Reklama

Kiedyś cię znajdę...

Edyta odnalazła ojca, o którego istnieniu nie wiedziała przez 40 lat. Ewa odzyskała kontakt z matką, która oddała ją do adopcji. Jako dorosłe kobiety spotkały rodziców, którzy byli... obcymi ludźmi. Czy po latach osobnego życia można odbudować zerwane więzi? Czy można wybaczyć?

Edyta. Szczecin

Czarno-biała fotografia. Śliczna roześmiana blondynka ma może 20 lat. Rozkloszowana letnia sukienka podkreśla talię. Mama. Edyta myśli, że zdjęcie pochodzi z czasów, zanim TO wszystko się wydarzyło. Bo potem mama zawsze miała smutne oczy. Co się stało? Oto prawdopodobny scenariusz. Dziewczyna poznaje chłopaka o ciemnych włosach. Jest maj, połowa lat 60. Miłość nagła i krótka. Z jakiegoś powodu (to wciąż tajemnica) drogi obojga się rozchodzą. On odjeżdża, a ona odkrywa, że jest w ciąży. Podobno wysyła listy, które do niego nie docierają. Nie chce być mamą, maskuje ciążę, ściska brzuch szerokim pasem.

Reklama

W czwartym miesiącu wychodzi za mąż za kogoś innego. W ukryciu rodzi córkę i wywozi ją kilkaset kilometrów, na wieś. Po drodze chrzci w przypadkowym kościele. Zostawia pięciodniowe niemowlę dalekim krewnym. Wraca do swojego miasta, a najbliższym, którzy wiedzieli o ciąży, kłamie, że dziecko umarło. Nie umie odpowiedzieć na pytania: gdzie akt zgonu, gdzie grób? A oni drążą, szukają. Po roku dziewczynka wraca do rodziny, ale jasnowłosa kobieta nie umie jej kochać. Rodzi kolejne dzieci - dwóch chłopców. Wszyscy mieszkają w domu dziadków. W końcu matka i ojciec z synami wyprowadzają się, a Edyta zostaje pod opieką starszych ludzi, którzy będą dbać o jej spokojne dzieciństwo...

Spotykamy się dziś w jej "dorosłym" domu. Szeregowiec na obrzeżach Szczecina, w garażu bmw Edyty i dżip jej męża. On jest lekarzem, ona farmaceutką, trochę po czterdziestce. Pijemy kawę, Edyta pokazuje fotografie. I tę jedną, wyjątkową. - Pewnego dnia w luźnej rozmowie moja kuzynka zagadnęła: "A jak właściwie traktuje cię dzisiaj ojczym?". Zamurowało mnie. "To ty nic nie wiesz?", zreflektowała się. Nie wiedziałam. Nie miałam wątpliwości, że mąż matki to mój biologiczny ojciec! Tylko jego pamiętam u jej boku - Edyta mówi o pierwszym szoku.

- Natychmiast poprosiłam mamę o wyjaśnienia, ale ona zacisnęła usta. Matka przestała się odzywać, reagować na telefony. Rodzinie tłumaczyła, że zerwała kontakt, ponieważ Edyta ją obraziła. - A ja, gubiąc się w domysłach, musiałam czekać na jej ruch. Prawie rok. W końcu przyszła. Przyniosła zdjęcie. To - Edyta pokazuje fotografię przystojnego bruneta. Z tyłu wzruszająca deklaracja miłości i podpis jej "prawdziwego" ojca. - Z tym wyruszyłam w świat, żeby go odszukać.

Jedź, pytaj, patrz w oczy

- Moje dzieciństwo i młodość to dziadkowie, nie rodzice - opowiada. - Babcia, autorytet, dbała o dom, o mnie. O dziadku mówiłam "dziadziuś". Pamiętam obrazki: zima, zaspy pod szkołą, ja zmartwiona, jak wrócę do domu - i nagle dziadziuś wyłaniający się zza muru z sankami. On w szpitalu przy moim łóżku - codziennie przez dwa miesiące przynosił domowe obiady - wspomina Edyta. Miała sześć lat, kiedy musiała przejść operację głowy - kraniostenoza, choroba polegająca na zaciśnięciu kości czaszki, uniemożliwiała rozrost mózgu. To efekt ściskania płodu w brzuchu. Edycie groziła m.in. ślepota. Wkrótce po operacji miała pierwszą komunię.

- Mama przyszła do kościoła, ale żadnego przyjęcia nie urządziła, było mi tak przykro - opowiada Edyta.

Męża mamy nie chce oceniać, choć pamięta, jak kupował słodycze i je chował, żeby potem ukradkiem zjeść. Dzieciom nie dawał nic. Żadnych zabawek, prezentów na urodziny. - Gdzieś głęboko, w środku, czułam się dzieckiem odrzuconym. Ta myśl odżyła wraz z wiadomością o biologicznym ojcu - opowiada. Razem ze zdjęciem dostała od matki tylko garść informacji: on był jej pierwszym mężczyzną. Spędzili razem kilka tygodni. Potem odjechał, nie zareagował na jej list z informacją o ciąży.

- Musieli być ładną parą. Wyznanie na fotografii świadczy, że on ją kochał. Co się więc stało? Uciekł od odpowiedzialności czy może do dziś żyje w niewiedzy? Jest tchórzem, a może mnie szukał? Poczułam, że muszę znaleźć odpowiedź.

Dwa lata temu rozpoczyna poszukiwania. Pisze list do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Zna tylko orientacyjną datę urodzenia ojca - plus minus dwa lata. Wie od mamy, że spędził dzieciństwo w sierocińcu u sióstr. Z urzędu dostaje informację o ochronie danych. Wpada na pomysł, który będzie procentował w ciągu następnych miesięcy poszukiwań. 

- Papier swoją drogą, bezpośrednia rozmowa swoją. Trzeba dzwonić, jeździć, pukać do drzwi i patrząc w oczy, mówić, o co chodzi. Zawsze zostawiać numer telefonu. Tak zdobyłam informację, że mężczyzn w wieku i o nazwisku mojego ojca jest w Polsce trzech. Powiedzmy, że chodzi o imię i nazwisko Witold Malec.

Proszę zapisać adres...

Nasza-klasa, Facebook, portal Zerwanewiezi.pl - Edyta wiesza ogłoszenia. Dołącza zdjęcie ojca. - Coraz silniej odczuwałam brak tego człowieka w moim życiu. Zadawałam sobie kolejne pytania: czy tata, jeśli go odnajdę, będzie umiał być rodzicem dorosłej kobiety? A może w poczuciu winy albo w strachu, że będę czegoś żądać, ukryje się przede mną? - Edyta opowiada o wątpliwościach. W ogłoszeniach zaznacza, że nie ma żadnych roszczeń, szuka "z potrzeby serca, z chęci poczucia się córką". Niezależnie od poszukiwań w sieci jedzie w Polskę. Dwóch Malców urodziło się w tej samej okolicy, ale Edyta nie ma dokładnego adresu. Odwiedza komendy policji, kancelarie parafialne - szuka informacji o chrzcie, komunii, ślubie... Nic.

Wreszcie przez internet odzywa się córka pierwszego Witolda Malca. Najpierw radość i nadzieja, zaraz potem smutek - okazuje się, że ten człowiek już nie żyje. Może zaczęłam szukać za późno? - zastanawia się Edyta. Zaczyna wątpić, że kiedykolwiek znajdzie ojca. Mąż i Kajtek, ich nastoletni syn, wspierają. Mąż przytula, szepcze do ucha: masz nas, kochamy cię.

- Zdarzały się całe tygodnie bez nowego śladu. Płakałam w nocy, w dzień chodziłam rozbita. Na forach adopcyjnych szukałam historii ze szczęśliwym zakończeniem - wspomina Edyta.

Córka zmarłego mężczyzny przysyła jej zdjęcie swojego ojca, też podpisane. - Oddech ulgi. Po porównaniu charakterów pisma okazało się, że człowiek z tego zdjęcia i mój tata to dwie różne osoby - opowiada. Po jakimś czasie w internecie znajduje fotografię "numeru dwa" - niski, krępy szatyn. - Tata był wysoki, to wykluczało tę kandydaturę - mówi. 

Na trzeci trop przychodzi jej czekać długo. - Znalazłam ślad, adres sierocińca prowadzonego przez zakonnice. Napisałam, dostałam odpowiedź, że takiego dziecka tam nie było. Dziś wiem, że to nieprawda, nie rozumiem, dlaczego zatajono fakty. Trzeba ostrożnie traktować kategoryczne odpowiedzi. Życie potwierdza jej słowa. W pewnym urzędzie (zostawia tam ksero wpisu na zdjęciu) słyszy kolejne "nie" - nie znają, nie powiedzą, ochrona danych. Ale któregoś dnia dzwoni telefon - nieoficjalny: "Proszę zapisać adres i nie mówić, skąd pani go ma...".

- Od tego dnia sprawy potoczyły się szybko. Napisałam list do ojca: kim jestem, dlaczego szukam. Podałam numer komórki - wspomina Edyta. Telefon zadzwonił po kilku dniach. - Usłyszałam: "Jestem Witold Malec" i... ten ktoś się wyłączył. Rozpłakałam się. Modliłam się, żeby telefon odezwał się znowu. I ojciec zadzwonił.

Zjedzmy razem obiad

Edyta dobrze pamięta pierwszą rozmowę. - Z jednej strony euforia, z drugiej wątpliwości, czy to na pewno on, o co mam go spytać teraz, o co później. A zaraz potem - czy na pewno... chcę go zobaczyć? To dziwne: z takim zapałem go szukałam, a teraz nie umiałam odpowiedzieć na jego zaproszenie: przyjadę jak najszybciej... - Edyta mówi o strachu. Przecież znalazła obcego człowieka. Nie wiadomo, czy nie będzie rozczarowania. Ojciec zaprosił ją do siebie od razu. Mieszkał 100 km od niej.

- Była zima. Poczekam, aż na drodze zrobi się bezpieczniej - mówiłam sobie. Chyba potrzebowałam czasu na oswojenie się z sytuacją. Ojciec już w pierwszych słowach potwierdził: tak, uważa ją za córkę, wszystko wytłumaczy.

- Dowiedziałam się, że ma żonę, z którą wziął ślub pięć lat po rozstaniu z mamą, bo czekał, aż ona się odezwie - mówi Edyta. Jeszcze kilka razy rozmawia z ojcem przez telefon - coraz spokojniej, konkretniej. On opowiada o swojej rodzinie, pracy. Edyta dowiaduje się, że ma przyrodniego brata i siostrę - dzieci taty ze związku z Irmą. - Właśnie, jego żona. Zastanawiałam się, ile wie. Czy nie będzie zazdrosna, czy nie zablokuje kontaktów? Jadąc pierwszy raz do taty, kupiłam jej pudełko pralin - opowiada.

Pierwsze spotkanie nastąpiło dopiero pół roku po telefonie ojca. - Była letnia niedziela. Mąż na dyżurze, syn w swoim pokoju. Nagle poczułam: to dziś, jestem gotowa. Nie umiem odpowiedzieć, dlaczego właśnie w tej chwili. Nawet nie zadzwoniłam do ojca, nie włożyłam najlepszej sukienki, po prostu wzięłam kluczyki do auta i wyszłam z domu. Wierzyłam, że prowadzi mnie mój Anioł Stróż - wspomina. Tamtego dnia po drodze zabiera ze sobą przyjaciółkę. Trochę błądzą po małych miejscowościach. W końcu podjeżdżają pod właściwy dom - ładny ogród, zadbany taras w cieniu drzew.

Edyta puka, nikt nie otwiera, ale w głębi domu słychać rozmowę. Koleżanka jest odważniejsza, naciska klamkę. - Czekałam na tę chwilę tyle miesięcy. Tyle razy zastanawiałam się, jak on teraz wygląda, jak się ubiera, jak bardzo się postarzał... Zobaczyłam mężczyznę wstającego od stołu. Zanotowałam pierwsze szczegóły: wysoki, dobrze zbudowany, może kilka kilogramów za dużo, jednak trzyma się prosto - opisuje Edyta. - Przedziwna sytuacja. Od czego zacząć rozmowę, stać, podejść blisko? Przedstawiłam się, ojciec podał mi rękę, przywitała się także jego żona. Wymiana kilku zdań - rwana, pełna zakłopotania. A potem tata zażartował: "Ale ta pani obok to chyba nie mamusia?". Chodziło o moją przyjaciółkę. Wybuchnęliśmy śmiechem.

Zapytałam: "Może zaprosimy państwa do restauracji, tam pogadamy?". Irma szybko się odnalazła: skąd, obierze więcej ziemniaków, zjemy w domu. Zostałyśmy do wieczora. Na pożegnanie Irma szepnęła mi do ucha: "Ze wszystkich dzieci ty jesteś najbardziej podobna do ojca". Potem dowiedziałam się, że on o moim istnieniu powiedział żonie trzy godziny przed naszym przyjazdem. Jakby czuł, że wkrótce się pojawię.

Dzieli nas 40 lat

Po domu Edyty chodzi Witold, ogląda zakamarki: przy podłodze odstaje listwa, można by dokręcić gniazdka. Jak zajrzy następnym razem, podokręca i ponaprawia. - Mam teraz ojca, to niezwykłe. Ale gdy minęła pierwsza radość, zaczęłam się zastanawiać: czy będziemy umieli ułożyć nasze relacje? Czy nie podzielił nas czas? - opowiada Edyta. Drugi raz odwiedziła tatę z mężem, trzeci raz z Kajtkiem. - Tata objął go i nareszcie zrozumiałam, po kim syn jest taki wysoki. Po kim ma głęboki głos i niebieskie oczy. Odkrywam też podobieństwa między mną a ojcem. Mamy np. tę samą manierę - podając coś komuś, trzy razy cofamy rękę i dużo gadamy, zanim dokończymy gest - uśmiecha się.

- Odkrywam jego miękkość. Kiedy oglądał film o papieżu, ukradkiem ocierał łzy. Nigdy nie widziałam, by moja mama płakała ze wzruszenia - mówi Edyta. I dodaje: - Na razie jest super. Tata dzwoni i pyta: co u ciebie, co u "chłopaków". Ale dopiero z czasem się przekonam, jakiego naprawdę człowieka odnalazłam - mówi poważnie. I zbiera pozytywne sygnały. Na przykład to: jesienią Witold parkuje pod jej domem. Z bagażnika wynosi "przesyłkę" od Irmy: pięć skrzynek jabłek z domowego sadu, kilka słoików marynowanych grzybów. W grudniu Edyta zaprasza ich dwoje na Boże Narodzenie. - Przy stole trzy pokolenia. Pierwszy raz, bo mama nigdy u nas na świętach nie była. Ojciec szepnął: "Jesteś moim największym skarbem". Witold i Irmina przywieźli prezenty także od swoich dzieci. - Siostra przysłała mi perfumy, słodycze. Miły znak przyjęcia do rodziny - mówi Edyta.

Zamyśla się: - Mogłabym roztrząsać żale. Ale po co? Nikogo nie osądzam. Myślę, że tata to docenia. Wciąż wiszą nad nami pytania: czy on mnie szukał, czy widział się z matką? Już wiem, że jeszcze przed jej ślubem napisał do niej dwa listy, które przejęli i podarli dziadkowie - opowiada. Próbowała też rozmawiać z mamą. - Ona nie chce słuchać o ojcu. Choć myślę, że jego odnalezienie przyniosło ulgę nam wszystkim. Jakby teraz mogła się zabliźnić jakaś stara rana - mówi Edyta.

Kilka miesięcy temu jej mama i ojczym podpisali oświadczenie, że ojczym nie jest biologicznym ojcem Edyty. - Zamierzam zrobić korektę w akcie urodzenia. To tak, jakbym zaczynała wszystko od nowa.

Aldona/Ewa. Wrocła

Spotykamy się w rynku, w ciemnym pubie "PRL". Muzyka z końca komuny: Republika, Perfect, Maanam. Aldona, ładna czterdziestolatka, lubi te piosenki, kojarzą jej się z drugą połową lat osiemdziesiątych. - Miałam szczęśliwe dzieciństwo i młodość w typowym domu jedynaczki - opowiada. Nie brakowało jej niczego. Dobra szkoła, dużo książek i zabawek, po lekcjach balet, latem wyjazdy na wakacje. - O tym, że jestem adoptowana, dowiedziałam się, gdy skończyłam 13 lat - poważnieje. - Powiedział mi tata. Że wzięli mnie z domu dziecka, nie mogli mieć swoich dzieci, chcieli mnie. Dodał coś, co potem okazało się bajką, którą łatwiej było przełknąć młodej dziewczynie: moja mama była studentką, nie mogła się mną zająć, oddała "w dobrym stanie" i na pewno z wielkim żalem...

Tata czekał w napięciu na moją reakcję. A ja? W szoku pobiegłam do łazienki, zamknęłam się od środka. Ile to trwało? Pięć minut. Szybko się otrząsnęłam, wyszłam, powiedziałam do taty: "Już w porządku". Obserwował mnie, a ja wzruszyłam ramionami: "No co? Przecież wy jesteście moimi rodzicami". Tata mnie wyściskał i poszliśmy na przystanek odebrać mamę wracającą z pracy. Powiedziałam jej, że wiem wszystko. Była niezadowolona. Nie chciała zdradzać tajemnicy. A ja zupełnie nie rozumiałam, o co ta afera - zapewnia Aldona.

Dziś jest prawniczką, wychowuje nastoletnią córkę. Dobrze wie, że prawie wszystko, co osiągnęła, zawdzięcza adopcyjnym rodzicom. - To ich uważałam za rodzinę. Choć z czasem myśl, że jestem adoptowana, bolała coraz bardziej. Gdy czytałam o porzucaniu dzieci, w gardle rosła mi gula. Zaczęłam myśleć: a może jestem gorsza? 

Nie zrobię wam tego

Byłam zła na moją biologiczną matkę. Mijały lata i chciałam wiedzieć więcej. Rodzice odsłaniali szczegóły. Zabrali mnie z domu dziecka, gdy miałam półtora roku. Opowiedzieli dokładnie: przyprowadzono mnie do pokoju, w którym czekali. Nie wiem, jak to możliwe, ale byłam nagusieńka! I tylko na czubku głowy miałam czerwoną kokardę. Mama ubrała mnie w rzeczy, które dla mnie uszyła - sukienkę, płaszczyk. - Nic z tego nie pamiętam opowiada Aldona. I o tym, co wyjawili jej później, gdy była już dorosła: - W chwili oddania do domu dziecka wcale nie byłam "w dobrym stanie". Przeciwnie, byłam zaniedbana, a w książeczce zdrowia znalazłam wpis o dyspepsji - zaburzeniu trawienia. Prawdopodobnie cierpiałam na ciągły ból brzucha, na pewno płakałam, a mama mnie jednak zostawiła. Może właśnie dlatego?

W mojej głowie mnożyły się zarzuty i wątpliwości. A jeśli jednak cierpiała, bo nie była w stanie się mną zajmować? I co z moim ojcem - umarł, uciekł? Wiedziałam, że sobie nie poradzę, jeśli nie znajdę odpowiedzi - mówi Aldona. Jeszcze jako dwudziestoparolatka nie zamierzała szukać biologicznej matki. - Z trzech powodów. Po pierwsze ze strachu - kogo bym odnalazła. Po drugie, na świat przyszła moja córka Małgosia. Wolałam poczekać, aż dojrzeje i będzie mogła lepiej zrozumieć moją sytuację. Po trzecie i chyba najważniejsze, nie chciałam ranić poszukiwaniami rodziców adopcyjnych. Gdzieś w podświadomości miałam zakodowane, że nie powinnam im TEGO robić. Wszystko działo się odtąd we mnie, w ukryciu.

Znam taką osobę...

- Mamo, wysłałaś czy znowu nie? - wesoła nastolatka wbiega do pokoju, patrzy Aldonie w oczy. - Małgośka dopingowała mnie, żebym napisała list do urzędu, poprosiła o odpis tzw. zupełnego aktu urodzenia ze wszystkimi danymi rodziców biologicznych - opowiada Aldona. Tłumaczy: - Małgosia była już zrównoważoną dziewczyną. Mój tata zmarł kilka lat wcześniej, mama mieszkała w swoim domu. Zaczęłam myśleć, że gdybym teraz odnalazła biologiczną matkę, niczego by to w naszym życiu nie zmieniło, nikt by nie ucierpiał - zamyśla się. 

Ale nie od razu wysłała podanie do urzędu. Jeszcze nie miała pewności, czy będzie umiała spojrzeć na matkę obiektywnie, wysłuchać jej racji. - Wreszcie zrozumiałam, że tej pewności nie będę miała nigdy, a jeśli nie spróbuję, będę żałować do końca życia - mówi. Jej córka żartuje: "Jeśli boisz się odebrać pismo, zrobię to za ciebie". - Jakby wykrakała. W dniu, kiedy nadeszła odpowiedź z urzędu, byłam poza Wrocławiem. Małgosia zadzwoniła, że właśnie trzyma list w ręku. Czy ma go otworzyć? Powiedziałam: "tak" - opowiada Aldona. Pamięta długą chwilę milczenia po drugiej stronie. - W końcu córka powiedziała zmienionym głosem: "Mamo, masz na imię Ewa...".

Aldona, a właściwie Ewa, mówi dziś: - Nie zdajemy sobie sprawy, ile osób w Polsce szuka biologicznej rodziny. Kiedy poznałam dane rodziców, oczywiście natychmiast weszłam do internetu. Tysiące ludzi. Czytałam ich historie, zaczęłam opowiadać o sobie, szukać osób o nazwisku mojej matki. Nie było odzewu. Ale poczułam się częścią wspierającej się zbiorowości - twierdzi Ewa. Wtedy układa strategię: pojedzie do domu dziecka, spróbuje zdobyć adresy rodziców. Już wie, że mama miała 19 lat, gdy ją oddała. Nie była mężatką, mieszkała w Gdańsku. Tam trzeba się wybrać.

- Kończyło się lato 2010. To była niedziela, siąpił deszcz. Otworzyłam skrzynkę mailową i znalazłam list: "Znam osobę, która odpowiada pani opisowi. Przekażę jej pani adres mailowy". To był brat mamy - trafił na moje ogłoszenie w sieci. Zaniemówiłam z wrażenia. Szybko nadszedł drugi list. Napisany niewprawnie, jakby nadawca nie umiał posługiwać się komputerem: "To ja, zadzwoń". Był numer telefonu i JEJ podpis. "Wybierz ten numer natychmiast", powiedziała córka. A ja nie mogłam zrobić ruchu. Nie spałam całą noc, myślałam, jak zacznę rozmowę. I nie znajdowałam słów.

Masz siostrę, tata cię nie chciał

Ich pierwsza rozmowa trwała trzy godziny. - Zadzwoniłam dopiero następnego dnia. Zaczęłam od "Dzień dobry, to ja, Ewa". Głos w słuchawce był młody. Co pamiętam? Że najpierw mówiłam do mamy bezosobowo. Serię moich pytań i potok jej tłumaczeń: mój ojciec ją oszukał, był niedojrzały. A ona chciała mieć rodzinę, dom. Tym bardziej że... miała już jedno dziecko, z innym. Czyli moją starszą o półtora roku siostrę! Uproszczę opowiadanie: tamten odszedł, następnego próbowała zatrzymać przy sobie ciążą. Nie udało się. Wyjechał, a ona pojechała za nim, na Zachód. Tylko że on nie poczuwał się do roli ojca. Mama nie wiedziała, co dalej. Oddała mnie do domu dziecka, zrzekła się praw.

Wróciła na Wybrzeże. Potem był następny mężczyzna - i urodził się mój brat. Ale ten brat... Stop, stop. Za dużo informacji naraz! Musiałam ochłonąć - opowiada Ewa. Jeszcze tego samego dnia rozmawiają znowu. - Teraz matka pytała: jak traktowali mnie rodzice adopcyjni, w jakiej wierze wychowali. Była zdziwiona, że tak długo - aż półtora roku - czekałam na nową rodzinę. Zdziwiona czy zasmucona? Nie wiedziałam. Miałam wrażenie, że rozmawiam z osobą nie do końca dojrzałą, trochę infantylną... Czy takiej mamy się spodziewałam? Czy czułam potrzebę spotkania się z nią? Chyba nie - opowiada Ewa. Przyjęcie takiej ilości informacji wymagało czasu.

- Próbowałam zrozumieć: młodziutka dziewczyna rodzi dziecko. Usiłowałam ją tłumaczyć, chociaż nie usprawiedliwiałam - wyjaśnia Ewa. - Umówiłyśmy się, że obie zainstalujemy kamery i do czasu spotkania będziemy rozmawiały na Skypie. Dostałam od mamy adres mailowy siostry. Napisałam do niej jeszcze tego samego dnia - opowiada. Renata w powitalnym mailu żartuje: "Poczekaj, muszę zrobić sobie drinka, na trzeźwo tego nie przeżyję".

- Mieszka w Irlandii, wyjechała do pracy. Dziwne. Pisałam do siostry, o której istnieniu do wczoraj nie wiedziałam. Dogadałyśmy się szybko: co wydarzyło się w jej życiu, co w moim. Opowiedziałam jej o rozwodzie, na który zdecydowałam się po 10 latach życia z ojcem Małgosi, ona o swoich kłopotach z facetami, o pracy. Odkrywałyśmy wspólne cechy. Ona ma córki, ja mam córkę w podobnym wieku... Trzydzieści parę lat życia opisałyśmy sobie w kilku mailach. I jeden znamienny wpis siostry: "Pisz mi o sobie, ale nie wspominaj o NIEJ". Czyli o mamie. A więc nie wszystko jest w porządku. Czyli znajdując matkę, wcale nie postawiłam kropki nad "i". Raczej otworzyłam rodzinne pudełko pełne tajemnic.

Zabierz ze mnie ten ciężar

Dwa lata temu Ewa rusza w podróż życia. W nawigację wbija gdański adres, po drodze kupuje bukiet kwiatów. Włącza płytę Bee Gees. Nikt z nią nie jedzie, choć córka proponowała towarzystwo. - Postanowiłam, że to będzie moja podróż, ostatni czas na podjęcie decyzji, czy na pewno chcę zobaczyć się z matką - opowiada. Przez całą drogę ani razu nie ma wątpliwości. - Najpierw wysłałam SMS: "Jestem blisko", a potem wjechałam na jej ulicę. Przed drzwiami jednego z domów stała kobieta z mokrymi włosami - mama w ostatniej chwili umyła głowę, przyjechałam szybciej, niż planowałam. Wyszła na chodnik, żeby pokazać, gdzie mogę zaparkować. Zdążyłam tylko przekręcić kluczyk i już padłyśmy sobie w objęcia - wspomina Ewa.

Co wtedy poczuła? - To, że miłość może być bezwarunkowa. Że kredyt zaufania należy się każdemu. Nie jest sztuką wykrzyczeć, wywrzeszczeć swój żal, sztuką jest wybaczyć I tak trzeba - tłumaczy. O pierwszych chwilach z mamą: - Patrzyłyśmy na siebie z ciekawością. Mama opowiedziała, że mój biologiczny ojciec umarł zaledwie dziesięć dni przed tym, gdy ją znalazłam - mówi Ewa. Pech, znak? Ten mężczyzna nie doda od siebie już nic, niczego nie wyjaśni. Ale przecież mama miała z nim kontakt. Czy nie rozmawiali nigdy o dziecku? - Zapytałam, czy ona mnie szukała. Usłyszałam: "Nie chciałam burzyć twojego życia".

Czy mogę mieć pretensje, że to ja zrobiłam pierwszy krok? Przecież sama czekałam na ten moment do chwili, gdy moje życie będzie stabilne, żeby nie wprowadzać w nie zamieszania... - zastanawia się Ewa. - Zapytałam też, czy na wieść o ciąży mama nie pomyślała o aborcji. Odpowiedziała, że nie. Chyba faktycznie myślała, że tym zatrzyma przy sobie ojca - była po prostu naiwna. Czy mogę ją za to winić? - pyta. Podczas tamtej wizyty mama zabiera ją na cmentarz. Znajdują niewielki grób, leży tu ośmioletni chłopiec. Brat. Matka opowiada, że zginął w wypadku. - Podobno przez całe życie męczyła ją myśl, że śmierć syna to kara za to, że mnie zostawiła. Czy teraz ten ciężar spadnie z jej ramion? Nie wiedziałam, co powiedzieć, ale słowa przyszły same: "Mamo, ważne jest tylko to, co przed nami". A ona odpowiedziała, że się cieszy, że jej wybaczyłam. Bo skoro odnalazłam...

Dziś Ewa jest w stałym kontakcie z mamą. Nie spotkała się jeszcze z siostrą, ale "wirtualnie" pomaga jej w pewnych kłopotach prawnych. Adopcyjna mama Ewy dalej nie wie, że córka odnalazła bliskich. I niech tak zostanie. Na koniec rozmowy Ewa mówi rzecz dziwną: - W sumie miałam szczęście, że oddano mnie do domu dziecka. Z góry przepraszam za to, co powiem, ale nie wiem, czy chciałabym żyć w tamtej rodzinie. A wiem na pewno, że w tej drugiej, adopcyjnej, byłam i jestem szczęśliwa.

Agnieszka Litorowicz-Siegert

Twój Styl 6/2013


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Dowiedz się więcej na temat: dzieciństwo | samotność | Dom Dziecka | rodzina
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama