Reklama

Kto będzie płakał po „Małej Polsce”?

Mówisz „Greenpoint” i widzisz: polskie szyldy, polskie gazety, polskie etykiety na opakowaniach, może nawet widzisz dzieci w ludowych strojach i dorosłych, dla których najważniejsza jest praca, kościół i tradycja. Pewnie tak to widzisz. Tyle że taki obraz polskiej dzielnicy w Nowym Jorku dziś jest co najwyżej półprawdą. O tym jak zmienia się to miejsce i jego społeczność oraz komu się ta zmiana podoba, opowiada Ewa Winnicka, autorka książki „Greenpoint. Kroniki Małej Polski” (wyd. Czarne).

Przejrzałam ogłoszenia o pracę na Greenpoincie: kelnerka, obsługa grill baru, dziewczyna do odbierania telefonów. Myślisz, że miałabym szansę?

Ewa Winnicka: - To zależy, czy miałabyś zieloną kartę.

Załóżmy, że tak.

- Więc pewnie nie byłoby problemów. Przy sprzątaniu i w gastronomii pracy było dość. Przynajmniej wiosną ubiegłego roku

A gdybym nie miała?

- Wtedy na  Greenpoincie ktoś może jeszcze przymknąłby oko i cię zatrudnił, ale o  pobłażliwych pracodawców jest coraz trudniej.  Latami pracowało się na czarno, ale  podejście do dokumentów i legalności pobytu z roku na rok robi się w Stanach coraz bardziej restrykcyjne.

Reklama

Anna i Jacek mieszkają na Greenpoincie, nie mają legalnej pracy, nie jeżdżą na wakacje, nie przekraczają nawet granicy stanu - i tak od dwudziestu lat, od kiedy ich wizy straciły ważność. To jedna z historii w twojej książce. Dziś już nie mogłaby się wydarzyć?

- Ależ ciągle tak się dzieje, choć wymaga to znacznie większej determinacji i odporności psychicznej, niż jeszcze kilka lat temu. Jedną z osób, z którymi rozmawiałam, jest dziewczyna, która przyjechała do Nowego Jorku dziesięć lat temu i mieszka tam do dziś bez prawa pobytu, z pełną świadomością ciążących na niej ograniczeń. Sama ze sobą zawarła układ: nie martwi się, nie rozmawia o zielonej karcie, ubezpieczeniu, leczeniu. Żyje, jakby te problemy nie istniały. Para, o której mówisz, jest w nieco lepszej sytuacji. Ich córka urodziła się w USA, więc kiedy skończy 18 lat, będzie mogła adoptować swoich rodziców, a wtedy oni również staną się obywatelami Stanów Zjednoczonych. Jest to jakiś plan, w mojej opinii bardzo stresujący.


Może wysokie zarobki wynagradzają nerwy?

- W Ameryce wciąż można zarobić sprzątając, pracując na budowie czy w restauracji, ale jeśli myśli się o powrocie do Polski, są to pieniądze gorsze, niż w latach 80., choćby przez samą zmianę stosunku złotówki do dolara. Czasy, gdy za pieniądze przysyłane zza oceanu można było utrzymać całą rodzinę, się skończyły.

Po co więc jechać? Po co wyprowadzać się na koniec świata, jeśli łatwiej, legalnie i pewnie lżej, można pracować w Europie?

- Ponieważ siła amerykańskiego snu wciąż jest ogromna. Poza tym ludzie przyjeżdżają by połączyć się z rodziną, która od lat żyje na Greenpoicie; by, mieszkając kątem u przyjaciółki, popracować w knajpie i przeżyć wakacyjną przygodę; żeby pozwiedzać. Powodów jest wiele, ale Polaków wyjeżdżających do Stanów coraz mniej. Liczba dzisiejszych emigrantów to niewielka część tłumów, które wyjeżdżały do Ameryki w latach 80 i 90. Wtedy ludzie sznurkiem ciągnęli za Ocean, a dla wielu z nich wyjazd na Greenpoint był pierwszą podróżą poza rodzinne strony. Tak jak przed stu laty, kiedy  do Stanów jeździło się jak na jarmark do miasta powiatowego, tylko że zarobić można było o niebo więcej.

Wyobraźmy sobie więc takiego emigranta z małego miasta. Są lata 90, człowiek przyjeżdża na Greenpoint i...

- ...i  widzi  dzielnicę, która jest brzydka jak diabli, brzydsza niż cokolwiek co widział w Polsce. Wielu emigrantów mówiło mi, że miało wrażenie, że Greenpoint to dekoracja teatralna, która zaraz się rozpadnie. Wspominali też strużki krwi, spływające wzdłuż chodników po Greenpoint Avenue. Na tej ulicy była rzeźnia kurczaków.

- Od starszych mieszkańców słyszy polszczyznę, której w kraju już nie ma. Jeśli przyjeżdża pod koniec lat 90., w klubach na Greenpoincie może oglądać polskie zespoły i popularnych wykonawców. Zaczyna się orientować co oznaczają "trasy koncertowe w USA", na które wyjeżdżają polskie gwiazdy.

Ale nasz emigrant z małego miasteczka nie robi kariery muzyka, chce po prostu iść do pracy. Od czego zaczyna nowe życie?

 - Jeśli jest dobrze zorganizowany, to już z lotniska odebrał go krewny lub sąsiad z rodzinnego miasta lub wioski. Zdarza się, że może liczyć na pożyczkę na start. Jeśli ma szczęście, krajanie znajdą mu pracę lub przynajmniej powiedzą, gdzie szukać. Najczęściej jednak powinien liczyć na siebie.

Gdzie mógł szukać pracy? Na budowie?

 - To tradycyjnie nasza domena, świetnie płatna zwłaszcza w latach 90., kiedy w życie weszły przepisy, nakazujące usunięcie azbestu z nowojorskich budynków. Polacy mogli zarobić wtedy, oszałamiającą jak na owe czasy i ową branżę, kwotę 20 dolarów za godzinę.

 - Jeśli zaś ktoś nie chciał czy nie mógł pracować w budowlance, mógł się zahaczyć na przykład w żydowskiej  sweterkowni przy ulicy Driggs, albo do równie legendarnego biura pani Reginy. Prowadziła ona coś w rodzaju pośrednictwa pracy - kierowała Polki do pracy na tzw. plejsach, czyli do sprzątania mieszkań żydówek na Williamsburgu.

Dobra posada?

 - Niezła, bo można było zarobić, ale w hierarchii sprzątania najniższa. O szczebelek wyżej znajdowały się mieszkania  na Manhattanie, o tyle komfortowe, że ich amerykańscy mieszkańcy pracowali od rana do wieczora, nie gotowali w domach i nie mieli gromadki dzieci. Jedyny mankament stanowił fakt, że palili w pościeli. Na szczycie drabiny znajdowało się zaś sprzątanie biur - najlepsza, najbardziej komfortowa praca.

A gdybyśmy rozciągnęły tę drabinę na inne branże - co było dla Polaków zawodem najwyższego szczebla?

 - Własny biznes. Mieszko i Beata, jedni z moich bohaterów, przez kilka lat po przyjeździe pracowali katorżniczo, Beata sprzątała do ostatniego dnia ciąży, potem z dzieckiem w nosidełku. Aż wreszcie ktoś namówił ich na kupno sklepu. Nie mieli oczywiście żadnego pojęcia o handlu, ale zgodzili się. Wtedy Amerykanka, u której Beata sprzątała, popatrzyła na nią z szacunkiem - przyjechała z dalekiej Polski, bez języka, bez pieniędzy, a po kilku latach została przedsiębiorcą.

Zacytuję jeden z moich ulubionych bon motów z książki: "Ty nie możesz w Nowym Jorku myśleć po polsku. Ty musisz po żydowsku".

 - Czyli musisz dbać o własny biznes, bez zbędnych sentymentów. Generalnie relacje polsko-żydowskie na Greenpoincie były skomplikowane.  Dla wielu emigrantów, zatrudnienie się w sweterkowni czy na williamsburskim plejsie było emocjonalnym wyzwaniem. Czasem trzeba było czyścić toaletę szczoteczką do zębów pod krytycznym okiem pracodawczyni i jej dziesięciorga dzieci. Tego rodzaju zajęcie nie sprzyjało sympatii polsko - żydowskiej, mówiąc delikatnie. Z drugiej jednak strony, praca "u Żyda" była pracą pierwszego kontaktu w Ameryce. Jeden z moich rozmówców mówi: "Nie, żebym miał coś przeciwko Żydom. Jak masz problem w Ameryce i jest ci źle, to idź do Żyda, on ci pomoże. Zatrudnia Polaka, bo go zna i rozumie, odczuwa tak samo jak Polak, urodził się na tej samej ziemi".

Twoi bohaterowie często pracowali przez siedem dni w tygodniu, w kilku miejscach na raz, z pogwałceniem praw pracowniczych. Pracowali tak ciężko, że kiedy odwiedzały ich rodziny z Polski, były zaskoczone, że można aż tak się zaharowywać. I tak latami, choć miało być tylko na chwilę. Którykolwiek powiedział: stop, dość już zarobiłem, wracam?

 - Mieszko i Beata: kiedy wykształcili dzieci, zamknęli sklep i przeprowadzili się na Florydę. Dbają o małe żółwie, które rodzą się na plaży pod ich apartamentowcem,  podróżują, obracają nieruchomościami, głównie po to, żeby się nie nudzić.

Ale nie wrócili do Polski.

 - Mało kto wraca. Inny z moich bohaterów, Daniel, pracował w sklepie ze sprzętem muzycznym. Klienci przychodzili, oglądali, mówili: o, to sobie kupię jak będę wracał, tamto też i jeszcze to. Żydowski właściciel zapytał go w końcu: Daniel, oni ciągle mówią o powrocie, a nie wracają. Kiedy oni wreszcie wyjadą i zrobią zakupy? Na takie pytanie nie ma odpowiedzi, tak jak nie ma dobrego momentu na powrót. Zawsze jest coś, na co trzeba jeszcze zarobić. Maszyny rolnicze kupione, to teraz samochód, samochód kupiony, to sprzęt do domu, sprzęt kupiony, to syn się żeni... i tak bez końca. Rodziny traktowały krewnych na Greenpoincie jak skarbonkę, a oni zaharowywali się na śmierć, nierzadko tracąc więzi z tymi, którym wysyłali pieniądze. Gdy byli zbyt starzy by pracować, rodziny w kraju często przestawały się nimi interesować. Słyszałam naprawdę okropne historie o starych, pozbawionych opieki ludziach na Greenpoincie. Bez ubezpieczenia, bez emerytury...

Drugie życie na Greenpoincie pewnie nie należało do rzadkości.

 - Nie. Psychologowie wyodrębnili emocjonalne etapy, przez które przechodzą emigranci. Pierwszym z nich jest zachłyśnięcie się wolnością: człowiek z dala od rodziny, pozbawiony kontroli, wyrwany z dotychczasowego środowiska, ma poczucie, że może robić co chce. To często owocuje romansami, które, nawiasem mówiąc na Greenpoincie wcale nie były tak łatwe do nawiązania. Za pracą wyjeżdżali głównie mężczyźni więc kobiety były tam na wagę złota. Czasem to drugie życie na jaw wychodziło dopiero po śmierci. Właściciel zakładu pogrzebowego, działającego w tej dzielnicy, mówił mi, że nieraz miał problem z przyporządkowaniem denata do partnerki. Jedna żona w Polsce, druga w Ameryce i komu teraz wydać ciało? Jak mówił: ludzie nieodpowiedzialnie żyją i nieodpowiedzialnie umierają.

Skoro rozmowa sama zeszła na tematy ostateczne... Piszesz, że twoja książka to elegia dla "Małej Polski". Ktoś będzie po niej płakał?

 - Małomiasteczkową atmosferę Greenpointu lubiło i lubi bardzo wiele osób. Tam wciąż rozpoznajesz twarze matek, które siedzą z dziećmi na placach zabaw, a właściciel kawiarni zwraca się do ciebie po imieniu. Przede wszystkim jednak "Małej Polski" żal tym, którzy muszą się z niej wyprowadzić. Greenpoint staje się dzielnicą dla zamożnych mieszkańców. Zamiast starych budynków, w których znajdowały się squoty dla bezdomnych albo dziuple samochodowe, wyrastają luksusowe apartamenty. Część deweloperów co prawda obiecuje, że w ich budynkach powstaną tanie mieszkania albo centra kultury, ale wielu starszych mieszkańców Greenpointu po prostu nie ma dość śmiałości, by z nich korzystać.

Jak dzisiaj wygląda struktura społeczna tego miejsca?

 - Greenpoint przez lata był zamieszkany przez robotników, emigrantów, często nieudokumentowanych. Był zaniedbany, bo mieszkańcy nie chodzili na wybory. Władze miejskie nie musiały się starać. Miarę sukcesu stanowił wyjazd z tego miejsca. W ostatnich latach jednak, stał się on jedną z najmodniejszych miejscówek w Nowym Jorku. Dwupokojowe mieszkanie, które 10-15 lat temu można było wynająć za 400 dolarów, dziś kosztuje 4 tysiące. Nawet jeśli sprząta się na bardzo atrakcyjnych plejsach, miesięczna pensja nie umożliwi wynajęcia tu mieszkania.

 - Odpowiadając więc na twoje pytanie: Greenpoint staje się dzielnicą dla bogatych, amerykańskich dzieci. Emigrantów przestaje być stać nie tylko na wynajęcie tu mieszkania, ale również na prowadzenie biznesów. Na rogu Manhattan i Greenpoint Avenue była kiedyś duża apteka z drogerią. Podobno nowy właściciel kamienicy chce 60 tysięcy dolarów miesięcznie za wynajem. Absolutnie zaporowa kwota.  Przed podwyżką drżą nawet właściciele, zdawałoby się dochodowych, restauracji.

Gdzie przenoszą się ci, których już nie stać na Greenpoint?

 - Jeśli mają trochę pieniędzy to na Florydę, do mekki amerykańskich emerytów. Pozostali zwykle wybierają Queens, gdzie już zaczyna tworzyć się polska enklawa.

Na Greenpoincie ciągle jednak działają polskie restauracje i lokale. Taki nowy mieszkaniec dzielnicy, amerykański hipster z dobrego domu, lubi zjeść w polskiej restauracji?

 - Owszem. Z polskiej kuchni możemy być dumni.  Nasze jedzenie wzbudza niekłamany entuzjazm w dzielnicy. Wiele razy widziałam młodych ludzi, kręcących filmiki w barze Pyza na Nassau Avenue. To miejsce wygląda jak bar mleczny z lat 80.  Przed modną aktualnie knajpą "Karczma" w czwartki i piątki ustawiają się kolejki, w sklepie "Polka Dot" młodzi ludzie kupują kilogramy wegańskich gołąbków, bar "Pierożek" na Manhattan Avenue prowadzi żywą kampanię w social mediach, polska apteka jest legendarnym miejscem, w którym można znaleźć "egzotyczne" produkty. Te zdziwienia i zachwyty mają też drugie dno. My dla Amerykanów ciągle jesteśmy osobnym szczepem, hermetyczną, trochę niezrozumiałą grupą. Wiedzą że jesteśmy z Europy, że mamy trudną historię, ale niewiele więcej.

Oni nie są nas ciekawi, czy my nie dajemy się poznać?

 - Ta anonimowośc to w pewnym stopniu "zasługa" polonijnych organizacji, które zużywają energię na wewnętrzne konflikty i walkę o władzę niż na  kontakty  z Ameryką czy reprezentowanie Polaków w Stanach. Poza tym starsze pokolenia emigrantów też nie miały potrzeby wyjścia "do Ameryki", dobrze czuły się i czują wśród swoich, w polskiej parafii, w polskiej knajpie. Taka izolacja to jednak niebezpieczny wybór - jeśli nie interesujesz się amerykańskimi sprawami, nie możesz oczekiwać, że Ameryka będzie interesowała się tobą i dbała o twoje prawa.

Co więc interesuje Polonię? Opierając się na stereotypach można by powiedzieć, że kościół i tradycja.

 - Ten stereotyp to półprawda. Owszem, na Greenpoincie wciąż jest dużo konserwatywnych, związanych z kościołem osób. To jednak ludzie starsi, wśród 40-latków taki model światopoglądowy nie jest już oczywisty. Dobrze było to widać podczas ostatnich wyborów: stara Polonia głosowała na Trumpa, młoda - wręcz przeciwnie. Oczywiście o ile w ogóle głosowali. Tutaj wektor emocji wciąż skierowany jest w stronę Polski, chętniej i liczniej wybiera się prezydenta w Warszawie niż w Waszyngtonie.

I wybiera się nieodmiennie tego bardziej prawicowego.

 - Jeśli spojrzymy na statystyki - tak. Jednak w praktyce sympatie polityczne emigrantów nie są takim monolitem, jak mogłoby się wydawać. Obecność nowej Polonii i amerykańskiej młodzieży sprawia, że rzeczy, które jeszcze kilka lat temu przeszły by bez, echa dziś są surowo krytykowane.

Na przykład?

 - Wizyta Roberta Winnickiego i Ewy Kurek, którzy mieli wygłosić prelekcje w polskich parafiach. Kiedyś byłoby to wydarzenie niewywołujące większych emocji. Teraz jednak, gdy na Greenpoincie mieszkają dwujęzyczne, liberalne światopoglądowo dzieci emigrantów, wzbudziło kontrowersje. Mieszkańcy zwrócili się do biskupa diecezji brooklyńskiej  z pytaniem, czy kościół aby na pewno jest miejscem, gdzie powinno gościć się osoby, negujące podstawowe fakty dotyczące Holocaustu. Ostatecznie biskup nie zgodził się na spotkanie, goście z Polski przenieśli się do polskiego bistro. Następnego dnia właścicielki musiały zamknąć biznes, ze względu na zmasowaną krytykę na stronie internetowej. Większość krytykujących to byli młodzi Amerykanie, nowi w dzielnicy

Odruchowo myślę: i dobrze. Potem przychodzi mi do głowy druga myśl: tym, którzy mieszkają tu od lat musi być podwójnie ciężko, dzielnica, w której spędzili życie nie jest już "ich" - ani ekonomicznie ani światopoglądowo.

 - Słychać takie głosy. Jednak w części wypowiedzi, zwłaszcza tych wygłaszanych przez konserwatywnych działaczy społecznych, pobrzmiewa hipokryzja. Z jednej strony narzekają, że Greenpoint nie jest już polski. Z drugiej jednak nie robią nic, żeby tym którzy jeszcze mieszkają w tej dzielnicy, pomóc. Działa tam np. Polsko-Słowiańska Unia Kredytowa, potężny bank z gigantycznym depozytem, który mógłby udzielać kredytów na inwestycje czy wykup nieruchomości. Jest Centrum Polsko-Słowiańskie, kolejna zamożna instytucja, mogąca wspierać biedniejszą Polonię. Nie ma takiej intencji, przynajmniej nie na skalę, która mogłaby odwrócić losy dzielnicy.

Solidarność za granicą niedomaga tak samo jak w kraju?

 - Do Stanów zabieraliśmy i zabieramy ze sobą wszystko to, z czym zmagamy się w kraju- skrajny indywidualizm oraz chorobliwą nieumiejętność kooperowania i kompromisu. Tak było od XIX wieku - ludzie wyjeżdżali z kraju, którego nie było, łączył ich język i wiara, ale bardziej niż współdziałanie, pochłaniały ich konflikty. Na przykład o to, czy emigrant powinien być za granicą najpierw Polakiem, a później katolikiem, czy może odwrotnie.

Ameryka dla Polaków nie jest już ziemią obiecaną - to ustaliłyśmy. Ciągle są jednak narody, które jadą do USA w poszukiwaniu lepszego życia. Jest im łatwiej czy trudniej niż nam?

 - Trudniej. Od lat prowadzona przez konserwatystów polityka antyemigrancka przyniosła efekty, coraz trudniej  zalegalizować pobyt w Stanach, a bez legalizacji nie sposób prowadzić normlanego życia, jest się skazanym na ciągły lęk, kombinowanie i omijanie pułapek, które stają się coraz wymyślniejsze. Na przykład historia z oddzielaniem dzieci od rodziców na amerykańsko-meksykańskiej granicy. To praktyki, które kilkanaście lat temu były nie do pomyślenia.

Będąc w Polsce smutno się tego słucha, a będąc na Greenpoincie? Doświadczenie emigracji przekłada się na większą empatię?

 - Raczej nie i to nie tylko wobec "obcych", ale również "swoich". Nawet poszczególne fale emigrantów nie darzyły się sympatią i zrozumieniem. Emigranci z lat 80. z pogardą patrzyli na przybyszów powojennych, powojenni zaś na tych, którzy za ocean wyjechali po I wojnie światowej. Jedni uważali drugich za nieudaczników, dziwili się, dlaczego przez tyle lat nie zostali liderami: na przykład ważnymi politykami.  Zrozumieli dopiero, gdy sami też nimi nie zostali. Przekonali się, że  nie tak łatwo ziścić amerykański sen.

Przeczytaj także:

Michał: Sekcja gimnastyczna to moja forma protestu

Paragon kelnerski, czyli jak restauratorzy radzą sobie po lockdownie

Udawała, że ma raka. BBC stworzyło o niej dokument

Zobacz również:


 

 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy