Reklama

Katarzyna Warnke: Nie zrezygnuję ze swobody

Zmysłowość i intelekt. Awangardowy teatr i kasowe hity. Macierzyństwo i zawodowe wyzwania. Katarzyna Warnke bez trudu łączy to, co dla innych jest sprzecznością, kpi ze stereotypów i wymyka się schematom, bo od początku ma na siebie pomysł.

Izabela Grelowska, Styl.pl: O słuchowisku "Wyrwa. Historia Ułana" napisała pani na swoim Instagramie: "Rodzina ze zbrodnią w tle - to coś na czasy kwarantanny". Z humorem, ale przebija z tego pesymizm...

Katarzyna Warnke: - Nie, to raczej realizm. Kiedy jesteśmy zamknięci w małych przestrzeniach mieszkań, czy to z rodziną czy w jakiekolwiek grupie, między ludźmi powstaje naturalne napięcie. Chyba każdy z nas zauważył taki moment u siebie. U jednych było lepiej, u innych tragicznie, bo przecież słyszeliśmy o wzroście przemocy domowej. U wielu dzieci nasiliła się depresja, a rodzice, którzy mieli problemy, mają ich jeszcze więcej. To, co było w nas było uśpione, zostało pobudzone. To, z czym sobie "prawie radziliśmy" stało się tym, z czym sobie nie radzimy. Może dla osób, które były już wcześniej zamknięte w małej przestrzeni czy w jakiś inny sposób ograniczone, ten czas wydał się naturalną kontynuacją. Cała reszta, która prowadziła dość dynamiczne życie, została pogrążona w apatii i w jakimś rodzaju bałaganu życiowego. I ten opis to był dowcip, również z siebie, bo dla każdego było to stosunkowo trudne. Choć może to być bardzo konstruktywny i twórczy czas, jeśli tylko jakkolwiek będziemy sobie potrafili poradzić.

Reklama

A pani znalazła sposoby, żeby sobie z tym radzić? Jaki to był czas dla pani?

- Mam takie szczęście, że rzeczy, które sprawiają mi przyjemność, mogę robić w domu. Bardzo lubię czytać książki, uwielbiam oglądać filmy, również dokumentalne, od wielu lat uprawiam jogę i jestem w stanie sama przeprowadzić sobie taką sesję, a to świetnie wpływa na samopoczucie. Podobnie jak czytanie, choć teraz było z tym trudniej.

- Mamy w domu dziewięciomiesięczne dziecko i ono zabiera mnóstwo uwagi i czasu. Opiekę dzielimy między sobą: ja i mąż. Kiedy jesteśmy już po całym dniu i dziecko pójdzie spać, a nasze jest dosyć komfortowe pod tym względem, bo idzie spać koło 19.30 i śpi do piątej - szóstej, trudno się na tyle wyciszyć, by skupić się na książce. Łatwiej przychodzi oglądanie filmów.

- Najtrudniejszy jest brak przestrzeni. Kiedy lasy zostały zamknięte, to było na granicy wytrzymałości dla wszystkich, dla nas również. Ale były momenty, w których niemal nie odczuwałam uciążliwości. Udało mi się wyjechać na tydzień na wieś, bo pisałyśmy z koleżanką scenariusz filmowy. I tam, wśród natury, można było zapomnieć o epidemii. Nie było możliwości zarażenia, nie było po co nosić maseczek. Praca twórcza bardzo angażuje umysł i pozwoliła nam odpocząć od tej sytuacji. Chyba im więcej mieliśmy wcześniej zainteresowań i im bogatszy był nasz świat, tym więcej mieliśmy możliwości ucieczki.

A teraz, kiedy obostrzenia są znoszone, natychmiast pani z tego skorzysta, zrzuci maseczki, czy jeszcze nie?

- Muszę przyznać, że kiedy restauracje zostały otwarte, to już dwa dni później wyszliśmy z mężem na kolację. To jest tak ogromna przyjemność, że trudno się oprzeć. Nie jesteśmy w grupie ryzyka, ale staramy się zachować środki ostrożności, myć ręce. Do maseczek nie mam wielkiego przekonania, bo było wiele sprzecznych informacji na ich temat. Na pewno nie jestem w stanie utrzymać dłużej ścisłej kwarantanny i jeśli są inne możliwości, korzystam z nich. Oczywiście staram się być rozsądna.

W czasie kwarantanny nie zrezygnowała pani z podejmowania trudnych tematów światopoglądowych na swoim Instagramie. Nie obawia się pani, że część widzów może się zniechęcić?

- Jestem przekonana, że część już się do mnie zniechęciła. Byłam zresztą przestrzegana przed tym, że ludzie mogą się ode mnie odwrócić, że zachowuję się zbyt swobodnie i że powinnam postawić na coś bardziej bezpiecznego. Cóż, wydaje mi się, że jak dotąd postępowałam zawsze konsekwentnie, starałam się być autentyczna. Nie jestem osobą o poglądach gładkich i łatwo przyswajalnych dla większości. Ale są ludzie, którzy to cenią. I mam wrażenie, że jest ich coraz więcej. Przestrzeń publiczna jest w tej chwili przesycona sztucznie budowanymi nieprawdziwymi wizerunkami i jesteśmy trochę zmęczeni tym cukierkowym obrazem.

- Przekonałam się o tym, kiedy byłam w ciąży i dosyć radykalnie wypowiadałam się na temat zachowań społecznych wobec kobiet w ciąży. Narzucania im własnego zdania, niebezpiecznego wyrównywania, że wszystkie mamy być takie same i trzymać się w bezpiecznej normie wyznaczonej przez społeczeństwo. Moje wypowiedzi wywołały mnóstwo pozytywnego odzewu. Okazało się, że ten głos był potrzebny wielu kobietom. Wierzę, że jeśli powie się od siebie coś prawdziwego, to zawsze na końcu człowiek na tym zyska.

Sporo szumu wywołało też pani zdjęcie w wannie. Uśmiechnięta kobieta, książka, papieros, ramię, kawałek pleców. Spodziewała się pani, że wywoła tym zdjęciem aż taką burzę?

- To są burze w szklance wody, choć istnieje na nie też mniej eleganckie określenie. Teraz jest mało imprez, nic się specjalnie nie dzieje, więc robi się "coś" z niczego. Przed koronawirusem też tak bywało. Przestałam się tym przejmować. Nie mam zamiaru rezygnować ze swobody, przecież tam niczego takiego strasznego nie ma. Zresztą to jest zdjęcie sprzed kilku lat. Nie wszyscy się na tym poznali, co jest dla mnie całkiem miłe.

- Lubię nonszalancję, zdarza mi się palić papierosy, choć nie jestem osobą uzależnioną i nie propaguję palenia. Wanna, papieros, książka to taki kod filmowy znany na przykład z francuskiej nowej fali. Do tego uśmiech sugerujący, by traktować to trochę z przymrużeniem oka. Jestem totalną przeciwniczką pornografii, ale jestem zwolenniczką swobody, również w mówieniu o seksualności, zmysłowości i stosunku do ciała. Wydaje mi się, że im bardziej się sznurujemy, tym więcej w nas perwersji i skłonności do mroku. A ta zmysłowa przestrzeń wokół ciała i w relacji z drugą osobą może być po prostu bliskością, radością i z tą myślą publikuję tego typu zdjęcia.

Kształtuje pani swój wizerunek jako kobiety bardzo zmysłowej, seksownej, a zarazem ukształtowanej intelektualnie i gotowej bronić swojego światopoglądu. To chyba dosyć trudne zadanie, bo łamiące najbardziej rozpowszechnione stereotypy...

- Rzeczywiście w przestrzeni celebryckiej jestem chyba dziwakiem. Moja przeszłość związana jest z teatrem, również awangardowym, studiowałam historię sztuki. Kiedy nagle pojawiłam się w show-biznesie, postanowiłam, że będę kształtowała swój wizerunek według własnego gustu i potrzeb. Wyznaczyłam sobie reguły gry i dzięki nim funkcjonowanie w show-biznesie stało się stosunkowo proste. Kiedy jest się szczerym, mówi się głośno to, co się myśli i kiedy jest to spójne z tym, kim się jest naprawdę, to dużo łatwiej przychodzi udzielanie wywiadów, bywanie na eventach. Oczywiście ta otwartość ma swoje granice, bo rozgraniczam życie prywatne od publicznego.

- Kiedyś aktorzy, którzy funkcjonowali w przestrzeni publicznej, byli wzorcami, autorytetami intelektualnymi i artystycznymi. W tej chwili "celebryctwo" sprowadza się właściwie do jednego profilu. Samo "celebryctwo" nie jest niczym nowym, pozostaje tylko pytanie, kto jest tym celebrytą, czyli osobą podziwianą czy znaną. Dla przestrzeni publicznej dobrze jest, jeśli są to różne osoby i jeśli mają coś do powiedzenia. Nie chciałabym przeceniać tego, co robię, ale stoją za mną pewne doświadczenia związane z kulturą, ze sztuką. Nigdy nie chciałam z tego rezygnować, myślę, że to coś wnosi. Oczywiście osobną kwestią jest to, czy na tych eventach jestem pytana o ciekawe rzeczy. Zdarza się to rzadko, ale mam do tego lekki stosunek. Uważam, że jako osoby znane zaczynamy być śmieszni dopiero wtedy, kiedy traktujemy to bardzo serio. Show-biznes to sfera zabawy, może trochę ironiczna, z przekąsem. Lubię kiedy ludzie mają świadomość tego, co robimy i w co się bawimy. Jednak rzeczy dla mnie ważne rzeczy dzieją się poza tą przestrzenią.

 Nie obraża się pani o słowo "celebrytka"?

- Nie. Jestem tym. Ale nie tylko tym.

W aktorstwie też nie daje się pani wepchnąć w stereotypy. Neguje pani podział na wielkie aktorstwo teatralne i gorsze serialowe.  Jest pani w stanie wszystko połączyć.

- Tak się w moim życiu ułożyło. Na początku mojej kariery ściśle teatralnej, która trwała mniej więcej 15 lat, pojawiła się komedia klasyczna: Fredro, Molier. Nauczyła mnie, że moim obowiązkiem jest dotrzeć do każdego. Granie komedii umożliwia bezpośredni kontakt z widzem i natychmiastowe sprawdzenie, czy coś działa czy nie, w jaką stronę idzie i czy spektakl niesie.

- Widownia komedii jest bardzo zróżnicowana. Są dzieci ze szkół i osoby starsze, są widzowie wyrobieni i zupełnie przypadkowi. Wtedy się nauczyłam, że to nie jest kwestia tego, jaki widz przyjdzie, tylko moje granie musi być wielopoziomowe. Każdy powinien znaleźć coś dla siebie w tym, co ja prezentuję. Na tym polega jakość. Książki, filmy, muzyka, czy nawet muzyka pop - jeśli są jakościowo dobre, to bardzo często są przyswajalne dla bardzo różnych ludzi, którzy mogą z nich czerpać na wielu poziomach.

- Powiedziałam sobie na samym początku, że nie chcę być artystką niezrozumiałą, grającą dla wąskiego wyrafinowanego grona. Nigdy mnie to nie interesowało. Nawet jeśli robiłam bardziej ambitne rzeczy, to chciałam żeby ich odbiór był jak najbardziej powszechny. Dlatego kiedy później dostałam inne propozycje: najpierw w serialu, później u Vegi, to zawsze podchodziłam do tego poważnie. Chciałabym dla masowego widza proponować rzeczy jakościowe. Uważam, że to jest nie w porządku ze strony artystów, jeśli traktują takie role jako chałturę. To miara naszej uczciwości zawodowej, jeśli do wszystkich zadań podchodzimy jednakowo.

Wspomniała pani, że pisze scenariusz. Może pani zdradzić jakieś szczegóły?

- Kiedy reżyserka, u której zagrałam kiedyś w etiudzie filmowej, wspomniała, że nie ma z kim pisać scenariusza, zaproponowałam, że mogłybyśmy spróbować razem. Miałam już doświadczenie dramaturgiczne. Spotykałyśmy się wiele razy jeszcze kiedy byłam w ciąży, omawiałyśmy profile postaci i konstruowałyśmy świat opowieści. Podczas kwarantanny postanowiłyśmy wyjechać, zamknąć się na tydzień i napisać to, co opracowałyśmy. I to nam się udało. Spodobała mi się ta współpraca. Bardzo wierzę w duety. To nadaje świetna dynamikę pracy i jest  bardzo przyjemne. Kiedy pisałam sztukę, była to praca samotnicza, trudna i mozolna. Kiedy ma się partnerkę wzajemnie się napędzamy, a efekty od razu są rewidowane. Myślę, że ta współpraca się rozwinie. Będziemy walczyć o pieniądze na realizacje tego filmu i zabierzemy się za następny.

Ostatnio wystąpiła pani we wspomnianym słuchowisku "Wyrwa. Historia Ułana". Może pani o trochę opowiedzieć o tym projekcie?

- To thriller psychologiczny, dziś dość popularna forma. Nawet jezioro, które widzimy na plakacie, to przestrzeń często wykorzystywana przez pisarzy i filmowców, bo niezwykle pobudza wyobraźnię. Zagrałam w tym słuchowisku kobietę, która koncentruje wątki, wdowę po bracie głównego bohatera, który jest osią historii. Nie chciałabym zdradzać fabuły, ale chodzi o wydarzenia z przeszłości, które okażą się mieć nieoczekiwany wpływ na teraźniejszość. Bieg wydarzeń dla tej bohaterki jest tragiczny, ponieważ zginął jej mąż. To wielowymiarowa historia, skonstruowana w mistrzowski sposób. Słuchowisko wyreżyserował Krzysiu Czeczot, z którym miałam okazję pracować już wcześniej.

Z Katarzyną Warnke rozmawiała Izabela Grelowska

Więcej o słuchowisku "Wyrwa. Historia Ułana"

***

#POMAGAMINTERIA

Zróbmy małym pacjentom prezent na Dzień Dziecka

W Uniwersyteckim Szpitalu Dziecięcym w Krakowie, na II piętrze, w budynku najbardziej oddalonym od wejścia, znajduje się mały oddział - Oddział Przeszczepiania Komórek Krwiotwórczych z sześcioma izolatkami. To tutaj trafia część dzieci chorych na nowotwory, żeby skorzystać z - czasami ostatniej - szansy powrotu do zdrowia i życia. Stowarzyszenie Koliber prowadzi zbiórkę, by z okazji Dnia Dziecka podarować małym pacjentom - nie zabawki, bo ich tam nie mogą mieć - ale m.in. nowe materace i pościel. Sprawdź szczegóły >>>

WESPRZYJ ZBIÓRKĘ >>>

 

 

Styl.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy