej córki nikt nie chce zabrać na zawody, a ona o tym marzy" - żaliła się mama Magdy, więc Rafał nawiązał współpracę z Komitetem Paraolimpijskim i wymyślił tor przeszkód (zawodnicy układali piramidki z klocków z grzbietu konia), żeby marzenie dziewczynki mogło się spełnić. Doping był  jak na olimpiadzie. Wieść o księdzu, który sprawia, że dzieciom z problemami chce się żyć, obiegła okolicę. Rodzice przywożą do niego również zdrowe dzieciaki, żeby złapały pasję. Ale przeważają dzieci  "z diagnozami": porażenie mózgowe, upośledzenia, autyzm, zespół Aspergera, zespół Downa.

Kościół to za mało

Sześć lat temu ksiądz Rafał założył Stowarzyszenie Miłośników Koni "Hubertus". Potem Ochotniczy Szwadron 3. Ułanów Śląskich szukał kapelana. Zgodził się. "Działalność ułańską" traktował jak prywatną pasję. W ramach misji poszedł na studia z pedagogiki specjalnej i postanowił te sprawy połączyć dla dzieciaków.

- Wymyśliłem, że zostanę hipoterapeutą, kupię konia i zorganizuję ośrodek. Ogłosiłem w parafii, że zbieram elektrośmieci, złom i makulaturę. Przez pięć lat zebrałem  400 ton ekośmieci! Kupiłem namiot, który podczas zajęć chroni dzieciaki na hipoterapii przed deszczem i zimnem. Tak wystartowaliśmy.

Zajęcia z księdzem Rafałem to nie tylko kontakt z końmi, czasem też z duchowością. "Dlaczego Bóg mi to zrobił?", zapytała go Magda, jeszcze nim wystartowała w zawodach. Wiedziała, o co pyta.

- Niepełnosprawne dzieci często mają świadomość swojej "inności" - tłumaczy. - Dopytują: czemu cierpię, skoro Bóg mnie kocha? Jestem szczęśliwy, że chcą tak rozmawiać. Może się mylę, ale czuję, że w kościele nie zadałyby tych pytań.

Co im odpowiada?

- Że cierpienie to nie kara za grzechy, tylko okazja do wejrzenia w głąb siebie i czynienia dobra. Dla mnie człowiek, który cierpi, jest przesłaniem od Boga i próbą charakteru. Chore dzieciaki uczą mnie, by nie myśleć o sprawach materialnych, bo one nie mają znaczenia. Liczy się dobro, które wnosimy w życie innych. Kimkolwiek są i w jakichkolwiek okolicznościach byśmy ich nie poznali.

Spowiedź wśród pól

Dorosłych z problemami ksiądz Rafał też zaprasza do stajni. 

- Przy koniach można się nauczyć samodyscypliny, wrażliwości, to pomaga budować relacje - tłumaczy. Raz w stajni zjawiła się kobieta. "Jestem buddystką, nie przeszkadza to księdzu?  - zapytała zaczepnie. - Nie - odpowiedział. - Jak będzie pani chciała porozmawiać o moim Bogu, zapraszam. Ale nic na siłę".

Innym razem podczas konnej wycieczki jedna z kobiet oświadczyła: "Nie umiem się spowiadać". I... opowiedziała  o grzechach, które ją dręczą od lat. Wysłuchał, poprosił, by zsiadła z konia, zrobił znak krzyża, udzielił rozgrzeszenia. Była zdumiona. "Jak to?! Spowiedź wśród pól? - Bóg jest wszędzie" - odpowiedział.

- Jestem przeciwnikiem nakazów i radykalizmu w Kościele - wyjaśnia. - Wolę być radykalny wobec siebie.

Parafianie do niekonwencjonalnych metod księdza Rafała przywykli. Niektórzy mówią o nim "showman". Raz wszedł  do kościoła w kapeluszu i masce błazna. Zaczął rozdawać cukierki. Powiedział, że nadchodzi czas adwentu, czyli zdejmowania masek, które przywdziewamy w pracy, kościele, rodzinie. Niepotrzebnie, bo maska to kłamstwo i kamuflaż... Kilka osób wyszło zgorszonych. Inni byli zachwyceni.

- Kiedyś miałem kazanie inspirowane programem Anna Maria Wesołowska - wspomina ksiądz. - Powiedziałem do parafian: "Proszę wstać, sąd idzie. Bóg został oskarżony przez nas o wszystkie nieszczęścia". Chciałem uświadomić ludziom, że zbyt łatwo przerzucają swoje niepowodzenia i cierpienie na Boga. Że uciekają od sprawczości, trudu odważnych wyborów, odpowiedzialności. Jak z tym u niego?

Droga od furmanki

"Chcę być jak on", powiedział czteroletni Rafał do mamy w 1984 roku. Telewizja nadała komunikat o śmierci ks. Jerzego Popiełuszki. Rafał został ministrantem. Był inny. Nie chodził na dyskoteki, pomagał matce przy pszczołach. Marzył o jeździectwie, ale na konia pod siodło rodziny nie było stać. Zaczął więc powozić furmanką.

Przybrany dziadek pierwszy mu powiedział: "Widzę w tobie księdza". Wzruszył ramionami. Uczył się na elektryka. A kiedy już nim został, złożył papiery do seminarium z postanowieniem: "Jak mam być księdzem, to z duszy, uczciwym. Niczego nie będę robić sztampowo". Po teologii poszedł na oligofrenopedagogikę (rehabilitacja osób z niepełnosprawnością intelektualną - przyp. red.). Zrobił kursy BHP i pierwszej pomocy - przydał się, gdy ktoś zasłabł na mszy. Teraz zaczął studia z integracji sensorycznej i terapii autyzmu. No i szkoli się na strażaka ochotnika. Wkrótce otworzy też w Zabrzu poradnię psychologiczną dla dzieci i dorosłych - na pieczątce nie będzie "księdza", tylko pedagog specjalny i psycholog.

- Ta praca się nie wyklucza z kapłaństwem, tylko je wzbogaca - mówi.  - Chcę być dla ludzi i pomagać Bogu z całych sił.


Anioł na traktorze

 Ksiądz Mirosław Tosza (52 l.), laureat Nagrody im. księdza Tischnera, od 20 lat mieszka z bezdomnymi we Wspólnocie Betlejem w Jaworznie. Stworzył pracownie rękodzielnicze dla ubogich, kobiet i dzieci. Zasłynął z pielgrzymki pojednania z bezdomnymi do Francji. Odbyli ją na minitraktorach. Pomysłem zachwycił się David Lynch.

Dom nieoczywisty

Jaworzno, trzypiętrowy budynek mieni się kolorami (mieszkańcy ozdobili fasadę mozaiką z kafli własnej produkcji). Kiedyś była tu szkoła, od 20 lat Wspólnota Betlejem, którą wymyślił ksiądz Mirosław. Na podwórku mężczyźni, do niedawna bezdomni, sprzątają.

- Od początku miałem przekonanie, że powinienem żyć we wspólnocie, a nie na plebanii - mówi Mirosław z pogodnym uśmiechem. Kapłaństwo rozumie jako afirmację świata i ludzi, także wykluczonych (choć tego słowa nie lubi, bo stygmatyzuje na dzień dobry). Gdy od miasta dostał zrujnowany budynek bez dachu, dwa lata przekonywał biskupa, że zamieszkanie w nim z bezdomnymi to dobry pomysł.

- Do dziś się cieszę, że Bóg mi wtedy odebrał rozum - żartuje. Przez jego wspólnotę przewinęło się ponad 800 podopiecznych. Teraz mieszkańców jest 15.

- Tworzymy dom nieoczywisty - wyjaśnia ksiądz. - Postanowiliśmy, że będziemy utrzymywać się sami z pracy. Stąd uprawa warzyw, owoców, pracownie artystyczne z piecami do wypalania gliny. Nie chciałem szarego domu opieki dla osób po przejściach. Zapraszam ludzi z okolicy na wspólną kawę, pogadanie. Przychodzą. Przynoszą ciasta, przyprowadzają dzieciaki na warsztaty Kredkami do nieba...

Rozumieć więcej

Ksiądz Tosza lubi, kiedy jest pod górkę. Gdy tworzył ośrodek, mieszkał w ruinie sam, w jedynym ogrzewanym pokoiku na strychu. I remontował resztę. Znajomy ksiądz podczas odwiedzin złapał się za głowę: "A mogłeś siedzieć na ciepłej plebanii!". Wolał tu. Wiedział, że ośrodek nazwie Betlejem: 

- Kiedy Bóg przyszedł na świat w stajence, też miał status bezdomnego. Pierwsi przyszli do niego nie kapłani, tylko prości ludzie, pasterze.

Sam jest zaskoczony, że tak ułożyło się jego życie. Bo w młodości Kościołem się nie interesował. Nie był  ministrantem, brak mu nawet kilku świadectw z religii - wolał grać w piłkę, niż chodzić na katechezę. Na mszę wpadał od czasu do czasu. Po technikum górniczym spotkał kolegę, który zaprosił go na obóz z dziećmi niepełnosprawnymi umysłowo. Zgodził się "jakoś tak".

- Tam spotkałem chrześcijan, którzy pokazali mi Kościół, jakiego nie znałem. Zobaczyłem, że może być obszarem służby dla potrzebujących, opartej na szacunku, przyjaźni. Gdzie jest miejsce i na poczucie humoru, i stawianie ważnych pytań. Nawróciłem się. Żeby nie podejmować pochopnych decyzji, wymyśliłem, że pójdę na rok do pracy w kopalni i potem zdecyduję. Jak mi nie przejdzie, pójdę do seminarium. Nie przeszło. Jako duchowny został wolontariuszem w hospicjum. To był punkt zwrotny. Na oddziale słuchał wyznań rodziców umierających dzieci. Wywracały go do góry nogami.

Tam nauczył się milczeć, rozumieć więcej i nie pouczać, gdy słyszał, jak ojciec po śmierci syna złorzeczy Bogu.

- Może na jego miejscu też bym złorzeczył - mówi. Brzmi szczerze.

Tu David Lynch, dzien dobry...

Trudne doświadczenia z hospicjum pomagają dziś rozumieć bezdomnych. Nie oceniać, nie osądzać.

- Ich historie są z grubsza podobne - przyznaje. - Trudne dzieciństwo, nałogi, przestępstwa, nieudane związki, brak kontaktu z rodziną. Większość na początku chce tylko coś dostać: pieniądze, ubranie. Rozumiem, ale głęboko wierzę w ukrytą w nich chęć na dobre, piękne życie.

Księdzu Mirkowi zależy, by mieszkańcy wspólnoty zbudowali relacje oparte na szacunku. Od tego zaczyna się przemiana. Stąd wycieczki rowerowe, urodziny, które organizują, prace na rzecz innych. Niektórzy się tu zakochują i nagle chcą czegoś od życia. Wyprowadzają się, by zawalczyć o swój dalszy ciąg.

Jak Sylwek, dawny mistrz Polski w boksie, któremu sława odbiła. Był alkoholikiem, stracił kontakt z synem. W Betlejem przestał pić, telewizja zrobiła o nim reportaż, po którym syn odnalazł go na Facebooku. Sylwek zakochał się w wolontariuszce z Betlejem, dostał pracę we wspólnocie, mieszkanie do remontu od miasta i żyje jak człowiek.

- O to właśnie chodzi! - mówi ksiądz Mirek. - "Najpiękniejsza rzecz, jaką można zrobić dla drugiego człowieka, to obudzić w nim wolność i poczucie godności", napisał ksiądz prof. Józef Tischner. To dla mnie szczególnie ważne, bo Tischner uczył mnie w seminarium w Krakowie. Jedyny egzamin, jaki oblałem, był u niego!

Ksiądz Mirek przyznał się do tego, kiedy odbierał Nagrodę im. Tischnera za pracę na rzecz bezdomnych. I dziękował Bogu za to, że profesor zaprosił go wtedy na poprawkę:

- Zdałem egzamin w pięć minut, a potem rozmawialiśmy. Kilka godzin. Nie pouczał. Skupił się na rozmówcy, choć byłem tylko studentem, którego wcześniej oblał. Zawsze potem chciałem zrobić coś, by mógł być ze mnie dumny.

Cztery lata temu ksiądz Mirosław wyruszył z czterema podopiecznymi do Lisieux we Francji, gdzie pochowana jest św. Teresa, patronka "Betlejem". Długo myśleli, jaki środek transportu wybrać. Padło na... minitraktory. Jak w filmie Davida Lyncha Prosta historia.

- Naszą pielgrzymkę nazwaliśmy "Drogą Pojednania" - mówi ksiądz Mirek. - Przez znajomego, Marka Żydowicza (twórca festiwalu Camerimage - przyp. red.), przekazaliśmy Lynchowi list o tym, że inspirujemy się jego filmem. Był zachwycony. Przesłał nam z Los Angeles wideo z życzeniami "szerokiej drogi". Niedługo potem ksiądz Mirek odebrał telefon od Żydowicza: "Siedzę na planie z Lynchem, chce z tobą porozmawiać. - A ja i królowa angielska pijemy właśnie herbatę" - odpowiedział, po czym usłyszał głos Lyncha w telefonie.

Amerykański reżyser postanowił zrobić dokument o tym, jak bezdomni księdza jadą z nim przez Europę w ramach pojednania, którego tak brakuje dziś światu. I tak pielgrzymce księdza Mirka towarzyszyła czteroosobowa ekipa filmowa. Powstało 500 godzin nagrań. Narratorem został Kazik, chłopak z lekkim upośledzeniem, który mówi sam do siebie. Premiera w przyszłym roku. Ot, taki mały cud.

Magdalena Kuszewska

 Twój STYL 12/2019


Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy