Reklama

Kruchy Desperado

Długo żyli obok siebie. Tomasz Stańko zamiast życia rodzinnego wybrał to cygańskie. Ale po pięćdziesiątce pokonał swoje demony, odstawił alkohol i narkotyki. Zbliżył się do córki. O ojcu opowiada nam Anna Stańko.

PANI: Kiedy tak naprawdę poznałaś swojego ojca? Twoi rodzice rozstali się, kiedy miałaś trzy lata.

Anna Stańko: - Moment otwarcia nastąpił, gdy skończyło się szalone życie i tata stał się czystym człowiekiem, wolnym od nałogów. Wcześniej trudno mi było znaleźć z nim wspólny język, potrzebowałam porządku, a światem taty rządził chaos. Pojawiał się i znikał, był nieprzewidywalny. Trochę jak ten pokój dla ptaków, który urządził w swoim mieszkaniu (na Rozbrat w Warszawie mieszkały m.in. papugi, australijskie wróble, japońskie przepiórki i kos, łącznie ponad 20 ptaków - red.). Z jednej strony piękny, z drugiej dziki i niepokojący. Na drogę "porządku" tata wszedł na początku lat 90., gdy zaczynałam dorastać. Miałam 14, może 15 lat.

Reklama

Czyli wchodziłaś w okres buntu...

- Byłam raczej ułożoną dziewczyną, która nie stwarzała problemów. Może chciałam być w kontrze do tego, co robił mój tata? W połowie mojego liceum mama zaczęła dzielić swoje życie między Stany i Polskę, więc rodzice postanowili, że zamieszkam u taty, który kupił mieszkanie niedaleko naszego, pięć minut na piechotę. Ale wytrzymaliśmy pod jednym dachem raptem parę dni. Tata zrobił mi karczemną awanturę o jakąś bzdurę i obraziliśmy się na siebie śmiertelnie. Zawsze targało nim mnóstwo emocji i namiętności, bywał wybuchowy. Zrozumieliśmy wtedy, że nie możemy razem mieszkać.

Tym bardziej że on był Istnieniem Poszczególnym, jak powtarzał za Witkacym. Samotnikiem, który potrzebował przestrzeni tylko dla siebie. Wróciłam do mieszkania mamy, ale widywaliśmy się codziennie. Przychodziłam do niego po szkole, rozmawialiśmy. Tata dał mi duży kredyt zaufania i roztoczył nade mną opiekę. Dla mnie nauczył się nawet gotować. Na początku szło mu to marnie, ale potem stał się prawdziwym mistrzem w kuchni. Z biegiem lat zaczęliśmy się do siebie zbliżać.

Samodzielne mieszkanie w tym wieku to przyspieszona lekcja dorastania?

- Miałam zapewnione wsparcie finansowe, tata mnie utrzymywał. Zatrudnił też panią, która pomagała w sprzątaniu, więc nie zostałam sama z domowymi obowiązkami. Musiałam jednak płacić rachunki i stanie w gigantycznych kolejkach na poczcie wspominam jako największy koszmar. Starałam się być odpowiedzialna, ale to nie wymagało ode mnie zbyt wielkich wyrzeczeń, bo taką mam naturę. Zawsze byłam sumienną uczennicą, nie chodziłam na wagary, bardzo dobrze zdałam maturę. Chociaż nie mogę powiedzieć, że nie urządziłam w domu ani jednej balangi...

Spędzałaś z ojcem czas tak, jak to zazwyczaj robią rodzice  z dziećmi? Chodziliście razem do kina, jeździliście na wakacje?

- Nigdy nie byliśmy typową rodziną. Tata bywał na wywiadówkach w szkole, bo ktoś musiał to robić, ale nie jeździliśmy razem na wakacje ani nie chodziliśmy na rower. Jednak nie brakowało mi tego, bo byłam już w tym wieku, że wolałam wyjść ze znajomymi. Dopiero kiedy dorosłam, zaczęliśmy bywać razem na koncertach czy w teatrze. Ale tak naprawdę dobrze poznaliśmy się w momencie, kiedy zostałam jego menedżerką. Wtedy stworzyliśmy prawdziwą rodzinę, bo dla taty największym sensem istnienia była sztuka. Myślę, że gdybyśmy nie pracowali razem, to nasze życia byłyby bardzo osobne.

Dlaczego w takim razie on - Istnienie Poszczególne - zdecydował się na małżeństwo?

- To była miłość od pierwszego wejrzenia. Rodzice szybko wzięli ślub, a mama wymarzyła sobie, że chce mieć dziecko i psa, więc tak się stało. Niestety, tata nie potrafił wtedy dla rodziny zrezygnować ze swojego stylu życia i mama tego nie wytrzymała.

Po rozstaniu mieli dobrą relację?

- Nie od razu, ale przez ostatnich kilkanaście lat byli bardzo blisko, przyjaźnili się. Po wielu przygodach ponownie stali się najważniejszymi dla siebie osobami. Tata zadbał o to, by mama po powrocie do Polski zamieszkała blisko naszych domów. Codziennie rozmawiali, chodzili na spacery, obiady. Znowu dzielili razem życie, choć nie w standardowy sposób.

Twój tata miał inne partnerki. Lubiłaś je?

- Podobno jak miałam cztery lata, to zrobiłam scenę zazdrości o jakąś dziewczynę, oskarżyłam ją, że podtyka mi marihuanę, choć to była nieprawda. Ja tego nie pamiętam. Nie poznałam też wszystkich dziewczyn taty, ale zawsze wiązał się z interesującymi kobietami. Bliżej byłam z Małgosią, z którą byli parą przez 15 lat. Ona była jego filarem w najmroczniejszych czasach i pomagała podnieść się z różnych upadków. Jestem jej za to bardzo wdzięczna. Wiadomość o ich rozstaniu była dla mnie zaskoczeniem, ale jednocześnie wiedziałam, że tata to trudny partner. Kochał wszystkie swoje kobiety, jednak nie potrafił o nie zadbać tak, jak one tego potrzebowały, bo na pierwszym miejscu stawiał sztukę.

Słuchałaś w dzieciństwie jego muzyki?

- Zawsze ją uwielbiałam i byłam dumna z taty, ton jego trąbki rozpoznam z tysiąca kilometrów. Jednak kiedy byłam młodsza, jazz nie był moim pierwszym muzycznym wyborem. Być może dlatego, że moje dzieciństwo było pełne również innych gatunków muzyki - mama słuchała dużo reggae i Jamesa Browna. Czasy liceum to na początku grunge, później elektronika i hip-hop. W 1997 roku odbierałam za tatę Fryderyki, uroczysta gala w Sali Kongresowej, a ja ubrałam się w ortalionowe dresy. (śmiech) Szkoła średnia to jednak też okres, kiedy wpadałam na jego koncerty do Akwarium, pierwszego klubu jazzowego w Polsce. Piękne wspomnienie. Kiedy odwiedzałam tatę w jego mieszkaniu, często siadał przy pianinie i grał mi swoje nowe kompozycje. Tak było nawet w mrocznych czasach - jego muzyka zawsze była łącznikiem między nami. Po jego odejściu wielu rzeczy mi brakuje, ale najbardziej właśnie tych momentów, gdy dla mnie grał. Cieszę się, że zostały mi po nim nagrania, jak komponuje. Mam chociaż to... 


Pochodził z muzykalnej rodziny?

- Dziadek był wykształconym skrzypkiem i chociaż sam zdecydował się na karierę sędziowską, to wspierał tatę w jego ambicjach muzycznych. Z kolei babcia pracowała w szkole muzycznej, w bibliotece. Siostra taty też związała się z muzyką, jest fantastyczną pianistką. Wybrała jednak inną drogę niż brat, bo zamiast na karierę sceniczną postawiła na miłość. Zakochała się w Szwedzie, wyemigrowała do Skandynawii i tam zajęła się uczeniem studentów. Myślę, że później brakowało jej tego scenicznego życia i dlatego była tak dumna z dokonań taty.

Tomasz Stańko mówił, że jazz był opozycją stabilizacji i mieszczaństwa, które dał mu rodzinny dom. Jaki on był?

- Pamiętam głównie babcię, która była dobrą, kochającą kobietą, choć momentami apodyktyczną. Pochodziła ze wsi, ze Zwięczycy, która dzisiaj jest dzielnicą Rzeszowa, ale udało jej się stamtąd wyrwać i zawalczyć o lepszą przyszłość. Skończyła szkołę, a potem razem z mężem wyjechała do Krakowa, kiedy mój tata miał sześć lat. Oni do końca byli blisko, babcia wszystko tacie wybaczała, wspierała i kochała swojego diabelskiego syna. Z kolei dziadek był zamkniętym w sobie człowiekiem, nie okazywał uczuć. Pilnował w domu dyscypliny i wprowadzał surowe zasady.

Twój tata wychował się w Krakowie, tam zaczął swoją karierę. Pokazywał ci kiedyś miejsca, w których wtedy bywał?

- Nie był typem człowieka, z którym można jechać na wycieczkę i pogadać o przeszłości. Chciał ze mną rozmawiać o sztuce i sprawach filozoficznych, a nie na tematy związane z życiem codziennym.

W książce autobiograficznej przyznał, że był nieśmiałym dzieckiem. W dorosłym życiu pozbył się tej cechy?

- Myślę, że pozostał nieśmiały i bardzo wrażliwy. Nie lubił "wystawiać" się publicznie, a jednocześnie pragnął robić sztukę, dzielić się nią. I ta potrzeba zwyciężała. Komponowanie, rozwijanie nowych składów, nawiązywanie kontaktów, dbanie o swoją markę w branży - to wszystko wymaga odwagi, bycia drapieżnikiem. A on naturalnie w sobie tego nie miał i myślę, że na początku to właśnie używki pomagały mu postawić ten trudny pierwszy krok.

Były harcerz i ministrant, którego oburzało to, że na pielgrzymce do Częstochowy ludzie palą papierosy i piją wino mszalne, stał się szalonym jazzmanem.

- Tata był pełen sprzeczności. Z jednej strony niewinny introwertyk zafascynowany sztuką i filozofią, z drugiej - chłopak, który należał do chuligańskiej bandy ulicznej. Żeby się do niej dostać, walnął cegłą w samochód. Był delikatny, ale pociągał go mrok. Jedną ze swoich płyt nazwał "Kameleon" i myślę, że to słowo doskonale go określa. 

Co twojego tatę pociągało w jazzie?

- Wolność. W muzyce uwielbiał improwizację. Ale też fascynowało go to barwne towarzystwo, ich niecodzienny styl życia. To była śmietanka kulturalna i on chciał do niej przynależeć. Tata był jednym z pierwszych jazzmanów, którzy zrezygnowali z garniturów i postawili na ekstrawagancję. Lubił kolorowe, hipisowskie ubrania, wyrazistą modę. Ten jego styl potem się zmieniał, ale zawsze był na czasie. Uwielbiał buty, trampki Paula Smitha, kolorowe "najki". Zostawił po sobie sporą kolekcję.

W szkole muzycznej Tomasz Stańko najpierw grał na skrzypcach i pianinie. Kiedy zrozumiał, że jego instrumentem jest trąbka?

- Wszystko zaczęło się na obozie harcerskim, gdy wytypowano go do wygrywania krótkich melodii na sygnałówce. W średniej szkole muzycznej wybrał już klasę trąbki. Potem zafascynował się muzyką Dave’a Brubecka. Usłyszał go na koncercie w krakowskiej Rotundzie, kiedy miał 16 lat, i wciągnął go świat jazzu.

Kiedy zaczął myśleć poważnie o karierze muzyka?

- Jeszcze w liceum grał swoje pierwsze koncerty i brał udział w jazzowych jamach w krakowskich klubach. Szedł jak burza, w 1962 roku założył swój pierwszy zespół, Jazz Darings, a rok później, kiedy miał 21 lat, zaczął koncertować z Krzysztofem Komedą. To, jaką przeszedł drogę, sprawiło, że potem był surowy w ocenie innych i nie dawał większych szans tym, którzy późno startują. Z Marcinem Wasilewskim i pozostałymi muzykami ze swojego kwartetu zaczął współpracować, gdy byli jeszcze nastolatkami.

Spotkanie z Krzysztofem Komedą, ówczesnym guru polskiego jazzu, z którym nagrał album "Astigmatic", ukształtowało twojego ojca?

- Komeda, ze swoją niesamowitą kreatywnością i otwartością, był dla niego inspiracją. Tata nauczył się od niego, jak być liderem zespołu. Nawet kiedy ich znajomość przerodziła się w przyjaźń, pozostał jego mentorem i duchowym przewodnikiem. Byli ze sobą blisko związani i bardzo się nawzajem szanowali. Wyjeżdżając do Ameryki, Komeda planował ściągnąć tam tatę, ale nie zdążył, bo doszło do tragicznego wypadku, w którym zginął.

Jednak Tomasz Stańko do Ameryki i tak dotarł.

- Tę drogę do Stanów rozpoczęło nawiązanie współpracy z kultową monachijską wytwórnią ECM. Już w 1975 roku pod ich szyldem kwartet taty wydał płytę "Balladyna". Po 20 latach przerwy nagrał "Leosię", album zadedykowany matce, dwa lata później następną - "Litanię" z muzyką Komedy. I od tego czasu jeszcze cztery. Największy rozgłos przyniósł mu w Ameryce krążek "Soul of Things" z 2002 roku, po którym zaczął grać mnóstwo koncertów. Słyszałam, jak ludzie zaczepiali go na ulicy i mówili: "Mr. Stanko, I love your music!".

W Nowym Jorku, mekce jazzmanów, twój tata kupił mieszkanie. Na Manhattanie, tuż przy Central Parku.

- To było jego miejsce na ziemi. On we wszystkim szukał intensywności i nasycenia, dlatego lubił tętniące życiem miasta. Czasem uciekał w góry, by odpocząć, ale na co dzień potrzebował szybkiego rytmu. Zawsze wybierał to, co najlepsze - czy to herbaty, czy whiskey lub buty - więc wybrał też najlepszą metropolię. Spędzał tam tylko parę miesięcy w ciągu roku, jego bazą pozostała Warszawa, ale nie chciał wynajmować pokoju w hotelu. Potrzebował swojego własnego miejsca. Dzięki niemu mógł poczuć się prawdziwym nowojorczykiem.

"Wydawałoby się, że było mi łatwo. Ale było mi ciężko, cały czas musiałem walczyć z przeciwnościami losu". To jego słowa. Życie muzyka w PRL-u było trudne?

- Przeciwnie. Tata nie miał problemów z dostaniem paszportu, grał koncerty za granicą, a za jeden taki występ mógł się w kraju utrzymać przez kilka miesięcy. To nie świat materialny, tylko ten niematerialny stwarzał mu wyzwania. Walczył z wewnętrznymi demonami, ale myślę, że właśnie pokonywanie własnych słabości zbudowało jego siłę.

"Żyłem jak diabeł. Do kieszeni wrzucałem grudy haszyszu - luzem, fajki, amfetaminę, pastylki też luzem. Flaszkę. Wszystkie środki miałem w kieszeni" - tak mówił w autobiografii. Nazywał siebie Desperado. Jak łączył to z intensywną pracą?

- Nie był w stanie. Kiedy grał, to skupiał się tylko na graniu, a potem wpadał w swój mroczny czas i wtedy nie koncertował, nie komponował. Aż przyszedł moment, gdy musiał zerwać z używkami.

Co się wydarzyło?

- Jego organizm się zbuntował i na początku lat 90. tata stracił zęby. Wtedy stanął przed wyborem: albo pogrąży się w nałogach i zrezygnuje z muzyki, albo rzuci to wszystko i znajdzie w sobie siłę, żeby nauczyć się grać na nowo. Dla większości trębaczy utrata zębów oznacza koniec kariery, bo trzeba wypracować inną technikę, ale tata z miłości do muzyki potrafił pokonać każdą trudność. Zaczął grać ze sztucznymi zębami, chociaż to wszystko się ruszało i było mu ciężko. Długo był niezadowolony z siebie i upłynęło kilka lat, zanim znów poczuł się na scenie komfortowo. 

Mówił, że bardziej niż z osiągnięć muzycznych jest dumny z faktu, że przestał palić haszysz.

- Bo to była długa i wyboista droga. Kupował używki, potem je wyrzucał i tak wiele razy. Dobrych parę lat zajęło mu kompletne oczyszczenie. Najpierw rzucił alkohol, potem papierosy, a na końcu właśnie haszysz, od którego był najbardziej uzależniony.

Zależało mu na tym, żebyś ty nie paliła?

- Był przewrażliwiony na tym punkcie. Kiedy byłam nastolatką, nie mogłam mu powiedzieć, że czasem palę jointy, bo wpadłby w panikę, że poszłam w jego ślady. Przyznałam mu się do tego dopiero jako dorosła kobieta.

Kiedy zerwał z nałogami, zaczął gotować makrobiotycznie, uprawiać jogę i jogging. Jego znajomi żartowali, że z ostrego imprezowicza stał się ortodoksyjnym sportowcem.

- Intensywne bieganie i joga napędzały go, dawały "powera". Tak samo jak herbata, którą pił w dużych ilościach. Niezdrowe uzależnienia zastąpił zdrowymi. Ale dzięki temu nowemu stylowi życia prawie do samego końca miał mnóstwo siły. Zmarł w lipcu 2018 roku, a jeszcze w połowie marca grał koncerty.

Kiedy usłyszał diagnozę, że to rak płuc, myśl o rezygnacji z muzyki musiała być dla niego ciężka.

- Nigdy nie padło między nami stwierdzenie, że to koniec jego grania. Kiedy na początku chemia jeszcze działała, robiliśmy nawet plany na przyszłość. Kalendarz na 2018 rok był wypełniony po brzegi, tata komponował, ćwiczył, miał nadzieję. Zdiagnozowano go tuż przed Wielkanocą, więc czas, jaki upłynął od tego momentu do jego śmierci, był krótki. Ciężko nam było stwierdzić, jakie są rokowania. Chociaż lekarze chyba to wiedzieli, tylko my nie chcieliśmy słyszeć tego, co mówią... A może ja nie chciałam słyszeć.

29 lipca mija rok od jego śmierci. Pogodziłaś się z jego odejściem?

- Tata miał dopiero 76 lat, ta śmierć przyszła za szybko. Myślałam, że zrobimy jeszcze razem mnóstwo wspaniałych rzeczy. On był moim życiowym przewodnikiem. Zdarzają się momenty, gdy medytując czy chodząc na koncerty, wciąż czuję jego obecność i dzięki temu łatwiej mi oswajać tę pustkę na ziemi. Mocno wierzę, że tata jest ze mną. Zawsze powtarzał, abym odważnie szła przez świat, i tak też mam zamiar robić. Jeszcze nie wiem, jak potoczy się moja droga, ale na pewno będę zajmować się dziedzictwem taty. Niedługo rozpocznie działalność fundacja jego imienia. Festiwal Jazzowa Jesień w Bielsku-Białej, którego był dyrektorem artystycznym, od zeszłego roku nosi imię Tomasza Stańki. Latem będziemy świętować urodziny taty. 11 lipca wspólnie z Teatrem Studio organizujemy je na placu Defilad, a następnego dnia jedziemy do Rzeszowa. Wciąż nie pogodziłam się z odejściem taty, ale jestem losowi wdzięczna za to, że nie spełnił się czarny scenariusz, którego się bałam: że starzejąc się, będzie gasł i tracił siły. Bo jeśli nie byłby w stanie wyjść na scenę, to dla niego byłaby rozpacz. Tata nie potrafił i nie chciał być słaby. A tak grał właściwie do samego końca. Odszedł w zgodzie ze światem.

Rozmawiała Iga Nyc

PANI 7/2019


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy