Reklama

Kocham bezwarunkowo

Właśnie wydaje nowa płytę. Dziennikarze pytają: „Gdzie pani była, kiedy pani nie było?”. „Jak to gdzie? – dziwi się Grażyna Łobaszewska. – Tutaj. Cały czas nagrywam i koncertuje”.

Czerwony samochód, czerwone spodnie - Grażyna Łobaszewska wymienia przez telefon znaki rozpoznawcze. Nie uważa się za gwiazdę, ludzie nie poznają jej na ulicy. Umawia się ze mną na deptaku w Sopocie. - Tam, gdzie można palić - zastrzega.

Energiczna. Duże ciemne oczy, intensywne spojrzenie. Mówi stanowczo, dokładnie to, co chce powiedzieć. Tak trochę po męsku, krótko i na temat. Za to kiedy śpiewa, jej głos wyraża wszystkie odcienie kobiecości: uwodzi, czaruje, zabiera w podróż do innej rzeczywistości. - Najpiękniejszy soulowy głos nad Wisłą - zachwyca się Stanisław Soyka i wspomina, jak na festiwalu w Opolu pierwszy raz usłyszał w jej wykonaniu piosenkę "Czas nas uczy pogody". - Coś ścisnęło mnie za serce. Wiedziałem, że muszę to zaśpiewać, i rok później zaśpiewałem.

Otwieram przestrzenie

Jej piosenki to fenomen. Nucą je kolejne pokolenia. Śpiewa o sobie, że "całkiem spokojnie wypija trzecią kawę" albo że "lubi smutek pustych plaż zimą", a nastrój, jaki wyczarowuje, nie daje o sobie zapomnieć. - Taki jest właśnie soul, dla ludzi z duszą - uśmiecha się. - Dla tych, co potrafi ą na chwilę się zatrzymać, zastanowić, zachwycić.

Reklama

Dla niej samej największą nagrodą jest to, gdy po koncercie słuchacze przychodzą, a często się tak zdarza, i mówią: "Jak pani śpiewa, to aż ciarki przechodzą", albo płaczą ze wzruszenia. - Żyjemy w czasach pogoni za pieniędzmi. Łatwo zapominamy o rzeczach ważnych, jak miłość. Nie miłość do mężczyzny, ale miłość w ogóle. Czasem czuję, że otwieram w innych takie przestrzenie... - Grażyna bywa kontrowersyjna. Nie umie udawać, przymilać się. Nie wszyscy akceptują twardość jej sądów - mówi Ewa Jagielska-Żak, projektantka mody i wieloletnia przyjaciółka. - A przy tym to stuprocentowa kobieta, zawsze miała szalone powodzenie u mężczyzn. Jej uroda pochodzi z wnętrza: ogromny urok, błyskotliwa inteligencja, niesamowity seksapil.

Czy była szczęśliwa w miłości? Nie mnie o tym sądzić, a ją samą do zwierzeń namówić nie sposób. Są sprawy, które zachowuje dla siebie. Wiem, że jej życie uczuciowe było bardzo burzliwe. Kochała, cierpiała, podnosiła się po upadkach. Zawsze silniejsza, mądrzejsza, bardziej pogodzona ze sobą. Dojrzewała razem ze swoimi kolejnymi płytami.

Kiedy zaczynała karierę, była nieśmiała i zamknięta. Występy pomogły jej wyjść ze skorupy. W latach 70. studenckie kluby Trójmiasta: Żak, Rudy Kot, Kwadratowa, tętniły życiem. - To były świetne czasy - wspomina. - Występowałam wszędzie tam, gdzie można było grać na żywo. Śpiewała po cztery, pięć godzin dziennie. Zadebiutowała w 1971 roku na Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. To wtedy pierwszy raz pojawiła się na dużej scenie z 50-osobową orkiestrą. Po latach przypomina sobie słowa tamtej piosenki: "A ja wejdę wysoko, a ja wejdę na dach". Podobała się wówczas, ale okazało się, że autor słów był na cenzurowanym, i nagrody nie dostała.

- Poznałam wielu fajnych młodych ludzi. Przyjechali ze Stanów, mieli świetny sprzęt i, co najważniejsze, chcieli ze mną pracować. Tak zaczęła się jej współpraca z zespołem Ergo Band, z którym występowała na kolejnych festiwalach w Opolu. W 1976 roku dostała nagrodę dziennikarzy za "Nocny spacer". Dorabiała w chórkach Urszuli Sipińskiej, Haliny Frąckowiak i Elżbiety Wojnowskiej.

Wyszła za mąż za kierownika Ergo Band. Z zawodu ekonomista, kochał muzykę, wcześniej śpiewał w Poznańskich Słowikach. Kilka lat życia spędziła w Poznaniu. - Zamieszkaliśmy u teściowej, co miało ten minus, że ona najbardziej na świecie kochała mojego męża. Ja gotowałam rosół, ona pomidorową i to się przekładało na wszystko. Mieliśmy z mężem inne charaktery. Moi rodzice też bardzo się różnili, ale to nie przeszkadzało im być razem. Mama była chodzącym aniołem. Ojciec był inny, totalnie energetyczny, nosiło go po świecie. Bardzo go pod tym względem przypominam.

Przez ostatnie dwa lata ciągle się przemieszczała, grała po szesnaście koncertów w miesiącu. Występowała z utworami Czesława Niemena we własnych interpretacjach. - Był idolem mojej młodości - podkreśla. - Podobnie jak Ewa Demarczyk, ale do jej piosenek nie ośmieliłabym się zabrać. To byłoby jak wchodzenie na Mount Everest bez zabezpieczenia.

- Byłem świadkiem, jak Grażyna jeździła po Polsce z piosenkami z wcześniejszej płyty "Prowincja jest piękna" - opowiada Tadeusz Leśniak, zaprzyjaźniony muzyk z Krakowa. - Widownia znała teksty na pamięć. Ludzie na nią czekają. Często jest w trasie, niestrudzona, potrafi pokonywać setki kilometrów dziennie. - Za kierownicą raczej nie słucham muzyki. Za bardzo mnie wciąga. Rozbieram ją na czynniki, oddzielnie wokal i każdy z instrumentów. Raptem odpływam, a w aucie jednak trzeba się skoncentrować.

Zwykle przyjeżdża do domu, żeby przepakować walizki, i znowu rusza w drogę. Raz zasnęła za kierownicą, wpadła do rowu. Miała dużo szczęścia. Drugi wypadek był dużo poważniejszy. - Siedziałam z przodu, obok kierowcy. Z tyłu dwie dziewczynki - wspomina. - Nigdy nie byłam specjalnie religijna, ale tym razem zapinając pasy, odwróciłam się i powiedziałam. "No to co, dziewczynki, z Bogiem". Tylko jedna z nich zareagowała. Na drodze z Poznania do Chodzieży uderzył w nas tir. W bok, od strony, gdzie siedziałam. Wszystko działo się w ułamkach sekundy, ale miałam czas pomyśleć. "Panie Boże, chciałabym jeszcze pokochać kogoś z wzajemnością, w tym samym czasie, bo takiej miłości dotąd nie spotkałam". Potem budzę się, żyję. Wydaje mi się, że jestem wielorybem. Pan Bóg mnie zachował, cieszę się. Choć w innej postaci, ale wciąż na świecie... I zemdlałam. Samochód trzeba było piłować. Zarówno mnie, jak i dziewczynce, która odpowiedziała: "Z Bogiem", nic się nie stało. Przyglądam się takim sytuacjom, próbuję odczytać, co z nich wynika.

Intuicyjnie nie wiesza na ścianach swoich plakatów ani zdjęć, nie przygląda się sobie. Archiwalia i albumy trzyma w sterylnych pojemnikach. - Kiedyś znalazłam małe zdjęcie mamy, włożyłam je do Biblii, którą dostałam od Mietka Szcześniaka. Wolę pamiętać ją żywą, w ruchu. Jakiś czas temu miałam rodzinny zjazd, blisko 400 osób. Fotograf ustawiał rodzinę do zdjęcia. W pierwszym rzędzie posadził seniorów. Moja ciotka, 92-letnia siostra mamy, powiedziała: "A ja tam nie będę ze staruchami siedzieć", i poszła do drugiego rzędu. I ona jedna spośród nich żyje. Czasem robię zdjęcia innym, ale mnie na nich nie ma. Nie lubię fotografii, nigdy nie lubiłam. W domu jest tylko jedna, mojego syna.

Czytaj dalej na następnej stronie.

Miłość bezwarunkowa

Kiedy urodził się syn Michał, Grażyna Łobaszewska zmieniła tryb życia na bardziej stacjonarny, zaczęła pracować w kabarecie TEY. Zarabiała dużo, śpiewając te same piosenki przez pół roku, aż w końcu stanęły jej w gardle. Już tak ma, że mniej więcej co pięć lat potrzebuje zmiany.

Był rok 1978, usłyszała, że wrocławska grupa jazzrockowa Crash poszukuje wokalistki. Zgłosiła się. Nagrali za granicą trzy płyty. Rzadko koncertowali w Polsce. Występowali w renomowanych klubach w Europie, odwiedzali festiwale jazzowe. - Robiłam to, co lubię: śpiewałam i jeździłam - opowiada. - Świat stał przede mną otworem. Mogłam zostać za granicą, ale śniłam po polsku, płakałam po polsku, tęskniłam.

Wyjazdy i powroty miały swoją cenę. Rozstała się z mężem. Wzięła dziecko, walizkę i zaczęła nowe życie w Warszawie. Jeździła w trasy z Ewą Bem, Andrzejem Zauchą i kabaretem Elita. Siedmioletniego syna zabierała na koncerty. W muzycznym środowisku czuł się jak ryba w wodzie i to mu zostało do dziś. Ma 32 lata, mieszka w Niemczech. - Gra na basie, mógłby śpiewać, ale śpiewanie uważa za mało męskie. Codziennie rozmawiamy przez telefon - mówi Grażyna Łobaszewska. - Wciąż popełniam ten sam błąd: rodzina jest dla mnie jak święta krowa. Zarówno w stosunku do męża, jak i syna nigdy nie byłam wymagająca. Jak kogoś kocham, nie stawiam żadnych warunków. Obawiam się, że podobnie traktuję swoich uczniów. 

Gdy rozpadła się grupa Cancer z Radomia, z którą występowała dwa lata, wróciła do Gdańska. Zaproponowano jej warsztaty wokalne dla młodzieży. - Zaczęłam wkręcać się w nauczanie. Wykładałam też w krakowskiej szkole teatralnej i we wrocławskiej szkole jazzu. - Na warsztatach wokalnych uczy nie tylko techniki śpiewu - zdradza Marcin Radke, były uczeń Grażyny Łobaszewskiej.

- Rozmawia o życiu, o poezji, potrafi zagadać się do trzeciej w nocy, a rano pierwsza zrywa się do pracy. Jest prawdziwa i uczciwa w tym, co przekazuje, dlatego młodzi ludzie jej ufają. Jej wiedza i doświadczenie robią ogromne wrażenie, chętnie się nimi dzieli. Zachwyca ją świat i tego zachwytu wciąż się od niej uczę.

Każde słowo ma swój czas

Może dlatego ma tak dobry kontakt z młodzieżą, że wciąż pamięta siebie z tamtych lat. Pochodzi z muzycznej rodziny, jej dziadek grał na gitarze rosyjskie romanse. Mama była pianistką. Tata, marynarz, występował amatorsko w orkiestrze. Przywoził z rejsów płyty wytwórni Tamla Motown. - W domu nie słuchaliśmy polskiej muzyki - wspomina. - Ojciec kochał soul, ja się na tym wychowałam. Mama była tradycjonalistką, uznawała tylko styl klasyczny. Uważała, że improwizując, wypaczam sobie rękę i słuch, a mnie pociągało to inne bujanie, inny świat. Mama prędko zorientowała się, że chodzę do szkoły muzycznej tylko po to, by akompaniować sobie przy śpiewaniu.

W liceum przesiadywała w klubie Carillon, gdzie zbierało się środowisko artystyczne Gdańska. Czasem stawała przed mikrofonem, stamtąd trafiła do Studia Piosenki Renaty Gleinert. - Tam nauczyłam się, że słowo waży, ma swój czas, można je schować albo puścić naprzód. Słowo bardzo dużo może. Bywa, że wyprzedza wydarzenia i dopiero po czasie ujawnia swoje ukryte znaczenie. Dawno temu na jakimś festiwalu miałam zaśpiewać piosenkę o tym, że nie mam domu. "Co?! Nigdy w życiu", odmówiłam, bo bardzo chciałam mieć kiedyś własne mieszkanie. Dla mnie to zastanawiające, że przed tragiczną śmiercią Anna Jantar śpiewała: "Nic nie może przecież wiecznie trwać, za miłość też przyjdzie kiedyś nam zapłacić". Przeanalizowałam pod tym kątem wiele tekstów, rozmawiałam z wykonawcami i wiem, że są sytuacje, gdy słowo staje się ciałem.

Zawsze wsłuchuje się w tekst. Ważne jest także, dla kogo śpiewa. Dlatego nawet w najbiedniejszych czasach nie występowała w knajpach "do kotleta". - Nie mogłabym śpiewać, wiedząc, że nikt mnie nie słucha. Byłabym nieszczęśliwa. Dostawałam intratne propozycje, ale nie poszłam na to i nie żałuję. Te wybory dają mi święty spokój i komfort, który szalenie sobie cenię.

- Potrafi odmawiać. Jak coś się jej nie podoba, to nie skuszą jej żadne pieniądze - mówi kompozytor i aranżer Dariusz Janus. - Podziwiam ją za to, bo dziś niewielu ludzi stać na taką niezależność. Pisałem muzykę z myślą o niej, wkładałem do szuflady i czekałem, kiedy powie "tak". To on namówił artystkę do nagrania albumu "Przepływamy". - Darek trafił w moją nutę - potwierdza Łobaszewska. - Ta płyta idealnie do mnie przylega. Jest o tym, co mam teraz do powiedzenia jako dorosła kobieta, która dużo w życiu przeżyła i przemyślała. Pod tym względem wzorem jest dla mnie Joni Mitchell, kanadyjska piosenkarka, która, śpiewając, nie krzyczy, nie dziwi się, do nikogo nie ma pretensji, tylko opowiada o życiu, czasem trudnym i bolesnym.

- Grażyna jest mistrzynią w przekazywaniu tekstu - zachwyca się Dariusz Janus. - Wyczarowuje niuanse, których istnienia człowiek nie podejrzewa. Profesjonalistka. Wchodzi do studia. Nagrywa kilka wersji, każda jest świetna. Zwykle podczas nagrań wypija lampkę koniaku, bo to rozluźnia gardło. Pamiętam moment, gdy rejestrowaliśmy ostatni utwór. Wszyscy czuliśmy, że dzieje się coś niezwykłego. Realizator tak się zasłuchał, że zapomniał wcisnąć klawisz "zapisz". Metafizyka jakaś...

Sama lubi pojawiać się na koncertach przyjaciół bez zapowiedzi. Kupuje bilet, choć wystarczyłby jeden telefon. Siada wśród publiczności jako zwykły słuchacz. - Uwielbiam Staszka Soykę, Mietka Szcześniaka, Kubę Badacha - wylicza. - Słuchając wokalistów, nie patrzę, czy ładnie śpiewają. Bardziej interesuje mnie, o czym i jak.

- Grażka jest obdarzona ponadprzeciętną inteligencją i intuicją - mówi Mieczysław Szcześniak, który przyznaje, że sporo jej zawdzięcza. - Niezmiennie mnie fascynuje. Pulsuje fizycznością i duchowością. Namiętnością życia i sztuki. Jest jak rajski, kolorowy ptak o dużych, widocznych skrzydłach. Zjechałem z nią kawał Polski, całe Włochy i pół życia. Śmialiśmy się, płakaliśmy, odkrywając siebie, innych i poezję. Chwile spędzone z nią żarzą się i tętnią, są intensywne i karmią zmysły. Przeżyliśmy dobre i złe momenty. Niewiele już zostało soli w naszej beczce...

Pokój z widokiem

Grażyna Łobaszewska mieszka w Gdyni, na wzgórzu, z którego rozciąga się widok na morze. - Zawsze chciałam tak mieszkać - zaznacza. Pozostała wierna Trójmiastu. Dom jest jej portem, bezpieczną przystanią. Równowagą dla ciągłej podróży. Dobrze zna hotelowe życie.

- W hotelach mieszkałam pewnie tyle samo co w domu. W obcym miejscu nigdy nie rozpakowuję bagażu, nie układam rzeczy w szafach i szufladach, bo nie chcę tam zagrzać miejsca. Wszystko trzymam popakowane w torbie, w idealnym porządku. Wypracowałam przez lata system pakowania się: na krótką i długą trasę. Przyznaje, że gdy wreszcie ma czas, by pobyć u siebie, najchętniej sprząta.

- Znajomi dzwonią: "W domu jesteś? ", "Tak, mam dni gospodarcze". "Znowu?", dziwią się. Ostatnio te porządki zaczynają się przedłużać. Do czegoś jest mi to widać potrzebne. Mam nasłonecznione mieszkanie i mimo że często latem zasłaniam okna, to jednak co tydzień je myję. Nienawidzę smug od deszczu - opowiada. Szafki kuchenne czyści gruntownie co dwa miesiące. Zamieniła talerze z kolorowych na białe, teraz kolorowe jest jedzenie. Wyrzuciła bardzo dużo rzeczy. Lubi styl minimalistyczny, meble proste, nowoczesne i nic zbędnego. Musi też zorganizować świat swojej kotce Ziuziali. - To prawdziwa arystokratka, rasowa Angielka. Ona też uwielbia czystość, pod tym względem doskonale się dobrałyśmy.

Przy dniach gospodarczych włącza piosenki, które dodają jej wigoru. W pozostałe króluje soul. - Kiedyś był muzyką duszy, teraz został z niej obdarty. To nie jest już muzyka czarnych, ostatnio bardziej skłaniam się w stronę białych wykonawców - mówi Grażyna Łobaszewska. A ja zastanawiam się, co łączy białych wykonawców z białymi talerzami. Coś jest na rzeczy z tą bielą, to nie może być przypadek, myślę i zauważam, że udzielił mi się jej sposób patrzenia na świat.

Magda Rozmarynowska

Pani 09/2012

Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: muzyka
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy