Reklama

Krzysztof Hołowczyc: Był sobie chłopiec

Krzysztof Hołowczyc ma wszystko, co sprawia, że kobiety mogą go kochać, a mężczyźni znienawidzić. Świetny rajdowiec. Ostatnio trzeci na legendarnym Dakarze. Twardziel – 150 kilometrów na godzinę na nartach wodnych to jego codzienna dawka emocji. Przystojniak – prawie dwa metry wzrostu i ten diabelski uśmiech. Wojownik – dwa razy złamał kręgosłup i wciąż wraca do wyścigów. Szczęśliwy facet – od 30 lat zakochany w jednej kobiecie, zwariowany tata trzech córek. „To teraz porozmawiajmy o pana słabościach” – proponuje Jacek Szmidt.

Można wygrywać w tak morderczych rajdach jak Dakar i pozostać przyzwoitym człowiekiem?

Krzysztof Hołowczyc: - Trzeba się... uczyć. Bo na początku naprawdę jesteś mordercą, przychodzisz, żeby wszystkich pokonać. Przyznaję, że jako chłopak, jeśli w ogóle dostrzegałem obok siebie jakąś głowę, to po to, żeby się na niej oprzeć i wspiąć wyżej. Ale też dzięki wychowaniu mojego taty nigdy nie wygrywałem podstępem. On mi mówił, że takie zwycięstwo nie smakuje.

A jeśli na rajdzie widzi pan motocyklistę ze złamaną nogą, zatrzymuje pan samochód czy jedzie dalej?

Reklama

- Zatrzymuję. Ponad 20 lat temu na Rajdzie Dolnośląskim zatrzymałem się przy rozbitym fordzie Mariana Bublewicza. Spojrzałem mu w oczy, znaliśmy się blisko... Nie zapomnę jego wzroku, on się wstydził, że tak siedzi wciśnięty we wrak owinięty wokół drzewa, widziałem niemoc silnego faceta. Marian wtedy odszedł, a dla mnie to był przełom w życiu. Nie pozwoliłbym sobie, żeby na trasie umierał człowiek, a ja patrzyłbym na to w lusterku wstecznym. Chociaż wtedy jeden z gości z Toyoty powiedział: "Nie płacimy ci za parkowanie, tylko za jeżdżenie. Jeśli jesteś miękki, trzeba zrezygnować ze sportu". Bo ja po wypadku Mariana wycofałem się z tego rajdu.

A może takie są reguły? W Himalajach albo na oceanie każdy walczy o życie sam.

- U nas jest inaczej, bo na rajdzie zakłada się, że mogą być wypadki. Problem życia i śmierci pojawia się bez przerwy. Jestem jednym z tych, którzy mówią o tym otwarcie. Koledzy protestują: "Przestań, co ty gadasz!". A ja wiem, że z takiej zabawy jak Dakar ktoś może nie wrócić.

Jest więc solidarność przeciwników?

- Są procedury. Gdy widzę na trasie, że coś się komuś stało, przynajmniej muszę wcisnąć w jego pojeździe guzik, który przywołuje śmigłowiec ratowniczy. Każdy pilot ma dwie karty: zieloną i czerwoną. Kiedy przejeżdżam obok, a on pokazuje czerwoną kartę, trzeba się brać do roboty, wycinać gościa z kabiny, wzywać pomoc. Pamiętam, leży motocyklista, nogę ma w takiej pozycji, że kończyny tak się nie zginają. Mówię: "Naciskaj guzik, chłopie, nie ma wyjścia". A on: "Nie, noga tylko wybita w kolanie, nastawię sobie. Cała rodzina składała się na mój start, szkoda się wycofać".

Żadnego wstydu za panem, żadnych błędów?

- Ja mam taką konstrukcję, że jeśli coś zafajdam, to odrzucam, kasuję. Inaczej by ciążyło. Błędy? Uciekło mi to, co mogłem dać najstarszej córce. Kiedy dojrzewała, tatuś nie miał czasu słuchać o jej problemach, bo musiał gnać: "Dobra, dobra, załatwimy... Nie bój się, dasz radę". Puste hasła. Nie dostała mądrości, jaką ja miałem od ojca: zawsze, gdy odrobiłem lekcje, szliśmy na spacer i on mi układał w głowie. Na przykład, że trzeba mieć zaplecze w najbliższych. Teraz, z perspektywy 53-letniego gościa wiem, że to cud, że nie straciłem po drodze rodziny. Dana, moja żona, wiele razy była skazana tylko na siebie. Mogła się wkurzyć.

Ale też mówią, że Hołek nigdy nie strzelał oczami do innych kobiet.

- No tak, wielu kolegów robiło w życiu zmiany. Na koniec rajdów zawsze były imprezy dla odreagowania. A głupi Hołek pakował się i jechał do domu. Pytali: "Co ty, kurde, jesteś inny? Takie dziewczyny przyszły!". Potem tylko prosili: "Zostań trochę, zwabimy je na twojego ryja". Więc było: "Chodźcie, poznacie Krzysztofa". A ja tylnym wyjściem...

Co sprawiało, że był pan nie do wzięcia?

- Będę nudny jak ściera: miałem wyjątkową kobietę. Nie chodziło o zasadę, że trzeba być wiernym. Udało mi się znaleźć żonę, która mnie mocniej magnesowała niż ten cały imprezowy blichtr, więc pędziłem do niej. Śmiejemy się z Daną, że jesteśmy jak z filmu Bollywood. Poznaliśmy się, mając 16 lat, i przez 35 jesteśmy ze sobą.

A jaki był 16-letni Krzysztof, któremu ojciec, szef firmy samochodowej, załatwił prawo jazdy na motocykl?

- Kompletny szaleniec. Byłem gościem, który uruchamiał silnik motocykla w drugą stronę i jeździł tyłem na pełnym gazie. Wywracałem się obdarty ze skóry. Pamiętam, jak sąsiad krzyczał z okna: "Debilu, zabijesz się!". Albo nasypaliśmy z chłopakami pod oknem górę piachu, a ja skakałem z drugiego piętra, żeby sprawdzić, czy się da. Byłem dowodem na istnienie Boga, bo powinienem się zabić, a żyję. Kiedy zacząłem się spotykać z moją Danusią, chłopaki mówili: "Ty do tego gościa nawet nie podchodź, bo on tygodnia nie przeżyje".

A to szaleństwo w człowieku jest skąd, to... hormonalne? Bo ojciec, mama - poważni ludzie.

- Nie wiem, może dar od Boga? Bo ja byłem świrem, ale miałem też instynkt przeżycia. Mając dwadzieścia parę lat, wsiadałem do samochodu i jechałem na poziomie ryzyka niedostępnego dla kolegów, a jeszcze czułem, że mam rezerwy. Tata, też sportowiec, był moim sprzymierzeńcem. Jak tylko mógł, wspierał, finansowo także.

A mama?

- Mama cierpiała: "Synu, nie jedź na ten rajd, po co ci to?".

Nie miał pan sumienia?

- Nie miałem. Tylko jedną myśl: "Mamo, dam radę, jestem świetny". To szczęście, że nie wracałem połamany, więc mama nie wiedziała, ile ryzykuję. Równie mocno martwiła się tym, że nie włożyłem czapki, jak tym, że wjeżdżam 200 kilometrów na godzinę w leśną drogę. Chyba zrozumiała, że się nie zmienię. Potem, gdy urodziła się nasza Karolina, mama zostawała z nią, bo Dana grała jeszcze wtedy zawodowo w koszykówkę i też miała swoje wyjazdy.

A pan kiedyś dotknął prawdziwej pracy, takiej na etacie?

- Wybrałem drogi sport. Wtedy cały rok się zbierało, żeby kupić komplet amortyzatorów. Silnik odkupowało się skądś zepsuty, w cenie złomu. Budowaliśmy rajdówki z gruzów. Takiej porządnej pracy... nie znam. Ale kiedy przyszedł czas kartek na benzynę, rajdowanie okazało się niemożliwe. Co wymyślił Hołowczyc? Że taksówkarz ma duży przydział paliwa. A żeby zostać taksówkarzem, potrzebna była praktyka. Tata załatwił mi pracę kierowcy, dostawczą nysą woziłem ciastka, głównie pączki. Jeździłem tak, że te ciastka trzeba było z podłogi zbierać. Zawsze też coś zostawało i wtedy jechałem do Dany, na trening koszykarek: "Proszę, dziewczyny, taca pączków".

Układać sobie życie z takim...

- Spokojnie. Przyszedł cudowny moment, gdy zadzwonił szef Działu Sportu FSO: "Panie Krzysztofie, czy pan by nie został naszym kierowcą?". Ojciec mnie uczył, żeby nie podejmować decyzji natychmiast, więc ja: "Przemyślę i w ciągu 10 minut odpowiem". I przez ten czas biegałem od ściany do ściany, żeby wreszcie zadzwonić, że "Tak, tak, tak chcę!". Pan wie, co to było? Samochód przygotowany, mechanicy, kombinezon, pieniądze na rajdy. Byłem gość: wczasy w Bułgarii, budowa domu...

Tego, który potem pan musiał sprzedać?

- No, bajki się kiedyś kończą. Zamknięto Dział Sportu, ja chciałem jeździć, więc dom sprzedany, kupiłem samochód rajdowy...

Żona się ucieszyła.

- Wróciła do 30-metrowego mieszkania i powiedziała: "Przy tobie i tak czuję się bezpiecznie". Byłem chyba sprawnym negocjatorem.

I optymistą. Czy Hołowczyc był kiedyś w czarnej d...?

- W pewnym momencie zacząłem moje starty finansować z kredytów. A kredyty drożały, wpadłem w pętlę, byłem winien coraz więcej. I kto przyszedł na pomoc? Tata z mamą. Poszli do banku, spłacili mój dług, ja stałem obok skulony jak ta pipa, ale obiecywałem: "Oddam co do grosza". I zapamiętałem to dziadostwo. Już nigdy nie wziąłem kredytu, a gdy stanąłem na nogi, kupiłem rodzicom samochód. Nową corollę schowaliśmy w garażu, przewiązaliśmy wstążką, rodzice przyjechali na święta: "Proszę, to dla was". Wtedy poczułem się kimś.

Dobrze nie mieć za plecami tylko ściany.

- Siła rodziny. I tak samo wychowuję córki. Wiem, że gdy będę starym prykiem, one zostaną przy mnie.

No tak, trzy córki. A gdzieś wyczytałem pana słowa, że w waszym świecie "lepiej jest zginąć niż przegrać". Więc pytanie: czy będąc ojcem, wolno narażać życie dla jaj? W obronie kraju - zgoda, ale dla sportu?

- No to mnie pan trafił. Nie mam mądrej odpowiedzi. Ten temat we mnie siedzi. Z jednej strony zaklinam rzeczywistość, że jestem dobry, że nic mi się nie stanie, a z drugiej wiem, że czasem po minimalnym błędzie... światło gaśnie. Ja wierzę w Boga i ufam, że jeśli mam jakąś drogę w życiu, to On tym kieruje. Może jestem częścią jakiegoś planu?

Sprytnie przerzucić odpowiedzialność na siłę wyższą. Czytałem, że kiedy pan jest na trasie Dakaru, żona siedzi przed komputerem i śledzi kropkę pana samochodu na mapie pustyni. A tak bez metafor?

- Dzieci mówią, że matka wtedy do niczego się nie nadaje. "Tato, mama jest tylko z tobą. Warczy na nas, wygania, wszyscy chodzą na paluszkach". Nawet gdy wracam, Dana jest jeszcze na mnie wściekła przez kilka dni, musi odreagować.

Ładnie to tak?

- No nieładnie. Ale uważam, że mężczyzna musi czasem wjechać do domu na białym koniu i pokazać kobiecie, że nie jest tylko lekko otyłym gościem, który kosi trawkę i czyta gazetkę. OK, strach, tęsknota to są ciemne strony mojej zabawy. Ale gdybym się nie ścigał, byłbym innym facetem i może Dana by mnie nie chciała. Może bez tych emocji każde dawno żyłoby w swoim ogródku?

Układ sadomasochistyczny?

- Powiedzmy symbioza. Dana jest delikatna, ale silna. Umie żyć z takim jak ja. I nigdy nie sprawiła, że chciałbym być gdzie indziej. Chłopaki mówią: "Baba mnie męczy, muszę się wyrwać na piwo". A u mnie odwrotnie: "Nie idę z wami na piwo, bo pędzę do domu".

Myśli pan, że dzięki temu bilans pani Danuty wychodzi na plus?

- Ma faceta, który ją kocha i zrobiłby dla niej wszystko. Który fizycznie bywa nieobecny, ale myślami z rodziną jest cały czas. Przecież żyjemy w epoce Skype’a, ja nawet na Dakarze odpalam komputer i dzielimy się wrażeniami. Bo Dana ma piekielne ambicje sportowe. I rozumie, że moje życie nie byłoby tak piękne, gdybym nie otarł się o ostateczność. Ludzie, którzy wracają ze szczytów Himalajów albo z Dakaru, gdzie dotykają śmierci i ona ich tak muska, są inni.

A jeśli nie wracają?

- To wtedy jest do dupy. Bo rodzina zostaje. Ale ja się ubezpieczam. Moja żona dostanie milion euro, gdybym nie wrócił.

Myśli pan, że to załatwia sprawę? W domu odbyła się rozmowa, co ma zrobić rodzina, gdyby...

- Rozmawiamy o tym. Mam przyjaciela, który jest ze mną na dobre i na złe. Zarządza moimi finansami, kieruje trochę karierą. To gość, którego nie za bardzo widać, Andrzej Kalitowicz. I mam pewność, że gdybym odszedł, on zajmie się moją rodziną. Ja obiecałem mu to samo. To jest prawdziwa polisa.

Żona stanęła kiedyś w drzwiach i powiedziała: "Nie jedź"?

- Nie, ale dopomina się o coś innego. Bo ja kiedyś byłem szaleńcem, frunąłem, lałem po drodze tych frajerów, a pod koniec rajdu stałem na środku pustyni przegrany, z jakąś rurką od silnika pękniętą. A na ostatnim Dakarze wygrała moja mądrość, nie szaleństwo i odwaga. I Dana domaga się ode mnie takiej dojrzałości. Tylko że jeśli teraz byłem trzeci, za rok wypada być wyżej. A to znaczy, że trzeba od startu do mety jechać na sto procent i jeszcze mieć szczęście. Ryzyko rośnie do kwadratu. A moje plecy trzeszczą, ciało, które złamało się w tylu miejscach, się buntuje.

Ten optymistyczny, młodzieńczy Hołek chodzi czasem rano zgięty wpół?

- A co pan myśli? To wszystko trzeba rozprostować, rozruszać. Ale jest coś niewiarygodnego. Na Dakarze po paru dniach nie możesz zejść z łóżka: nadgarstek zwichnięty, biodro obite, a wystarczy dotknąć kierownicy i... nic nie boli. To jest boskie!

Taki wypadek, jak w 2013 roku, kiedy w Peru wpadł pan autem w wielki dół i złamał kręgosłup, zmienia coś w psychice?

- Dużo straciłem. To przyhamowało mnie na półtora roku. Tyle potrzebowałem, żeby odzyskać swoją prędkość, a i tak w głowie jest tykanie: "Uważaj, bo może być jeszcze raz".

Umie pan przegrywać?

- Nie umiałem, ale się nauczyłem. Kiedyś cierpiałem jak cholera, chowałem się po kątach. Potem zobaczyłem, jak śmiesznie wyglądają koledzy, którzy szukają usprawiedliwienia swojej porażki. Ja się przyznaję: "Spaprałem, zrobiłem coś źle". I widzę, że ludzie to kupują. Tata zawsze powtarzał: "Synu, gdy będziesz mówił prawdę, będzie ci łatwiej w życiu".

Przegrany Hołowczyc wraca do domu inny?

- Pewnie. Smutny, słaby, zły...

Psa kopnie?

- Nie, nie kopię psa. Chociaż ostatnio odbyłem z moim bernardynem śmiertelną walkę o dominację w domu. Chciał rządzić, kładł się na środku salonu, Dana mówi "wyjdź!", a ten warczy. Zameldowano mi, pomyślałem: "albo ty skurczybyku, albo ja!". Bo ja jestem trochę zwierzęcy. Jakbym poszedł do lasu, też bym dał radę.

Pan nadaje się w ogóle do zwykłego życia? Zakupy zrobić, trawnik skosić?

- To bym zdechł. Mój kalendarz, jakbym panu pokazał, jest taki: trrrrr, godzina po godzinie! Czasem przyjeżdżam i jest dziura, trzy dni nic. Dana prosiła, żeby pralkę kupić i coś tam jeszcze, więc staram się to zrobić szybko. A potem? Jak jest ciepło, to może motorówka albo skuter wodny. Albo rower, żeby się tak sczochrać fizycznie. Mam motor, który jeździ 300 kilometrów na godzinę, trzeba mu czasem zawory przedmuchać.

I to się nie nudzi?

- Cholera, na razie nie. Albo wezmę dzieci, mam amerykański kabriolet, pontiac z 1967 roku, wielki silnik 7,4... i tak sobie powoli jedziemy tu-tu-tu. Wtedy jestem "pan Dżolo" w okularkach. To chwile, gdy oddaję dziewczynom wszystko, mamy czas na dyskusje, na cieszenie się sobą.

Czyli nie jest pan dla córek gościem z kosmosu?

- Nie, duże problemy potrafię rozwiązać. Żona, kiedy coś się w rodzinie dzieje, mówi: "Tata wróci, to z wami to omówi". Staram się być jak mój ojciec dla mnie: mądry i wyrozumiały. Karolina jako nastolatka bardzo się buntowała. Krzyczała do nas: "Co wy robicie z waszym życiem? Ty jedziesz na te zasrane rajdy, matka czeka jak głupia!". A ja na to: "Spokojnie, córeczko, bardzo cię kochamy", głaskałem po głowie, mimo że w środku dymiło.

Mówi się, że mistrzowie, egocentrycy, nie powinni mieć dzieci.

- Dzieci? Nie ma większego sensu w życiu. Pamiętam, jak rodziła się średnia córka Alicja. Najcięższy moment mojego życia. Wcześniak. Owinęła się pępowiną i wyjęli ją właściwie w zamartwicy. Leżało to maleństwo, rączki i nóżki wisiały. Kiwałem się nad inkubatorem 12 godzin i patrzyłem na wykresy: serduszko 150, 180, potem 120 i znów szybciej. Prosiłem Boga: "Daj mi to dziecko, co ono winne, takie stworzonko?". I potem zobaczyłem na twarzy lekarza, że ją mamy. Jak ona teraz kocha życie! Kiedy więc Karolina i Alicja dojrzały i zaczęły znikać z domu, mówię: "Dana, widzisz, jak tu pusto? Jeszcze jedno dziecko powinniśmy mieć". A ona: "Chyba zwariowałeś? Ja jestem stara, ty jesteś stary dziadu, po co ci to?". Ale kiedy się urodziła mała Antonina, wyszło na moje. Nie ma większej radości niż ten gwar.

Szczególnie, że gdy się znudzi, można wziąć rajdówkę i uciec do lasu.

- No fakt, mogę. Nawet żona, kiedy widzi, że gość wysycha, mówi: "Jedź już na ten trening, bo żal na ciebie patrzeć". Ona wie, że ja bez adrenaliny umieram. Czasem siedzimy na wakacjach i ja więdnę, więc jakiś rollercoaster huknę z córkami, bo one to kochają, albo na bungee walnę. Potrzebuję być blisko "ciemnej strony mocy".

A kiedy czuje się pan facetem po pięćdziesiątce?

- Nie mam takich chwil. W teście wyszło mi, że biologicznie jestem około czterdziestki. Jest urządzenie, które bada ilość tkanki tłuszczowej, gęstość mięśni. Wszystko w środku mam okej. Jedyna rzecz to wzrok, "dłuższa rączka". Na przykład w restauracji ciemnawo, literki w karcie małe, nic nie widzę. Jak ja to przeżyłem. Słyszałem, że można wzrok ćwiczyć, katowałem się, ostrzyłem. Dana już ma okulary, więc czasem proszę: "Pożycz". A ona: "Pogódź się z tym, nie jesteś już chłopcem".

Przeżył pan kiedyś męskie upokorzenie?

- No dobra, opowiem. Jedziemy na narty. Idę kupić sprzęt. "Jakie narty, panie Krzysiu? - Jak to jakie? Ekstremalne, dla twardzieli!". Jesteśmy na stoku, znajoma robi film, po powrocie oglądamy. Patrzę: "O, co za niedźwiedź, jak on jedzie?". A to byłem ja. Teraz z mniejszą chęcią jeżdżę na nartach. To mój problem: albo coś robię po mistrzowsku, albo porzucam.

W takich chwilach jest pan dla siebie przyjacielem czy wrogiem?

- Nie, no kocham siebie jak cholera. Staję przed lustrem i mówię: "Ty frajerze, sporo fajnych rzeczy zrobiliśmy!". Ale ostatnio przeszedłem szczegółowe badania. W niemieckiej ekipie, w której jeżdżę, są pod tym względem skrupulatni. Fachowiec, który oglądał moje serce, mówi: "Źle pan trenuje! Agresywnie i do oporu. Serce przeciążone, kulka taka zbita. Niech pan spróbuje być dla siebie lepszy, 70 procent mocy, nie 101!". A ja na treningu myślę: "Jak to, ja nie nie dam rady?". I jadę do upadłego.

Mówił pan, że na ostatnim Dakarze zdarzały się etapy "na zabicie". Jaka to skala zmęczenia?

- To jest ból w całym organizmie, poczucie rozsadzania takie, że nie jesteś w stanie nawet rąk kontrolować. Marzysz tylko, żeby uciec z tej blaszanej puszki, skulić się i położyć na piasku. A przecież ja jestem odporny, nie używam tabletek przeciwbólowych, zęby leczę bez znieczulenia.

Twardziel?

- Nie. Tylko każda forma oszukiwania organizmu sprawia, że staje się on słabszy. Ja do 30. roku życia nie dotykałem alkoholu. Uważałem, że coś stracę, będę wolniejszy. Dzięki temu dostawałem samochody mistrzów, gdy wieczorem, po zakończeniu rajdu, trzeba było jechać po wódkę. "Młody nie pije, to pojedzie".

Ciekawe, co na to psycholog?

- Przechodziłem test psychologiczny Mental Win, który sprawdza odporność psychiczną, skłonność do ryzyka i takie tam. Dzięki niemu można zarządzać swoimi atutami i słabościami.

Hołek ma słabości?

- Zawsze wydawało mi się, że jestem "uformowany", znam techniki relaksacyjne, wiem, jak wracać do formy. Ale przed Dakarem pracowaliśmy z psychologiem Darkiem Nowickim i okazało się, że ciągle jestem... chłopcem. Kiedy jest sukces, wchodzę na wysokie emocje, a jeśli coś nie wychodzi, upodlam się: "Jesteś do dupy, fujaro!". Musieliśmy te emocje spłaszczać. Jest ćwiczenie w komputerze, strzelanie do duchów. I Darek mi pokazał: "Patrz, jak się denerwujesz. Kiedy nie trafiasz, spada ci precyzja i szybkość reakcji. Nie napinaj się, odpuść sobie". Potem na rajdzie patrzyłem na Stefana Peterhansela, który zajął pierwsze miejsce. To gość, co wszystkich ma w dupie. Wygrał, coś tam powiedział miło i poszedł, pełen spokój.

Można się tego nauczyć, gdy jest się już "uformowanym"?

- Można, bo ten sport umie upokorzyć, raz unosi cię do nieba, a innym razem strąca na glebę, każe ci szczać w gacie...

Ciekawy wątek.

- Dosłownie. W tym roku kazali mi na trasie sikać w pampersa. Bo gość jedzie osiem godzin, wypija kilka litrów płynów, to jak bez sikania? To sztuka. Rano żadnej kawy ani herbaty i potem delikatnie popijasz wodę, bo jest groźba odwodnienia. Ale kiedy się zaczynasz pocić, pijesz więcej... Fizjolodzy uznali, że mamy zakładać pieluchę. Przed Dakarem siedziałem w domu przy symulatorze, zakładałem tego cholernego pampersa, a żona się śmiała: "Przyzwyczajaj się, zbliżasz się do wieku, kiedy to się przyda". Co za upokorzenie.

Nie zawsze jest się rycerzem na białym koniu. Ale czuje się pan bohaterem?

- Mam kumpla chirurga. Niedawno opowiadał, że obudzili go w nocy, bo komuś urwało rękę: "12 godzin rypałem te ścięgna, ale będzie mu hulała łapa!". O, to jest bohater. A ja? Czasem trzeba ryjem o ziemię zaszorować, żeby coś osiągnąć. Jestem w małej grupie ludzi, którzy potrafią 200 kilometrów na godzinę przez pustynię przefrunąć. Tylko że to jest solidna, nikomu niepotrzebna robota. Dlatego Dana się śmieje: "Dobrze ci idzie, ale prawdziwe życie jest w domu. Tu są ludzie, którzy cię kochają, nawet kiedy przegrywasz".

To jednak dojrzałość na coś się przydaje.

- Nie tylko w tej sprawie. Żaden młody gówniarz jeszcze Dakaru nie wygrał.

Jacek Szmidt

TWÓJ STYL 5/2015

Twój Styl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy