Reklama

Katastrofa na Chan Tengri

"My, Europejczycy, marzymy o Himalajach, tropikach, Saharze. Całkowicie pomijamy w tych marzeniach Kaukaz, Tienszan i Pamir. Uczyniliśmy z Eurazji ukrytą twarz Ziemi, świat kompletnie nieobecny na naszej mentalnej mapie. Świat, który nazywał się wówczas ZSRR" - pisze Cédric Gras, autor książki "Alpiniści Stalina", w której ujawnia nieznane dotąd szczegóły z życia Braci Abałakow. Poniżej przedstawiamy jej fragment.

Na początku 1936 roku Towarzystwo Turystyki Proletariackiej zostało rozwiązane jako "potencjalna przykrywka dla wrogów ludu", innymi słowy - za zbyt dużą swobodę w działaniu. Imadło się zaciska. Alpinizm był początkowo hobby kilku bolszewików, którzy powrócili do kraju z europejskiego wygnania, ale teraz Partia chce mieć nad nim pełną kontrolę - posłuży jej do tego wszechmocna Centralna Rada Związków Zawodowych. Stalin podpisał prikaz, zgodnie z którym przewodnicy górscy mogą otrzymywać pensję, a nawet najbardziej doświadczeni wspinacze zostają zobowiązani do przestrzegania przepisów zapisanych w podręczniku zatytułowanym Zasady wspinaczki w ZSRR.

Reklama

Wyjścia w góry wymagają od teraz zezwoleń, czas ich trwania jest kontrolowany, a kolejne odznaki zaświadczają o poziomie wyszkolenia nowicjuszy. Od teraz wszystko będzie ściśle ujęte w ryzy aparatu państwowego. Przejęcie kontroli przez władzę oznacza koniec pierwszych, nieco amatorskich i szaleńczo pionierskich wspinaczek. Wyprawa, którą prowadzą bracia Abałakowie w  1936 roku, stanowi zbawienny wyjątek od tej reguły. To brawurowy wypad w koleżeńskim gronie, zupełnie bezinteresowna ekspedycja w  epoce utylitarnego alpinizmu, odroczenie nadchodzącego Wielkiego Terroru. Postrzegam ją jako ostatni powiew wolności przed nadejściem czarnych tumanów stalinizmu.

Dla braci Abałakowów góry są sensem życia, większym nawet niż emancypacja ludu. Szczególnie Jewgienij wykazuje pewien rodzaj dezynwoltury właściwy dla osób, które wyrwały się na wolność. Witalij stwierdzi potem gorzko, że jego brat "rzucał się we wszystkie przygody, jakie mu się trafiały". Ta wyprawa będzie zresztą ich ostatnim wspólnym wejściem.

***

Celem wyprawy jest wejście na Chan Tengri - owianą legendą górę, której piramidalny wierzchołek sięgający 7000 metrów wieńczy ogromny masyw Tienszanu, "niebiańskich gór" stanowiących granicę między radzieckim Turkiestanem i jego chińskim odpowiednikiem. Ponoć Chan Tengri było największym marzeniem Lorenza Saladina, który chciał wejść na ten szczyt, zanim ZSRR - który przyciąga go jak magnes - nie zamknie się na niego całkowicie. Faszyzm rosnący w siłę na Zachodzie prowadzi prosto do wojny. Wszyscy obcokrajowcy, choćby byli internacjonalistycznymi komunistami, są w  oczach Stalina podejrzani. Saladin ma tego świadomość. Na Kaukazie nikt już nie chce ryzykować i prowadzić zachodnich zespołów linowych. "Szwajcarski antyfaszysta" wie, że to dla niego ostatnia taka podróż. Z tej okazji wydaje wszystkie oszczędności i wykorzystuje wszelkie dotychczasowe kontakty w środowisku radzieckich alpinistów.

Mija kilka kolejnych cennych dni, aż wreszcie sezam w  cudowny sposób się otwiera. Tyle straconego czasu... Gutman akurat wyzdrowiał i przyjeżdża do Karakołu razem z Witalijem. Teraz jest ich piątka. Ale w jakich warunkach zamierzają zaatakować Chan Tengri? Kalendarz wskazuje już na połowę sierpnia. Do końca miesiąca zostało dokładnie trzynaście dni, a karawana - przed dotarciem do obozu bazowego - ma do pokonania sto sześćdziesiąt kilometrów! Owszem, wszystkie ekspedycje z lat trzydziestych, chociażby na Pik Stalina czy Pik Lenina, również kończyły się na pograniczu jesieni. Jednak Chan Tengri to osobny przypadek. Szczyt ten znajduje się dużo dalej na północ, sezon letni trwa tam krócej niż w innych rejonach.

Powodów do obaw nie brakuje. Jednym z nich jest taktyka tej "mikrowyprawy", wypunktowana przez Witalija: rezygnacja z zaplecza, poręczowania, radiostacji, niedostępność wsparcia w sytuacji awaryjnej, rażące braki w ekwipunku. Witalij przyzna potem, że trzeba było jednak uzasadnić jakoś przyznanie alpinistom przez Centralną Radę Związków Zawodowych budżetu w wysokości 10 000 rubli, co stanowiło wówczas fortunę. "Dla Jewgienija, zdobywcy Piku Stalina, była to również kwestia prestiżu". Niezłomna determinacja Lorenza Saladina ostatecznie przechyli szalę na korzyść wyruszenia na Chan Tengri. Nagłówek pustego listu, przechowywany w archiwum w Bernie, pozwala nawet domniemywać, że Szwajcar początkowo brał pod uwagę przejście na drugą stronę, do chińskiego Turkiestanu. A zatem ostatecznie wyruszają, ja zaś po latach podążam ich śladem, żeby sprawdzić, jak dziś wyglądają te kirgiskie ostępy.

O ile bracia Abałakowie i ich towarzysze podążali przez pradawne przełęcze, dziś szlak prowadzi nieco bardziej oczywistą drogą, złożoną z tysięcy serpentyn. Nomadzi natomiast mają wciąż te same bursztynowe twarze co na zdjęciach Lorenza Saladina. Ich spętane konie podskakują po zboczach w poszukiwaniu co zieleńszych kęp trawy, a jurty odcinają się białymi plamkami na tle góry. Czytałem po drodze na głos dziennik Jewgienija, który wychwala życie na świeżym powietrzu, wspomina krzewy berberysu, rokitnika, pstrągi łowione przy każdym postoju. Na fotografiach pięciu mężczyzn nieraz pozuje w stroju Adama. Podróżują w ścisłym kontakcie z naturą. Codziennie rano trzeba zebrać konie, unikając kopnięć kopytami. Sakwy podczas przechodzenia w bród strumieni czasem zalewa woda.

***

Dwudziestego dziewiątego sierpnia spotykają na swojej drodze kazachską ekspedycję, a wśród jej członków trzech wyczerpanych alpinistów, którzy twierdzą, że dotarli na szczyt. Próbuje ich teraz namierzyć mały samolot oblatujący okolicę... Bracia Abałakowie i ich towarzysze wiedzieli o tej wyprawie, tak samo jak wiedzieli, że Chan Tengri nie jest już dziewiczą górą. Tym razem to nie Niemcy skradli im chwałę, jak to miało miejsce przy Piku Lenina, tylko uczciwi obywatele radzieccy. W 1931 roku na szczyt udało się dostać ekspedycji ukraińskiej, a teraz ci zuchwali Kazachowie powtórzyli - nie bez trudów - tamten wyczyn. Jeden z nich nabawił się poważnych odmrożeń, a inny się zwierza: "Gdyby nie chodziło o rozkaz, nie dotarlibyśmy na szczyt". Bracia Abałakowie, Saladin, Gutman i Dadiomow zostali ostrzeżeni.

Na górze jest zimno jak w niebie. Nazajutrz, trzydziestego sierpnia 1936 roku, po minięciu ujścia Lodowca im. Proletariackich Turystów, ich oczom wreszcie ukazuje się spiczasta piramida Chan Tengri, wyróżniająca się spośród wszystkich innych. Ten szczyt przyciąga wzrok od zarania dziejów. Przy dobrej pogodzie nomadzi dostrzegają go nawet ze znacznie oddalonych pastwisk. To oni nadali górze nazwę - Chan Tengri znaczy w językach turkijskich "władca nieba". Kirgizi nazywają ją również Kantoo, "krwista góra", z powodu koloru, jaki przybiera w promieniach zachodzącego słońca. Wszystkie szczyty wokół świadczą o  radzieckości Kirgizji: Pik Gorkiego, Pik Czapajewa oraz inne, mianowane zgodnie z komunistyczną nomenklaturą. Chan Tengri to święty szczyt w samym środku ziemskiego panteonu.

Wysokościomierz wskazuje 7220 metrów. Godziny nikt nie jest w stanie ustalić: zegarki się zatrzymały, jednak wszystkie relacje wskazują na to, że zespół pozwala sobie na jakieś czterdzieści minut odpoczynku. Zachowało się ich zdjęcie na wierzchołku: z linami uwiązanymi do pasków, okutani w kurtki, do złudzenia przypominające te miejskie, ogrzewający dłonie w masywnych, wełnianych mufkach. Wszyscy wydają się przygarbieni i skuleni. Tylko Jewgienij, który obsługuje leikę Saladina, znajduje w sobie wystarczająco dużo siły na rekonesans. Przygląda się wierzchołkowi ze wszystkich stron, ale nie znajduje żadnego kopczyka, aż wreszcie notuje na kawałku papieru: "Na szczycie brak jakichkolwiek śladów obecności człowieka", po czym wsuwa wiadomość do puszki po konserwie, którą blokuje między dwoma kamieniami. A przecież Kazachowie utrzymywali, że dotarli aż tutaj. Witalij będzie podejrzewał, że nawet Ukraińcy w 1931 roku nie weszli na Chan Tengri. Dlatego też jedynym znalezionym kiedykolwiek dowodem zdobycia szczytu pozostała właśnie kartka zostawiona dla potomności przez Jewgienija.

Zgodnie z dziennikiem Jewgienija pięciu mężczyzn wyrusza dokładnie o dwudziestej pierwszej, kiedy mróz utwardził już czapę śniegu. Najpierw podążają śladami Kazachów przez wąwóz nazwany "butelką", który prowadzi do przełęczy. Zbocze sąsiedniego Piku Czapajewa stanowi poważne zagrożenie lawinowe. Dwa zespoły linowe gubią się w labiryncie seraków i szczelin. Nie mogą znaleźć wyjścia, a ponieważ księżyc w pełni już zaszedł, postanawiają poczekać do świtu, schroniwszy się w podwójnym namiocie rozbitym na wysokości 5600 metrów. Słońce wstaje, ale skrywają je grube chmury, więc ostatecznie trzeba wykopać jaskinię w śniegu, żeby przeczekać trwającą cały dzień śnieżycę.

Lorenz Saladin spieszy się już do schodzenia, bo - jak wspomni później jego słowa Witalij - "czuje, że opuszczają go siły". Skromna ekspedycja pomimo sukcesu wpada w tarapaty. Zespół rusza rozproszony po skale pokrytej cienką warstwą śniegu, który dopiero co zaczął padać. Wkrótce dochodzi do utraty liny, która klinuje się gdzieś poniżej. Bracia Abałakowie muszą sto razy ryzykować życiem, żeby ją odzyskać. Dadiomow opada z sił. Zaczyna się nieskończona męczarnia. Zmrok przychodzi znacznie szybciej, niż się spodziewali. Wspinacze nie mogą nigdzie znaleźć namiotu, a kiedy Witalij wreszcie go odnajduje, jest przekonany, że to fragment obozu porzuconego przez Kazachów.

Jewgienij zapewnia w swoich zapiskach, że dokładnie w tym momencie wszyscy poza nim samym potracili głowę, ale jego zapiski również są nieco enigmatyczne. Każdego kolejnego dnia tego przerażającego zejścia ze szczytu będzie zajmował się karmieniem i nawadnianiem swoich towarzyszy niedoli, którzy balansują na granicy śmierci w przemoczonych i zmrożonych schronieniach. Temperatury spadają do minus trzydziestu stopni Celsjusza, nie wspominając już o zamieciach.

***

Szóstego września, przy bliżej nieokreślonej pogodzie, Jewgienij budzi swoich wyczerpanych kolegów. Zespół dzieli się na dwie grupy: Gutman, Jewgienij i Saladin ruszają po śliskich głazach. Szwajcar często przysiada z wyczerpania, w poszukiwaniu słońca, które przebiłoby się przez chmury. Są tak spragnieni, że wydaje im się, iż słyszą niesiony wiatrem szum nieistniejących strumieni. Witalij i Dadiomow wyruszają trochę później, zaparzywszy najpierw herbatę. Idą prosto na strome zbocze, stawiając wszystko na jedną kartę. Lewy but Witalija jest mocno sfatygowany, alpinista ma zlodowaciałą stopę.

Dadiomow jest w znacznie gorszym stanie i upiera się, żeby go zostawić. Witalij stwierdzi później, że nie pozostawało im nic innego jak ześlizgiwać się w otchłań, hamując rozpaczliwie czekanem. Tymczasem jednak to w drugiej grupie Gutman odpada od ściany, kiedy próbuje złapać plecak porwany przez wichurę. Jewgienij spogląda, jak jego ciało spada niczym bezwładna lalka w śnieg i znaczy go krwiście czerwoną plamą. Nieszczęsny dzień. Witalijowi udaje się ostatkiem sił odkopać wejście do ich pierwszej śnieżnej groty, gdzie teraz chowa się cały zespół. Dadiomow leży nieprzytomny, jego jęki zagłusza świst zamieci.

Gutman żyje. Ma oczy nabiegłe krwią. Towarzysze poją go śniegiem stopionym na prymusie, marząc na głos o kumysie albo kwasie chlebowym. Witalij ma całe ręce czarne od odmrożeń. W przypadku Dadiomowa i Saladina to samo tyczy się palców u stóp, nawet pomimo świetnego szwajcarskiego ekwipunku tego drugiego. Sam Jewgienij przyznaje - co w jego dziennikach zdarza się bardzo rzadko - że słabnie. Spędzają straszną noc pod sklepieniem, na którym skrapla się woda, wśród jęków Dadiomowa i Gutmana.

Padający przez całą noc śnieg tak skutecznie zasypał ich schronienie, że nad ranem wszystkim kręci się w głowie. Tylko Jewgienij zachowuje wystarczającą jasność umysłu, żeby odkopać wejście i uratować towarzyszy przed uduszeniem. Jest już południe, ale w kopiastym śniegu udaje im się pokonać zaledwie sto metrów. Gutman stanowi zbyt duży balast. Podejmują decyzję o zostawieniu go, zasznurowanego w brezencie namiotu, a sami wracają na górę, do groty. Jewgienij kilka razy schodzi i karmi rannego, który wydaje się skazany na śmierć.

***

Lorenz Saladin nie doczekał nadejścia brygady ratunkowej, która przybyła jeszcze tego samego dnia, ku wielkiej uldze rozbitków. W umysłach wszystkich członków ekspedycji żałoba miesza się z ulgą. Skromna grupka, która nadjeżdża im na ratunek, składa się z pograniczników prowadzonych przez Michaiła Pogrebeckiego, pierwszego zdobywcę Chan Tengri z 1931 roku. Świat radzieckiego alpinizmu jest tak mały jak przepastne są jego rodzime tereny. W tym roku skończyło się przymierze braci Abałakowów - kiedy jeden posępnie przyglądał się swoim kikutom, drugi z radością odbierał pierwszą nagrodę na jubileuszowej wystawie młodych leninistów za rzeźbę Alpinista. W 1936 roku Jewgienij zostaje przyjęty do prestiżowego Związku Artystów ZSRR. Tymczasem życie jego brata właśnie zamienia się w codzienną walkę.

Zobacz także:

Fragment książki
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy