Reklama

Krzysztof Ibisz: Z każdego wieku można czerpać przyjemność

Krzysztof Ibisz na planie programu "Demakijaż /Kurnikowski /AKPA

"Za nami jest bardzo smutny czas, więc Festiwal był też chyba momentem odreagowania i pokazania, jak bardzo tęskniliśmy i wreszcie możemy się spotkać". Choć od Polsat SuperHit Festiwal w Sopocie minęło trochę czasu, wciąż jest co wspominać. O emocjach festiwalowych i teatralnych, a także o stereotypach i... miłości rozmawiamy z Krzysztofem Ibiszem.

Katarzyna Drelich, INTERIA.PL: Czy emocje po Polsat SuperHit Festiwal w Sopocie już opadły?

Krzysztof Ibisz: - Powoli tak, choć były ogromne. W zeszłym roku również byłem w Sopocie podczas pandemicznej edycji festiwalu i nagrywałem zapowiedzi przy pustej scenie, przy pustej widowni. Później pokazywaliśmy wykonania z poprzednich lat. To był strasznie smutny widok, bo Opera Leśna była wówczas kompletnie martwa. W tym roku entuzjazm prowadzących, artystów, ale przede wszystkim publiczności, był ogromny.

- Wydaje mi się, że to było czuć w telewizji. Już na Bajmie, jak tylko zeszliśmy ze sceny, cała widownia momentalnie zaczęła śpiewać. A drugi dzień festiwalu, to już w ogóle była petarda. Czuć było tę buzującą wręcz energię, ludzie śpiewali i kibicowali artystom. A ci mieli ostatnio wyjątkowo ciężki los: żadnych tras koncertowych przez ponad rok. To była bardzo smutne, bo jednak opcja "online" w ogóle tego nie oddaje. Firmy też nie chcą robić eventów online, bo nawet jeżeli takie spotkanie się odbywa, to jest bardzo nieuważne. Ktoś zrobi herbatę, ktoś się pobawi z dzieckiem, nie ma tego skupienia. A tutaj - wszystkie bilety wyprzedane, pozytywna energia i przede wszystkim kontakt artystów z publicznością spragnioną muzyki. A Måneskin? To była dopiero petarda.

Reklama

Ogromne wrażenie zrobił też Andrzej Piaseczny, który niedawno przechodził koronawirusa, a na scenie dał z siebie wszystko.

- Większość z nas chyba przeszła! Ja z kolei chorowałem przed Sylwestrem, więc czułem się przed Sylwestrową Mocą Przebojów na 80 procent swoich możliwości, a to było pięć godzin transmisji. W ogóle za nami jest bardzo smutny czas, więc Festiwal był też chyba momentem odreagowania i pokazania, jak bardzo tęskniliśmy i wreszcie możemy się spotkać. Takie rzucenie się sobie w ramiona. Jak po dalekiej podróży.

Chociaż na Festiwalu można było usłyszeć cały, gatunkowy przekrój, to zastanawia mnie, czy ta muzyka w pełni gra w pana duszy?

- Rzeczywiście było ogromne pomieszanie rożnych stylów muzycznych, cały przekrój. Ja wychowałem się na rocku. Znałem wcześniej zespół Måneskin, ale przygotowując się, przejrzałem dziesiątki ich występów, żeby poznać lepiej ich twórczość. I to jest właśnie muzyka, którą lubię, czyli rock alternatywny. Wymiatają na scenie, mają ciekawy wizerunek, a do tego również ważne przesłanie. Biła od nich dynamika, świeżość. Byli też przemili dla ludzi. Urzekła mnie ich cierpliwość do fanów, bo nie dość, że po przyjeździe do Sopotu od razu rozdawali autografy, to po koncercie najpierw wsiedli do busa, po czym wyszli z niego i znów rozmawiali z fanami, którzy na nich czekali. Tak samo było przed hotelem. I o to chodzi, żeby artyści byli dla ludzi, bo w końcu to oni kupują płyty i bilety na koncerty artystów. Żeby nie odcinali się, nie chowali przed fanami. Cieszę się, że ludziom podoba się muzyka z pazurem, a nie tylko słodkie melodyjki.

W ogóle mam wrażenie, że taka otwartość na fanów i brak tej "wody sodowej" w głowie jest domeną dobrych artystów.

- Też widzę tę zależność, gdy patrzę na artystów z ogromnym dorobkiem. Na ogół właśnie ci z doświadczeniem są najmilszymi ludźmi na świecie. Gdy widzę zachowania niemiłe dla publiczności, duży dystans i czasem wyniosłość w stosunku do drugiego człowieka, to przeważnie jest to u artystów początkujących, bez imponującego dorobku.

Te emocje z sopockiego festiwalu powoli opadają, ale skoro o nich mowa, chciałabym zapytać, czy emocje w telewizji różnią się znacznie od tych teatralnych? Naliczyłam, że wcielił się pan w aż 15 teatralnych postaci.

- Powiem na przykładzie spektaklu "Szalone nożyczki". Jak gramy go po raz dwusetny, to znamy go na wylot. Jesteśmy w ograniczonej przestrzeni z ograniczoną liczbą osób, powiedzmy - trzystu. Nawet, jak coś pójdzie nie tak, na przykład mamy gorszy dzień, pomylimy tekst - nie ma konsekwencji. My i tak zagramy tę sztukę. Może nie na 200 procent, może na 95, ale dobrniemy do końca i nikt nie będzie rozpamiętywał naszych błędów. Natomiast konsekwencje pomyłki w telewizji, przejęzyczeń, to jest inny rozdział. Na zapowiedzi zespołów mamy określony czas, na przykład 30 sekund. W tym czasie zespół musi się podpiąć, jeśli nie zdąży, to musimy improwizować. Musimy czekać na komunikat, że są gotowi. Trzeba utrzymać atmosferę zabawy, być cały czas w gotowości. Odpowiedzialność emocjonalna w telewizji jest dużo większa, a co za tym idzie - jest większy stres. Tak samo podczas wywiadu z Måneskin, rozmawiałem z nimi na żywo po angielsku. I o ile bez problemu zadawałem pytania, to kolejnym stresem było to, czy zrozumiem ich odpowiedzi z włoskim akcentem. 

Czy kulturę słowa wynosi się z domu? Który wywiad udzielany przez Krzysztofa Ibisza był dla niego niemiłym wspomnieniem? Czytaj na następnej stronie >>>

Zahaczyliśmy o teatr i wydarzenia "na żywo", jednak tym, co robi na mnie ogromne wrażenie w pana pracy, to podejście do rozmówców w programach talk-show, np. w "Demakijażu". Nawet jeśli zadaje pan kontrowersyjne pytanie, to w kulturalny sposób, gość nie czuje się niewygodnie. Czy taką kulturę słowa wynosi się z domu?

- Tak, moim zdaniem to wynosi się z domu. To jest po prostu taki background kulturowy. Jesteśmy osadzeni w pewnej kulturze i mamy przyjęte jakieś normy, które nas różnią od innych krajów europejskich czy od Stanów Zjednoczonych. Na przykład tam siedzenie w tzw. "amerykańskiej czwórce" (noga założona na kolano drugiej nogi, - przyp. red.) jest oznaką dominacji. U nas lekceważenia. To są takie kody kulturowe. Z programami typu "talk-show" mam osobiście tak, że jeżeli ktoś mnie zaprasza do programu, to ja od razu wiem, czy chcę tam iść czy nie. Tak naprawdę każde pytanie można zadać w sposób fajny, kulturalny, ale jeżeli na wstępie wiem, że ktoś, kto mnie zaprasza, zazwyczaj zadanie pytania "byle jak", w nieodpowiedni dla mnie sposób, to do takich programów nie chodzę i nie udzielam takim osobom wywiadów. Choć czasem bywa też tak, że decyduję się na pójście i później może nawet nie tyle żałuję, co bywam zaskoczony. 

Chyba nawet wiem o którym przypadku pan mówi.

- O którym?

 O zaproszeniu przez Michała Figurskiego?

- No właśnie. On mnie zaskoczył, nie uprzedzając odpowiednio wcześniej, że jestem zaproszony w duecie z chirurgiem plastycznym. To był słaby numer. Jeśli miałbym coś wspólnego z chirurgią plastyczną, to czemu nie, ale Michał zrobił to na podstawie własnych wyobrażeń o mnie. To było po prostu dla sensacji. Aczkolwiek miło się rozmawiało, profesor jest świetnym człowiekiem, ale też był chyba zaskoczony tą sytuacją. Także informacja dla Michała: złamałeś zasadę, więcej do ciebie nie przyjdę! Nie dlatego, że rozmawiało się źle, ale dlatego, że jest jakiś kod kulturowy. Jak zaprasza się kogoś do siebie do domu to na ogół mówi się: "Słuchaj, będzie jeszcze Zofia, Kinga. Czy ci to pasuje?". 

To jest dobre porównanie, że zapraszając rozmówcę na wywiad, powinniśmy potraktować go jak gościa w swoim domu. Tak pan podchodzi do swoich gości w "Demakijażu"?

- Zdecydowanie tak. Ja ich w ogóle wszystkich znam. Trudno kogoś nie znać po tylu latach pracy w tej branży. I chętnie do mnie przychodzą. Jeszcze nikt mi nie odmówił. Czasami szukamy terminu na trzy-cztery sezony do przodu ze względu na czyjeś zawodowe zobowiązania, ale w końcu się to udaje. Uważam, że goście chętnie przychodzą do "Demakijażu", bo wiedzą, że czeka ich wartościowa rozmowa, którą fajnie mieć w swoim portfolio. Staram się zadawać pytania, których wcześniej im nie zadawano i ich zaskoczyć, ale dalej przy zachowaniu zasad dobrego smaku. Wnieść coś nowego do rozmowy.

I dlatego też nie spytam o to, o co pytają pana wszyscy, tylko chcę się dowiedzieć, jak działa na pana to częste pytanie o operacje plastyczne, ale w kontekście tego, że od razu sugeruje, że w pewnym wieku dobry wygląd można zawdzięczać jedynie ingerencji chirurga. Nie denerwuje pana ten ageingowy stereotyp?

- Moim zdaniem wiek nie jest żadną kategorią oceny. Czytam czasami komentarze w internecie: "Niech ta starucha już nie śpiewa na scenie", "Taki stary, a ubrał się jak dwudziestolatek". Jakim argumentem jest wiek? Albo ktoś jest dobrym artystą albo nie. Jest dobrym pisarzem, dziennikarzem albo nie jest. Dla mnie argument, że ktoś jest za młody lub za stary w ogóle nie wchodzi w kategorię oceny. Kategorią oceny jest dla mnie profesjonalizm, sztuka, którą daje się innym lub postawa życiowa, ciekawość świata. Wiek nie powinien być kategorią oceny drugiego człowieka. Znam starych dwudziestolatków, a znam też ludzi dwadzieścia lat starszych ode mnie, od których niejeden młody człowiek mógłby uczyć się energii życiowej i chęci samorozwoju. 

Jak pan myśli, skąd bierze się zatem to demonizowanie wieku?

- Z głupoty. Niestety. Jeżeli ktoś widzi świat czarno-białym i uważa, że na przykład to, że jest młody, jest jego wartością, to jest w błędzie. Wartością jest doświadczenie. Ja uwielbiam kontakt z ludźmi starszymi ode mnie, dlatego, że czerpię z ich życiowej mądrości. Co daje młodość? Może więcej energii - akurat u mnie ta zasada się nie sprawdza, bo mam jej mnóstwo. 

- Z każdego wieku można czerpać przyjemność. Sam to na sobie testuję. Mam 56 lat - to może być pocieszenie dla czytelników, że z wiekiem nie czuję spadku w żadnym aspekcie życia. Czy w sporcie, czy w ciekawości świata, pracy na scenie, życiowej energii. Patrzę na swoje wyniki sportowe i są takie, jakbym miał 25 lat. Mam też kumpli w podobnym wieku, którzy też są w genialnej formie, jak na przykład Czarek Pazura, który nawet jest ode mnie starszy. Podstawą jest ruch. Nie mówię, że każdy powinien uprawiać zawodowo jakiś sport albo codziennie chodzić na siłownię. Ale jeżeli człowiek utrzymuje w dobrej kondycji umysł poprzez czytanie, naukę języków, nowe wyzwania, to tak samo ważne jest ciało. Trening na siłowni, rower, spacer z psem, to powinno być jak codzienne mycie zębów. Nie trzeba przesadzać w żadną ze stron, ale to działa. I oczywiście trzeba pamiętać o wysypianiu się.

Chociaż bywa, że takie nawoływanie do ruchu i podkreślanie, jak niezwykle jest on ważny, też spotyka się z krytyką - że nie wszystkich na to stać, nie każdy ma czas i że sport jest pewnego rodzaju przywilejem.

- Ale mimo wszystko ruch jest podstawą zdrowego ciała i umysłu. Znam ludzi, którzy postanowili dbać tylko i wyłącznie o umysł i słabo się trzymają. Z kolei co mi z tego, że ktoś dba o ciało, jak nie dba o umysł i nie można z nim pogadać. Moim zdaniem dobra rozmowa jest podstawą kontaktów międzyludzkich. Żeby nie było: "Po co ci głowa? Jem niom".

O tym, jak Krzysztof Ibisz podchodzi do relacji po rozwodzie, czytaj na następnej stronie >>>

Kolejnym stereotypicznym pytaniem, które często jest panu zadawane jest to traktujące o zachowaniu dobrych relacji po rozwodzie. Jakby to było coś złego.

- To powinien być standard, dla mnie nienormalnym jest mieć złe relacje po rozwodzie. Relacje obojętne można mieć wówczas, gdy nie ma dzieci. Ale kiedy są dzieci, to najważniejsze jest ich dobro. Jeżeli rodzice nie są razem, bo było im nie po drodze, ale dalej się lubią, spotykają się, goszczą się u siebie w domu, mogą pójść razem na kawę - tak jak jest to w naszym przypadku - to dziecku oszczędza się cierpienia. A też jeśli rodzice mają być ze sobą na siłę, męczyć się w związku i kłócić się przy dziecku, to też nie jest dobre. Dla mnie normalna relacja po rozwodzie to powinien być standard, ale ma pani rację - nie dla wszystkich jest. 

Wracając do tematu tych feralnych operacji plastycznych - czy na przestrzeni lat prowadząc wybory miss zauważa pan zwiększanie się trendu na korzystanie z chirurgii plastycznej nawet wśród tak młodych kobiet?

- Widzę i z jednej strony nad tym ubolewam, a z drugiej dochodzę do wniosku, że kobiety w Polsce są niezwykle zadbane. Od lat jest moda na to, żeby dobrze wyglądać, czasem niektórzy sięgają po pomoc chirurgów plastycznych, choć uważam, że naturalność jest najpiękniejsza, a chirurgia plastyczna jest dobra wówczas, gdy ktoś już naprawdę nie umie sobie poradzić z jakimś defektem. W kwestii dbania o siebie panowie mają jeszcze dużo do nadrobienia w stosunku do polskich kobiet. 

- Ale patrzę na ten niepokojący trend poprawiania rzeczy, których poprawiać nie trzeba. Spotykam na ulicy ciągle te same osoby. Coraz więcej osób jest do siebie do złudzenia podobnych. Albo czasami spotykam kogoś po latach i przez ilość poprawek zastanawiam się, czy to aby na pewno ta osoba, której się spodziewałem. Nie chcę oceniać. Polacy kochają to robić. A my nigdy nie wiemy, co się dzieje u kogoś w głowie. Oceniamy życie prywatne, zawodowe. Przestrzegam wszystkich przed łatwą oceną. 

Tak samo chętnie internauci oceniają różnicę wieku pomiędzy panem, a pana narzeczoną. Przejmujecie się tym?

- W ogóle mnie te komentarze nie interesują. Przejmuję się opinią ludzi, których szanuję, znam, którym ufam. Mam ich w życiu kilkoro w sferze zawodowej i prywatnej. Ale nawet gdyby oni czepiali się tej różnicy wieku, to i tak bym się tym nie przejął. Miłość to miłość!

- Mam znajomego, który ma z kolei 15 lat  starszą partnerkę i jest im cudownie. Niech każdy kocha tak, jak chce. Ale w Polsce, rzeczywiście, różnica wieku w związku jest czymś, co niezwykle interesuje ludzi. Jako społeczeństwo cechujemy się stereotypicznym podejściem do tej kwestii. I te pytania: co będzie za 30 lat? To ja odpowiem: nikt nie wie, co będzie jutro. 

Powiedział pan kiedyś: "Po dziewięćdziesiątce zamierzam zwolnić i wtedy pojeździć po świecie". Dopiero wtedy?

- Właśnie jednak już jeżdżę. Kocham podróże, to jest takie moje drugie życie. Lubię takie nieoczywiste kierunki. Udało mi się zjeździć Ukrainę w różnych miejscach przed pandemią. Objechałem Łotwę, Litwę, Estonię. Byłem w Azji. Dzisiaj muszę wybrać jeden z czterech kierunków, bo jakimś cudem mam pięć dni wolnego, i chcę gdzieś śmignąć. Obydwoje z Asią, moją narzeczoną, kochamy podróże, ona pół życia spędziła na walizkach z racji wykonywanego zawodu. Też kocha poznawać ludzi, miejsca, inne kultury. Każdy wolny moment to są u nas podróże, jednak nie czekam z tym do dziewięćdziesiątki, tylko wykorzystuję do tego każdą przerwę w teraźniejszości. Zachowuję równowagę, bo życie nie powinno być przesadzone w żadną stronę. Uwielbiam moją pracę, całe życie bardzo dużo pracowałem i wciąż zamierzam, ale żeby była równowaga, to trzeba odpoczywać, żeby być jeszcze lepszym w tym, co robi się na co dzień. A poza tym nie ma lepszego sposobu na poznawanie świata niż przez podróże. To jest jak pisanie książki. Nic nie daje tak wiele życiowego doświadczenia, jak kontakt z człowiekiem z innej kultury.

Czytaj także: 

Betonoza czy green future. Jaki los czeka polskie miasta?

Pole dance w bardzo męskim wydaniu. Niesamowite!

Miłość łączy pokolenia. Te pary dzieli różnica wieku

 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy