Reklama

Każdy miał kiedyś złamane serce

Jeszcze nie mężczyzna, ale już nie chłopiec. Chłopak. Tak mówi o sobie Dawid Podsiadło, który po długiej przerwie w karierze wydaje intymny album „Małomiasteczkowy”.

PANI: Serwis Spotify podsumował lato i jesteś z singlem "Małomiasteczkowy" na pierwszym miejscu. Na drugim znalazł się "Początek", hymn Męskiego Grania, w którym też śpiewasz. Recenzenci okrzyknęli cię królem polskiej sceny muzycznej. Czujesz się jak król?

Dawid Podsiadło: - To tylko liczby... Ale za liczbami stoją ludzie, którzy słuchają twoich piosenek. Oczywiście cieszę się, że pierwszy singiel wywołał takie poruszenie. Miało być o tym kawałku głośno, udało się, plan zrealizowany. Myślę, że poza zgrabną melodią kluczowy okazał się tekst. Czytam komentarze w internecie i widzę, że każdy ma jakiś stosunek do małomiasteczkowości, to wywołuje emocje. Negatywne lub pozytywne, ale nigdy letnie.

Reklama

Podmiot liryczny w tej piosence to ty?

- W jakimś stopniu na pewno. Kiedy śpiewam: "Wybrałem na siłownię strój i wtedy zrozumiałem wreszcie", to ta sytuacja rzeczywiście miała miejsce. Pakowałem w domu torbę na siłownię i dotarło do mnie, że modne ciuchy nie ukryją tego, skąd pochodzę. Uświadomiłem sobie, że nie pasuję do ekipy, którą tam spotkam, do tych ładnych, zadbanych ludzi. Rozmawiałem potem z przyjaciółmi  i rozkładaliśmy tę sytuację na czynniki pierwsze. Następnego dnia obudziłem się rano i napisałem tekst. Więc tak, to kawałek o mnie i o kompleksie pochodzenia z innego miejsca niż Warszawa. Paradoksalnie jednak, pisząc te słowa, zrozumiałem, że korzenie są moją siłą. I że nie muszę na siłę wpasowywać się w wielkomiejski styl życia, udawać kogoś, kim nie jestem, tylko mogę pozostać sobą.

W Warszawie poznałeś ten "wielkomiejski piękny świat"?

- Świat, który mam na myśli w piosence, oznacza "ściankowe" życie, nieustanny melanż i twarde narkotyki, sztuczne uśmiechy, a to nie dla mnie. Na bankietach i rautach nie czuję się komfortowo. Poznałem tę rzeczywistość, ale z pozycji obserwatora, i niech tak zostanie. Nawet jeśli siedzę w domu sam, zdołowany, to wolę w nim zostać, niż iść na show-biznesową imprezę i udawać, że mi się tam
 podoba. Zamiast zaliczać wszystkie premiery, wybieram obejrzenie czegoś na Netfliksie. Lubię spokój i zwykłe życie. Ale Warszawę jako miasto też lubię. Za liczne możliwości, które daje. Mnóstwo tu kreatywnych ludzi, ciekawych miejsc. Są studyjne kina, teatry. Chociaż ze wstydem przyznaję, że nie byłem jeszcze w żadnym muzeum.

Jako warszawiak z czteroletnim stażem odnajdujesz się jeszcze w swoich rodzinnych stronach, w Dąbrowie Górniczej?

- W Warszawie funkcjonuję w trybie zawodowym, a w Dąbrowie relaksuję się, zapominam o pracy. A przynajmniej próbuję. (śmiech) Kiedy ostatnio pojechałem do domu, a było to już w trakcie nagrywania albumu, to kładąc się spać, pomyślałem, że może lepiej byłoby pojechać do Warszawy już teraz, natychmiast, a nie dopiero następnego dnia. Wtedy od rana mógłbym się z kimś spotkać, coś zrobić. Po tej mojej 18-miesięcznej przerwie miałem ogromny apetyt na działanie.

Byłeś na fali i nagle postanowiłeś zniknąć z show-biznesu. Dlaczego?

- Wydawało mi się wtedy, że zrobiliśmy bardzo dużo wielkich rzeczy. Kończyliśmy trasę "Andante Cantabile", podczas której zagraliśmy w przepięknych miejscach, takich jak na przykład filharmonie, i poczułem, że muszę złapać oddech. Popatrzeć na wszystko z perspektywy i poczekać, aż przyjdzie ochota na coś nowego. To mi było potrzebne dla zachowania higieny umysłu. Chciałem też dać ludziom odpocząć od siebie. Ale przyznaję, że dla mnie ta przerwa była długa.

Za długa?

- Zdecydowanie, chociaż staram się nie żałować przeszłości. Myślałem, że uda mi się czerpać przyjemność z innych spraw niż muzyka, ale niestety okazało się, że tych rzeczy nie ma zbyt wiele. Długo szukałem czegoś, co dawałoby mi poczucie sensu, i nie znalazłem. Dlatego cieszę się, że muzyka wróciła do mojego codziennego życia.

Album "Małomiasteczkowy" ukazał się 19 października. To twój pierwszy krążek, na którym wszystkie piosenki są po polsku.

- Odkryłem, że lubię pisać w swoim ojczystym języku, choć to był ciężki proces. Niektóre utwory miały po cztery, pięć różnych wersji. Wydaje mi się, że po zrobieniu tej płyty jestem lepszym artystą niż przed jej rozpoczęciem. Wiele szufladek otworzyło się w mojej głowie i dzisiaj jestem ciut... mądrzejszy!

Za angielskim tekstem łatwiej się schować niż za polskim?

- Kiedy słyszymy piosenkę po angielsku, skupiamy się na melodii i tylko czasem sięgamy po tekst, żeby sprawdzić, o co w nim chodzi. A gdy śpiewam po polsku, mam świadomość, że odbiorca analizuje treść w tym samym momencie, w którym słyszy utwór. Tu nie ma się gdzie ukryć, każde słowo ma jakiś sens. Ale jestem już gotowy na to, żeby się odsłonić. Poczułem, że mam siłę, aby opowiedzieć w piosenkach o moich przemyśleniach bez nakładania masek, przyjrzeć się różnym sytuacjom z ostatnich dwóch lat. Ta płyta jest w wielu miejscach bardzo osobista i prywatna. Napisałem teksty na podstawie własnych emocji i obserwacji, chociaż nie zawsze mówiące o mnie wprost. Śpiewam też o konkretnych wydarzeniach z mojego życia, niektóre historie opisuję dosłownie, więc czuję się w pewien sposób obnażony. Myślę, że płyta jest uniwersalna, bo przecież każdy z nas przechodził przez różne fazy w życiu, miał kiedyś złamane serce albo był w skomplikowanej relacji.

Miłość to trudny temat, bo o uczuciach w muzyce powiedziano już właściwie wszystko...

- Wiadomo, że schemat jest zawsze ten sam. Ktoś kogoś poznaje, są różne wzloty i upadki, zdarzają się rozstania. A jednak każda relacja dwójki ludzi w mikroskali jest inna i pisząc piosenkę o miłości, robi się to z własnej perspektywy. Poza tym takie utwory nigdy się nie znudzą, bo wszyscy marzymy o miłości.

Nie obawiasz się, że teraz wszyscy będą chcieli się dowiedzieć, o kim ty pisałeś? 

Przestałem publikować na Instagramie prywatne zdjęcia, z Facebooka korzystam sporadycznie i w sprawach stricte zawodowych - tam trzymam dystans. W muzyce go skracam, ale tylko do pewnego stopnia. Artysta nie powinien tłumaczyć, o co lub o kogo mu chodziło, tylko pozostawić interpretację słuchaczowi. Dam ci przykład. Lubię piosenkę "Kot i pelikan" Artura Rojka, w której on śpiewa: "A gdy słyszę Franka płacz, pelikanem mknę przez park". Franek to jego syn, więc wyobrażałem sobie, że Artur w panice biegnie do niego szybko i pokracznie, niczym pelikan. Miałem w głowie taki obrazek.

 A potem przeczytałem, że pelikan to taki rodzaj roweru. Całe moje wyobrażenie runęło. Pomyślałem: "Kurczę, wolę, żeby on biegł, żeby był pelikanem". Dlatego ja nie będę nic dopowiadał. Jednak zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą zacząć drążyć, o kogo chodzi. Czy śpiewam o kimś konkretnym, czy to tylko fantazja autora? Taka jest chyba nasza natura. Gdy ktoś nas intryguje, chcielibyśmy o nim wiedzieć jak najwięcej, znać jego prywatne upodobania, komentować wybory. Może to daje poczucie, że z własnym życiem idzie nam lepiej. 

W piosence "Trofea" narzekasz na popularność. Śpiewasz: "Jeszcze kilka przyjemnych płyt i wyjadę w końcu stąd"...

- Rzeczywiście pozwoliłem sobie w tym kawałku na pewną zgryźliwość, choć nigdy nie myślałem o wyjeździe. W ramach odpoczynku i naładowania baterii ucieczka za granicę jest super, ale wystarczą dwa tygodnie i już jestem gotowy, żeby na co dzień dźwigać swoją popularność. Ona mi nie przeszkadza. A przynajmniej nie mogę powiedzieć, że jej nie lubię.

Kiedy rozmawialiśmy po premierze twojego poprzedniego krążka  "Annoyance and Disappointment", powiedziałeś, że chciałbyś wejść na zagraniczny rynek. Porzuciłeś te plany?

- Pewnie podejmę taką próbę, ale na pewno nie z tą płytą. Teraz minął mi apetyt na zagraniczny sukces. Obawiam się, że nigdy nie dorównam do światowego poziomu muzyki popowej, każdy zachodni artysta będzie miał lepszy akcent od mojego. Nie mogę się z tym mierzyć. Co najwyżej spróbować uczynić atut z tego, że jestem z Polski i w związku z tym mam pewne braki. Ale to plan na daleką przyszłość. W tym momencie skupiam się na nowym albumie i trasie promocyjnej.

Tym razem nie występujesz w klubach, tylko w wielkich halach widowiskowych. Jak gwiazda rocka.

- Teraz raczej hip-hopu. Na początku byłem sceptycznie nastawiony do tego pomysłu, bo uważałem, że nie zgromadzimy takiej widowni, bez szans. Ale w niektórych miastach bilety już się  wyprzedały, w samej Warszawie gramy trzy koncerty, może będzie czwarty. To jest szaleństwo!

Pamiętasz swój pierwszy koncert?

- Pamiętam pierwsze doświadczenie sceniczne - to było w szóstej klasie podstawówki, miałem 12 lat i śpiewałem "Długość dźwięku samotności" na szkolnym dniu sportu. Zadedykowałem tę piosenkę dziewczynie z 6c, Natalii. Nie była zachwycona, bo jej chłopak się zezłościł. (śmiech) Zostałem potem jej kumplem, ale nigdy nie pozwoliła mi wyjść poza tzw. friend zone. Potem grałem lokalnie sporo koncertów z moim zespołem Curly Heads. Choć czasem wypuszczaliśmy się gdzieś dalej, np. do Słupska! To był piękny czas.

Po wydaniu poprzedniego albumu powiedziałeś: "Dawid sprzed roku wydaje mi się dzieckiem, teraz jestem już chłopcem". Minęły trzy lata, jesteś mężczyzną?

- Myślałem o tym wczoraj. Niedawno ktoś zapytał mnie o moje mieszkanie i po tym, jak opisałem je w kilku słowach, usłyszałem, że to brzmi jak mieszkanie chłopaka, a nie mężczyzny. Nie zareagowałem wtedy, jednak później pomyślałem, że to prawda - jestem chłopakiem. Jeszcze nie mężczyzną, ale już nie chłopcem. I dobrze mi z tym. Przez większość życia spieszyło mi się do dorosłości, a teraz się jej boję.

Dlaczego?

- Bo jest taka poważna, a ja nie miałem jeszcze czasu, żeby wyluzować. A może tak naprawdę nie jestem typem człowieka, który chciałby spędzać przesadnie dużo czasu na wyluzowywaniu się? Chyba jestem refleksyjny i lubię analizować, czym jest życie w ogóle.

W takim razie co jest najważniejsze w życiu 25-letniego chłopaka? Muzyka?

- Lubię tak myśleć. Rodzina i muzyka. Jedno i drugie jest mi  potrzebne, żeby mieć spokój, satysfakcję i spełnienie.

Rozmawiała Iga Nyc

PANI 10/2018


Tekst pochodzi z magazynu

PANI
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy