Reklama

Kobieta bardzo niezależna

Skradła nam serca! Perypetie Anki w „Przyjaciółkach” z zapartym tchem śledzą miliony widzów. Na taką rolę aktorka czekała cztery lata. Zapytaliśmy, czy tęskniła za show-biznesem.

Umawiałyśmy się na wywiad aż pięć miesięcy. Raz zachorował pani syn. Potem zastępowała pani koleżankę w teatrze. Następnie ruszyła na kabaretowe tournée po Polsce, a potem były święta i trudne sceny w "Przyjaciółkach"...

Magdalena Stużyńska: - Ale udało się i bardzo się cieszę! Proszę uwierzyć, że to nie była moja zła wola. Po prostu jestem teraz bardzo zajęta. Nie da się zawsze i wszystkim mówić "tak".

Rodzina nie narzeka, że nie ma pani w domu?

- Spędzam z nią cały wolny czas. Nie podejmuję wtedy nowych zobowiązań. Nie umawiam się na wywiady kosztem czasu, który mam dla dzieci. Nie chodzę na imprezy. Jestem dobrze zorganizowana. Na wywiady umawiam się tylko na planie zdjęciowym w przerwie na lunch. I proszę bardzo, właśnie sobie rozmawiamy.

Reklama

Jednak pracy pani przybyło - doszły przecież występy z Kabaretem Moralnego Niepokoju. Jak się pani dogaduje z kolegami?

- Ostatnio mieliśmy premierę nowego programu. Po występie podeszła do mnie kobieta, która powiedziała, że gdy na nas patrzy, ma poczucie, że jesteśmy od zawsze razem. Kiedy to powtórzyłam chłopakom, usłyszałam, że mają identyczne odczucie i zrobiło mi się miło. Uwielbiam ich, w kabarecie czuję się szczęśliwa. Pracujemy razem od niedawna, ale mam wrażenie, że znamy się od lat. Wszyscy w tym samym czasie studiowaliśmy, jesteśmy prawie z jednego rocznika i może dlatego mamy podobną wrażliwość, poglądy, te same rzeczy nas śmieszą. A występy z chłopakami dają mi niesłychany zastrzyk pozytywnej energii. Występujemy w gigantycznych halach, na dużych scenach, w amfiteatrach. Kiedy stoję na takiej scenie, nawet nie widzę ostatnich rzędów, ale czuję i słyszę, że ci ludzie są zrelaksowani i szczęśliwi. To naprawdę cieszy.

Komediowy talent pokazała pani już w "Złotopolskich". Pani odejście z tego serialu cztery lata temu wzbudziło ogromne emocje. To była niemalże sprawa wagi państwowej. Czy kiedykolwiek żałowała pani tej decyzji?

- Jedyne, czego żałuję, to fakt, że nie zrobiłam tego wcześniej. Nie należy za bardzo kalkulować. Nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co będzie potem. Ja zdecydowałam, że odchodzę, bo czułam, że wyczerpałam się w tamtym układzie, że grałam Marcysię już kosztem samej siebie. Nie rozwijałam się.

Tęskniła pani przez te cztery lata za okładkami kolorowych gazet?

- Nigdy mi tego nie brakowało (śmiech). Kocham swoją pracę, ale obecność w mediach nie jest dla mnie miarą sukcesu. Zresztą cały czas byłam aktywna zawodowo: grałam w teatrze, zagrałam główną rolę w "Grzesznych i bogatych" i drugoplanowe w "Usta Usta" oraz w "Hotelu 52".

Czuła się pani wtedy spełniona zawodowo?

- Niespecjalnie. Aktorzy rzadko czują się naprawdę spełnieni. Przede wszystkim mocno wierzyłam, że przyjdzie jeszcze mój czas. Gdyby jednak nie przydarzyło się takie wyzwanie jak "Przyjaciółki", wcale nie uznałabym, że nagle ubyło mi talentu. Aktorstwo to zawód wysokiego ryzyka i każdy nadchodzący projekt może być ostatnim. Trzeba się z tym liczyć.

Wymarzyła pani sobie ten zawód?

- W szóstej klasie miałam zajęcia, które nazywały się "prace społeczne". Pamiętam, jak z Kasią Kwiatkowską (dziś aktorką - przyp. red.) szorowałyśmy specjalną pastą płytki PCV na podłodze. I przy tej robocie zastanawiałyśmy się, co będziemy robić kiedyś w życiu. Okazało się, że obie chcemy zostać aktorkami. Od tamtej pory konsekwentnie staramy się realizować w tym zawodzie. Bardzo się wspieramy, cały czas mamy kontakt, mieszkamy niedaleko siebie. W pewnym sensie jesteśmy jak siostry.

Zawsze tak było?

- Różnie toczyły się nasze losy, ale w dużym stopniu łączy nas to, że wyrastamy z "jednego pnia". Wydaje mi się, że zostałyśmy aktorkami dzięki temu, że niezależnie od siebie poszłyśmy na egzamin do ogniska teatralnego pani Haliny Machulskiej. To ona nauczyła nas wierzyć w marzenia, powtarzała, że jeśli będziemy czegoś bardzo pragnąć, to dzięki pracy mamy szanse to zdobyć. Jest niesłychanie inspirującą i motywującą osobą. W każdym z nas widziała coś dobrego.

Co mówiła o pani?

- Że mam prawdę w sobie, jasność na scenie, potrafię się skupić, przyciągam uwagę.

Role często wymagają poświęceń. W serialu "Przyjaciółki" nosi pani specjalny pas pogrubiający i wygląda na tęższą niż w rzeczywistości. To chyba nie jest zbyt przyjemne...

- Tak, ale głównie z powodu obawy, że zapadnę wszystkim w pamięć jako grubaska. A potem nikomu nie przyjdzie do głowy, że mogę zagrać szczupłą kobietę i już na wieki wieków będę obsadzana w rolach średnio dbających o siebie mamusiek. Teraz nawet nie mogę schudnąć sama dla siebie, bo takie są ustalenia scenariusza.

Miałaby pani ochotę trochę się "wylaszczyć"?

- Czasem tak. Ale z drugiej strony ta moja scenariuszowa otyłość jest o tyle fajna, że nie muszę tak bardzo przejmować się wyglądem i spędzać długich godzin na fotelu w charakteryzatorni. Proszę spojrzeć - nie mam teraz w ogóle makijażu. Bez różu, niepomalowane oczy. Im ze mną jest gorzej, tym dla roli lepiej. A fakt, że czuję się nieatrakcyjna, pomaga mi grać Ankę, która nie jest teraz w najlepszej formie.

Pani bohaterka ma niewiernego męża. Czy pani zdaniem da się wybaczyć zdradę?

- Wisława Szymborska pisała, że człowiek wie o sobie tylko tyle, ile go sprawdzono. Trudno więc wypowiadać mi się na ten temat.

Ale zazwyczaj każda z nas zna kobietę, której to się zdarzyło. W ten sposób, choć same nie doświadczamy zdrady, możemy wyrobić sobie zdanie na ten temat.

- Dopóki dwoje ludzi chce ratować związek, to nie warto kierować się urażoną dumą. Dlatego też nie dziwi mnie decyzja mojej bohaterki Anki, która chce walczyć o rodzinę. Bo nie każda zdrada jest dostatecznym powodem do zakończenia związku, a to, że mąż zdradził Ankę nie sprawiło, że ona nagle przestała go kochać.

Mogłaby pani żyć tak jak ona - na utrzymaniu mężczyzny?

- Nie bardzo wyobrażam sobie bycie uzależnioną finansowo od męża. Trudno byłoby mi tak żyć.

Dlaczego?

- Mam bardzo niezależną naturę.

Łatwiej zaszaleć za zarobione przez siebie pieniądze i nikomu się nie tłumaczyć?

- (śmiech) Tak, ale z drugiej strony uważam, że kobiety, które są z dziećmi w domu, powinny być wynagradzane w sposób szczególny. Bo to jest ciężka praca. Jeśli one kupują sobie coś za pieniądze męża, to niczego nikomu nie zabierają. One na to wszystko uczciwie każdego dnia zapracowały. 

Była pani szczęśliwa, będąc w domu z dziećmi?

- Bardzo, przez jakiś czas mi to wystarczało. Ale w pewnym momencie poczułam, że zaczyna mnie "nosić". Bardzo potrzebowałam odskoczni. Mam wysoki poziom adrenaliny. Moja koleżanka, której syn służy w oddziale Marines i podobnie jak ja ma podwyższony poziom kortyzolu, twierdzi, powołując się na naukowców, że tacy ludzie potrzebują stresu i silnych emocji, żeby dobrze funkcjonować i odczuwać szczęście. Nie wiem czy to prawda, ale może coś w tym jest (śmiech). Mówiąc serio, potrzebuję pracować i bardzo swoją pracę lubię.

Ale czasem trzeba też odpocząć. Co pani wybiera: narty czy plażę?

- Narty? Gdzie tam! Nie cierpię zimy. Zima ma dla mnie urok, gdy patrzę na śnieg przez okno, siedząc w ciepłym i jasnym wnętrzu. Morze kocham nawet zimą, a lato bez morza jest dla mnie zmarnowane.

O czym pani marzy?

- To tajemnica! Ale to są bardzo proste i niewydumane marzenia.

To może po prostu jest pani szczęśliwa?

- Niektórzy twierdzą, że lepiej ograniczać swoje potrzeby i wtedy łatwiej poczuć szczęście. Ale czy bez marzeń można osiągać sukcesy? Nie każdy marzy o sukcesie, a sukces nie jest równoznaczny ze szczęściem. Ale na pewno marzenia wyzwalają siły, inspirują, pomagają się rozwijać, iść naprzód.

Co pani pomaga?

- Miałam szczęśliwe dzieciństwo i to jest takie moje wyposażenie, z którym łatwiej iść przez życie. Bo dorosłe życie to nie jest karnawał w Rio.

Jak sobie pani radzi z rozczarowaniami?

- Na pewno łatwiej mi podejść do nich z dystansem, bo mam zaplecze i punkt odniesienia, czyli osoby, które mnie kochają. Poza tym wierzę, że zło całego świata bierze się z braku miłości. Ludzie złem i agresją odreagowują swoje krzywdy. Mając tę świadomość, podchodzę z większą tolerancją do różnych dziwnych i nieprzyjemnych sytuacji, które mnie spotykają. Po prostu nie biorę wszystkiego do siebie.

Jako przyjaciółka mówi pani prawdę prosto w oczy?

- Przyjaciele nie są tylko po to, by głaskać po główce i utwierdzać w błędach.

Ale chyba wszyscy lubimy się trochę oszukiwać.

- Ja też. Bo nie każda prawda jest przyjemna i nie zawsze mamy ochotę się z nią konfrontować. Jednak dobry przyjaciel ma prawo do powiedzenia trudnej prawdy. Zwłaszcza, jeśli potrafi to zrobić tak, by nie zranić. Bo tu pojawia się pytanie, w jakim stopniu prawda pomoże, a w jakim zaszkodzi. Trzeba być ostrożnym.

Ilu ma pani dziś przyjaciół?

- Mogę policzyć na palcach obu rąk. Ale zauważyłam, że ich ostatnio nie przybywa. Kiedyś, gdy budziłam się rano, to biegłam po kubek kawy, bo jestem od niej uzależniona i natychmiast zaglądałam na Facebooka. Pewnego dnia pomyślałam: "Basta, nie mam na to czasu!". Nie loguję się tam od dwóch lat. Ostatnio dostałam powiadomienie, że mam 500 niezaakceptowanych zaproszeń. I to mnie kompletnie osłabiło. Chciałam więc skorzystać z okazji i przeprosić wszystkich, których nie przyjęłam do grona znajomych.

Iwona Zgliczyńska

SHOW 4/2012


Show
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy